CHAPTER IV
Ledwo przebrzmiało echu wybuchu, który pogrzebał napastników pod gruzami pobliskiego budynku, jak na drodze uciekających przybyszów z innego świata ponownie ktoś się pojawił. Tym razem jednak, na całe szczęście, nie był to żaden android. Starszy mężczyzna, który przedstawił się im później imieniem Daniel, okazał się najzwyklejszym człowiekiem. Stanowiło to główny powód, dla którego obaj zdecydowali się mu zaufać. Innej alternatywy nie mieli, a uciekanie przez obce miasto, przed zgrają humanoidów, nie uśmiechało się z pewnością żadnemu z nich. Rzecz jasna, ze strony Cajuna było to zaufanie ograniczone, takie samo, jakim zmuszony był obdarzyć niedoszłego konkurenta w złodziejskim fachu. Tak naprawdę nawet w swoim najbliższym otoczeniu ufał wyłącznie kilku osobom. Życie nie rozpieszczało go nigdy – od najmłodszych lat uczył się samodzielności i tego, że najlepiej było polegać wyłącznie na własnych umiejętnościach, toteż te złodziejskie trenował najpierw na ulicach Nowego Orleanu, będąc podopiecznym Fagana, potem zaś już jako przysposobiony syn przywódcy Gildii Złodziei. W tym fachu nie było miejsca na sentymenty ani wielkie przyjaźnie poza własną ‘rodziną’, a często i wewnątrz niej należało być wyjątkowo czujnym.
Tak więc, chcąc nie chcąc, nie oponował, kiedy nowy towarzysz tej, co najmniej dziwnej, przygody, zaproponował im schronienie. Bez słowa wątpliwości, które oczywiście go nie opuszczały, zszedł za nim wraz ze swoim, jeszcze nieznanym z imienia, kompanem do kanałów, gdzie wreszcie mieli chwilę na złapanie oddechu, a także na zapoznanie się.
– Gambit – rzucił krótko, gdy pozostali, przedstawiwszy się, przenieśli na niego wyczekujące spojrzenia. Nie planował mówić o sobie zbyt wiele, jak zresztą miał w zwyczaju robić. Jak okazało się po chwili, jego metaloworęki towarzysz postanowił zbratać się bardziej, co w sumie było zrozumiałe, jako że zostali wplątani w tę sytuację obaj i to właśnie na siebie nawzajem byli niejako skazani.
– Remy LeBeau – przedstawił się w rewanżu pełnym nazwiskiem, po czym popatrzył na idącego przodem Daniela, oświetlającego drogę. Oni co prawda latarki nie dostali, jednak nie znaczyło to, że musieli iść w półmroku. Sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyjął jedną z kart i obrócił ją w palcach, które w międzyczasie zabłysły lekko od gromadzącej się energii – ta w następnej chwili przelała się z opuszek na kartonik, sprawiając, że cała karta zaczęła lśnić, będąc całkiem dobrym źródłem światła.
– Nie martw się, nie wybuchnie – idąc z nim dalej ramię w ramię, w małym oddaleniu od ich przewodnika. uprzedził ewentualne pytanie Barnesa, który jak na razie poznał tylko eksplozywne oblicze jego zdolności.
– Co do słowika... – wrócił do tematu, mówiąc przyciszonym głosem. – ... nie wiem czym on jest, ale na pewno nie tym, czym być miał – mruknął w odpowiedzi, wyraźnie niepocieszony faktem, że dał się wrobić klientce w coś takiego.
– Będziemy musieli go znaleźć i to prędko, bo nie mam zamiaru utknąć w tym dziwacznym świecie na dobre i jak sądzę, ty także. A raczej sami się stąd nie wydostaniemy – dodał.
Na wzmiankę o czujności, posłał kompanowi znaczące spojrzenie czarnych oczu o czerwonych tęczówkach. Czujność w takim miejscu i w takich okolicznościach była czymś oczywistym.
– Czujny to moje drugie imię – odparł.
