JustPaste.it

CRIMSON ALIENATION VI

User avatar
xSHAIDENx @xSHAIDENx · Oct 22, 2022 · edited: Mar 23, 2025

1000066036.png

 


CHAPTER VI

 

Cajun nie spodziewał się, że Barnes od razu przejdzie do działania. Skontaktował się z nim, by go ostrzec, zaś okazywało się, że jego towarzysz uznał ostrzeżenie za powód do ataku na osobników, na których się natknął. Osobiście nie był przekonany, czy należało wchodzić w otwartą walkę z androidami, wolał raczej unikać konfrontacji, która mogła skończyć się różnie, jak już mieli okazję przekonać się zaraz po przybyciu do tego dziwnego świata. Spierać się z kompanem jednak nie miał zamiaru, tym bardziej, że na dyskusję czasu też nie było. Zakończywszy rozmowę, Gambit opuścił swoją tymczasową kryjówkę, postanawiając znaleźć Jamesa, w razie, gdyby ten potrzebował pomocy. W końcu przeciwników było dwóch, do tego z pewnością uzbrojonych. Centrum handlowe było dość rozległe, więc odszukanie go zajęło mu kilka dobrych minut, w końcu jednak natknął się na niego oraz dwa androidy, w tym jednego już unieszkodliwionego. Jak było widać, jego ewentualna pomoc okazała się zbędna. Oparłszy się więc plecami o jeden z filarów podtrzymujących wyższe piętro, przyglądał się jak Bucky sprawnie radził sobie z drugim z robotycznych napastników, oczywiście w każdej chwili gotów zareagować i włączyć się do walki. Prędko jednak jasne stało się, że  ową walkę wygrał jego towarzysz, biorąc pokonanego i ogłuszonego androida w swoistą niewolę.

– Szło ci tak dobrze, że nie miałem serca pozbawiać cię zabawy – Remy odpowiedział, podchodząc do kompana od tyłu i popatrzył na nieprzytomnego przeciwnika, leżącego na posadzce.

– Dobra robota, mon ami. A teraz zobaczmy, do czego ten robocik może się nam przydać.

 

Jak mogli się przekonać po niedługim czasie, wspomniany ‘robocik’ niestety nie przydał się im kompletnie do niczego. Uparte milczenie, które można byłoby wziąć za niezrozumienie ich mowy, gdyby wcześniej nie mieli okazji przekonać się, że androidy porozumiewały się tym samym językiem co oni, przedłużało się, irytując obu zadających pytania mężczyzn.

Cajun niespecjalnie miał pomysł, co z tym fantem zrobić, bo nie był przyzwyczajony do faktu, że ktoś może nie reagować na hipnotyczne właściwości jego głosu. Była to mutacja drugorzędna, pozwalająca Gambitowi na wpływanie na nieświadome niczego osoby poprzez z pozoru zwyczajną rozmowę i na skuteczne przekonywanie ich do tego, do czego tylko zechciał. W tym przypadku jednak to nie podziałało.

Androidy najwidoczniej miały w głębokim poważaniu posiadane przez niego zdolności i kompletnie nie były na nie podatne. Ich tymczasowy więzień siedział z pochyloną głową, wpatrując się w sklepową posadzkę, sporadycznie podnosząc wzrok, gdy został do tego przymuszony. Jego spojrzenie było twarde i zawzięte, usta zaciśnięte w wąską linię, wyrażając bez potrzeby używania słów, że na ewentualną współpracę nie mieli co liczyć.

Ostatecznie Bucky rozwiązał ich dylemat, wbijając w skroń androida swój nóż i pozbawiając go życia, tak jak poprzedniego, o ile w przypadku tych istot można było mówić o śmierci. LeBeau osobiście rzadko posuwał się do ostateczności, jednak rozumiał doskonale, że teraz nie mieli większego wyboru, ani też specjalnie czasu na zajmowanie się jednym z wrogo nastawionych robotów, w dodatku niechętnym do jakiejkolwiek interakcji. Poza tym mieli do czynienia z androidami, nie zwykłymi ludźmi, a to też zmieniało postrzeganie sprawy.

Ta sytuacja mówiła także wiele o charakterze jego nowego towarzysza. Cajun obserwował uważnie nie tylko nieznane otoczenie, tutejszych mieszkańców oraz zbuntowane maszyny, ale też, a może nawet przede wszystkim, Barnesa, z którym przebywał przez większość czasu. Dobre poznanie zarówno przeciwników, jak i sprzymierzeńców było sprawą kluczową oraz zdecydowanie ułatwiało funkcjonowanie, a tym bardziej w nieznanym miejscu, wśród równie nieznanych ludzi.

– Widzę, że się w tańcu nie pierdolisz – skomentował krótko poczynania kompana i po raz ostatni spojrzał na bezwładne ciało androida, i niebieską krew, sączącą się z rany na jego skroni. Przez moment jeszcze zastanawiał się, czy skoro te istoty były po części maszynami, można byłoby przywrócić im życie, naprawiając jak na przykład uszkodzony sprzęt elektroniczny? Nie poświęcił jednak tej myśli wiele czasu, jako że mieli z Buckiem jeszcze kilka ważnych spraw, które nie mogły czekać.