Dość długa trasa, wiodąca przez kanały, wreszcie dobiegła końca, kiedy to zatrzymali się przed parą nadgryzionych rdzą drzwi, przez które po chwili Daniel wprowadził ich do środka przypominającego jakiś magazyn pomieszczenia. Tam czekała na nich całkiem spora grupka ludzi, na pierwszy rzut oka wyglądających niczym jacyś uciekinierzy, bo i poniekąd nimi właśnie byli, jak wynikło z wymiany zdań, w której Remy wraz z Jamesem wzięli udział. Zdziwienie tutejszych ich niewiedzą na temat obecnej sytuacji i problemów z androidami tylko utwierdziło go w przekonaniu, że znaleźli się zdecydowanie daleko od znanego im świata.
Niewiele udzielał się w toczącej się rozmowie, o wiele bardziej woląc słuchać i wyciągać wnioski. Dało się odczuć, że nie są tu mile widziani, trudno było nie zauważyć podejrzliwych spojrzeń, z których większość kierowana była ku niemu. Społeczeństwo nie przepadało za innością, przekonał się o tym już dawno temu. W końcu nawet własna matka nie chciała go wychowywać z powodu jego koloru oczu, uznawanego wtedy za demoniczny. Niektórzy mutanci swobodnie mogli uchodzić za zwyczajnych ludzi i z tego korzystali, choć też nie wszyscy. Inni, bez pomocy nowych technologi, nijak nie umieliby zatuszować posiadania genu X, a że nie każdy miał do takowych dostęp, jedynym wyjściem pozostawało życie w ukryciu, nierzadko właśnie w kanałach. Zdarzali się też tacy, którzy byli dumni ze swojej odmienności, bez względu na to, czy była ona widoczna, czy też nie, i się tym wręcz szczycili. LeBeau zaś nie przepadał za zwracaniem na siebie uwagi, choć też nie wstydził się tego, kim był. Dawniej uważał mutację za przekleństwo, szczególnie w czasie, gdy ta zaczynała się uaktywniać i nie potrafił nad nią panować. Sprawa była na tyle poważna, że nie obeszło się bez ingerencji pewnego mutanta z zacięciem do zabaw genetyką. Koniec końców pomógł, jednak cena, jaką Gambit musiał potem za tę pomoc zapłacić, okazała się słona.
Złodziej wodził uważnym spojrzeniem po obecnych w magazynie ludziach, słuchając jak opowiadali o tym, co ich spotkało ze strony androidów. Tak naprawdę jednak problemy tutejszych niezbyt go obchodziły. Każdy jakieś miał, a te, w które wpakowali się przypadkiem wraz z Barnesem, wcale do błahych nie należały. Z reguły nie przejmował się kłopotami innych, no chyba że chodziło o jego bliskich, bądź o... dobry interes. Jak na razie, w zajmowaniu się sprawą walki ludzi z androidami interesu nie miał żadnego. Jedyne czego chciał, to dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się wtedy w domu bogacza, będącego właścicielem złotego słowika, oraz przede wszystkim, jak mógł wrócić do własnego świata.
Po kilku chwilach zyskali nieco czasu na omówienie ich sytuacji, jako że członkowie Partii Żyjących, jak sami siebie określali, postanowili się naradzić, co z nimi zrobić. Osobiście nie czuł potrzeby przebywania w większym gronie, nie należał do słabych śmiertelników i umiał o siebie zadbać, a jak zdążył zauważyć, jego przypadkowy, acz na razie jedyny, bliższy towarzysz, także do bezbronnych nie należał. A jak mógł przekonać się, gdy ten skomentował ich położenie, był także bezpośredni.
– Określenie trafione w sedno, mon ami – Cajun uśmiechnął się kątem ust, również zerkając na naradzających się ludzi, po czym wrócił spojrzeniem do Jamesa, podobnie jak on, krzyżując ramiona na torsie.
– Co o tym sądzę? Sądzę, że powinniśmy się stąd wynosić. To nie jest nasz świat, nasze problemy ani nasza walka – stwierdził wzruszając lekko ramionami, po czym, na prośbę Bucky’ego, streścił to, co pamiętał z ostatnich chwil spędzonych w rezydencji, dowiadując się przy tym, że niestety żaden z nich nie mógł pochwalić się posiadaniem przydatnych w ich położeniu informacji. Przyszedł też czas na nieco lepsze poznanie się. Spodziewał się, że James zapyta go o to kim był, bo i przyglądał mu się nie mniej uważnie niż pozostali, obecni w magazynie. Nie pomylił się.
– Cóż... można powiedzieć, że jestem człowiekiem wielu talentów – uśmiechnął się pod nosem. – Jednym z nich jest umiejętność zdobywania rzadkich i cennych przedmiotów. W Luizjanie zwą mnie Księciem Złodziei. Zlecenie dostałem od pewnej kobiety, przedstawiła się jako Sheila Hathorne, ale nie mam pewności, czy to jej prawdziwe nazwisko – odparł krótko, uznając, że w takiej sytuacji nie obowiązywała go żadna lojalność wobec klientki.
Na tym ich pogawędka musiała się na razie zakończyć, gdyż zostali poinformowani o tym, że mogą zostać w kanałach przez kilka najbliższych dni.
Będąc tymczasowo częścią małej, ukrywającej się społeczności, musieli się jej jakoś przysłużyć. I tak oto znaleźli się przed galerią handlową z parkingiem na dachu, będącą pierwszym punktem na liście miejsc, które mieli odwiedzić w poszukiwaniu przydatnych przedmiotów i artykułów pierwszej potrzeby. Okolica wydawała się spokojna, więc bez problemu dostali się do olbrzymiego, opuszczonego budynku, nieniepokojeni przez nikogo. Po drodze mogli też wrócić do przerwanej wcześniej rozmowy. Remy z uwagą słuchał słów Jamesa, stopniowo coraz więcej dowiadując się o swoim towarzyszu.
– Słyszałem o tej waszej organizacji. Miałem też niegdyś do czynienia z jednym z was... Kiedy wrócimy do naszego świata, możesz pozdrowić ode mnie Rogersa i zapytać jak tam jego tarcza – mruknął i zatrzymał się przy, o dziwo, działających, ruchomych schodach, prowadzących na pierwsze z trzech pięter.
– A czy ty słyszałeś o X-Menach? Jestem mutantem, jednym z nich, choć, jak zdążyłem powiedzieć wcześniej, oni nie mają nic wspólnego ze słowikiem – dodał, odbierając od Bucky’ego małą słuchawkę. Przyjrzał się jej i po wysłuchaniu słów wyjaśnienia, pokiwał głową, zakładając ją.
– D’accord, tak będzie znacznie szybciej – zgodził się z kompanem. – Ale na wypadek, gdybym spotkał jakąś miłą androidkę... nie podsłuchuj – dodał żartobliwie.
– Dobrze, że wysłali nas tylko we dwóch, przy okazji rozejrzymy się i może wpadniemy na coś, co naprowadzi nas na ślad słowika. W pierwszej kolejności musimy martwić się o własne tyłki, homme. Jeśli na coś trafisz, daj od razu znać – popatrzył na nieco niższego mężczyznę.
– I skoro już tak sobie gawędzimy... co odgryzło ci rękę? – zapytał, zerkając na jego bioniczne ramię.
Rozmowa nie potrwała już długo. Byli pewni, że z zadaniem, jakie zostało im wyznaczone, z pewnością zejdzie się im do nocy, wypadało więc w końcu rozpocząć przeszukiwanie galerii. Tak, jak zostało uzgodnione, rozdzielili się – LeBeau zajął się drugim i trzecim piętrem, pierwsze i parter zostawiając Barnesowi. Na koniec mieli razem sprawdzić parking. Jeśli dopisze im szczęście, mogą trafić tam na sprawny środek transportu, którym przewiozą znalezione rzeczy.
Spacerowanie po nienaturalnie cichej i pustej galerii było dziwnym doświadczeniem. Prędko jasnym stało się, że sklepy pozostawały nieczynne już od dawna, ponadto nie byli pierwszymi, którzy postanowili zrobić sobie darmowe zakupy. Większość pomieszczeń została zdemolowana, a co bardziej wartościowe rzeczy zabrane. Nie mieli też co liczyć na świeże produkty spożywcze, ostało się jedynie kilka konserw posiadających dłuższy termin przydatności. Lepsze to jednak niż nic, więc Gambit zgarnął zawartość kilku półek do reklamówki, którą znalazł przy jednej z kas i schowawszy ją do plecaka ruszył dalej, rozglądając się wkoło po zdemolowanym spożywczaku. Nie znalazł tam jednak żadnych innych przydatnych rzeczy, więc po jakimś czasie opuścił sklep, udając się na dalsze poszukiwania.
W niedużym saloniku prasowym zabawił nieco dłuższą chwilę, chcąc przejrzeć tutejsze gazety, by dowiedzieć się czegoś więcej o sytuacji, jaką tu zastali, oraz o samym tym dziwnym świecie. Przechodząc między walającymi się po podłodze pismami natrafił na jedno, zdecydowanie dla dorosłych. Schyliwszy się podniósł je, odwzajemniając uśmiech zalotnie spoglądającej z okładki biuściastej blondynki, po czym przekartkował pobieżnie magazyn.
– W sumie trochę rozrywki by się tym nieszczęśnikom z kanałów przydało... – mruknął do siebie, ostatecznie zostawiając pisemko na jednej z półek. Przez kilka kolejnych chwil przeglądał prasę z wiadomościami, dowiadując się, że mieli obecnie rok 3092, a miasto, w którym wylądowali wraz z Bucky’m, nazywało się Cardian City. Nie była to jednak przyszłość znanego im świata, bo żadna z wymienionych nazw państw ani miast nic Cajunowi nie mówiła. W każdej gazecie powtarzała się zaś już dobrze mu znana historia, którą opowiedzieli ludzie kryjący się w kanałach. Z nagłówków pierwszych stron krzyczały tytuły mówiące o katastrofie, jaką był bunt androidów, a także o konsekwencjach tegoż dla wręcz uzależnionych od humanoidalnych pomocników ludzi.
Nie znalazłszy niczego więcej ruszył przed siebie, zmierzając ku wystawom z elektroniką, uznając, że walczącym o przetrwanie gatunku ludzkiego przydadzą się choćby latarki i baterie.
Minęła jakaś godzina od kiedy obaj mężczyźni się rozdzielili. Gambit był już po obchodzie najwyższego piętra, gdzie zgromadził w swoim plecaku trochę rzeczy, dlatego też chciał skontaktować się z Jamesem i zapytać o jego postępy. Stał właśnie przy ruchomych schodach i już miał się z nim połączyć, gdy niżej dostrzegł jakiś ruch. Przykucnął, chowając się za barierką i ostrożnie wyjrzawszy, obserwował co działo się piętro niżej. Widok niezbyt go ucieszył, bo z jednego ze sklepów wychodziły właśnie dwie postaci. Chwila obserwacji nie pozostawiła Gambitowi złudzeń – na skroniach obu mężczyzn połyskiwały błękitem znaki androidów.
– Merde... – zaklął pod nosem i nie podnosząc się z podłogi wycofał się w głąb pasażu, wchodząc do pierwszego lepszego pomieszczenia, które okazało się sklepem odzieżowym. Nie wiedział czy intruzów było tylko dwóch, ani czy Buck już ich spotkał, nie chciał więc ryzykować otwartej walki. Nie mając lepszej kryjówki, wszedł do jednej z przymierzalni, zamykając za sobą drzwi i skontaktował się z Barnesem.
– Bucky? Jesteś tam? Na drugim mamy towarzystwo... – rzucił do słuchawki, mając nadzieję, że jego kompan był cały.