 

Nie minęło wiele czasu, jak obaj wraz ze znalezionymi przez siebie zapasami dla ukrywających się w kanałach ludzi, zeszli na podziemny parking. Stało tam co prawda wiele aut, jednak ciężko było znaleźć takie, które by było sprawne i zatankowane.

Po rozdzieleniu się każdy z mężczyzn zajął się przeszukiwaniem swojej części całkiem sporego terenu. Gambit nieco zawiódł się samochodami z tutejszego świata, bo wszystkie miały koła i nie wyglądało na to, by któryś posiadał możliwość latania, niczym na futurystycznych filmach. Jednak po kilkunastu chwilach poszukiwań natrafił na model, który od razu przykuł jego uwagę. Na widok okazałego, sportowego auta w kolorze czerwonym, przypominającego Range Rovera, usta złodzieja rozciągnął zadowolony uśmiech. Mimo że na co dzień preferował motocykle, to potrafił docenić także maszyny takie jak ta, która przed nim stała. Auto do tego było duże, więc spokojnie mogli pomieścić zabrane z centrum handlowego rzeczy. Nie czekając dłużej, zabrał się za sprawdzanie wozu. Ten był rzecz jasna zamknięty, jednak otwieranie zamkniętych aut nie stanowiło dla LeBeau większego problemu. Wystarczyło, że przytknął naładowany odrobiną energii palec do wylotu zamka, by samochodowa elektronika skapitulowała. Wszystkie blokady puściły, nawet ta w bagażniku, przez co klapa otworzyła się gwałtownie.

Voilà powiedział bardziej sam do siebie, ponieważ jego towarzysza nie było w pobliżu, po czym otworzył drzwi i wsiadł od strony kierowcy. Sprawdzanie wnętrza zaczął od schowków, których w aucie nie brakowało. Minęło kilka chwil, jak dostał potwierdzenie, że wybór tego wozu był słuszny – w skrytce pod siedzeniem pasażera znalazł zapasowe kluczyki. Ucieszyło go to, bo dzięki temu odchodziło rozbieranie stacyjki i kombinowanie z kabelkami.

Upewniwszy się jeszcze, że bak był pełny, uznał, że środek transportu jest gotowy do drogi, więc skontaktował się z Barnesem, by pochwalić się swoim znaleziskiem.

Kompan znalazł go szybko i wspomniane znalezisko docenił. Nawet trochę za bardzo, bo od razu zarządził, że to on będzie prowadził.

D’accord. Ale w drodze powrotnej prowadzę ja. O ile starczy nam paliwa – skomentował jego słowa, pakując do samochodu plecaki i reklamówki z rzeczami, które znaleźli, po czym zajął miejsce pasażera.

– Mam nadzieję, że dobrze jeździsz – dodał jeszcze, zerkając znacząco na towarzysza siedzącego za kierownicą. Zapinanie pasów sobie odpuścił. Wątpił, by ktokolwiek chciał ich zatrzymywać za nieprzestrzeganie przepisów, a zważywszy na okoliczności, lepiej było mieć swobodę ruchów, choćby w razie nagłej potrzeby opuszczenia auta w trakcie jazdy.

Wspomniana jazda trwała niedługo. Po jakimś kwadransie ich oczom ukazała się stacja benzynowa, podobnie jak i wcześniej odwiedzone centrum handlowe, opuszczona. Nie trzeba było być jasnowidzem, by przewidzieć, że paliwa tam nie uświadczą. Jednak warto było sprawdzić, czy nie trafią na coś innego, co mogłoby się im przydać.

Niewielkie, opustoszałe i zapuszczone wnętrze wskazywało na to, że od dłuższego czasu nikogo tu nie było. Zawartość dwóch stojących pod oknem zamrażarek, z powodu braku prądu, dawno już wyciekła, tworząc na płytkach posadzki brudnokolorową, zaschniętą breję. Poniszczone gazety walały się wszędzie, a parę z nich malowniczo wkomponowało się we wspomnianą maź, niegdyś będącą lodami, do spółki ze styropianowymi kubkami po kawie. Półki, z pewnością zastawione kiedyś samochodowymi preparatami i częściami, były teraz praktycznie puste, jeśli nie liczyć kilku puszek lakieru w spray’u, butelki z płynem chłodniczym i kilku odświeżaczy w formie zawieszek. Od strony lady, gdzie znajdowało się także stanowisko do przygotowywania hot-dogów, dochodził zdecydowanie mało przyjemny zapach zgniłego mięsa. Pozostałe regały, gdzie powinny znajdować się alkohole, jak również wiszące nad ladą gabloty na papierosy, ziały pustkami, jako że były to obecnie towary luksusowe i trudno dostępne.

– Wiele tu chyba nie znajdziemy… – LeBeau mruknął, obserwując kompana, który postanowił zgarnąć kilka ocalałych paczek cukierków. Sam również rozglądał się po zdemolowanym pomieszczeniu, jednak nic wartego uwagi nie znalazł. Zaglądanie do toalety z uszkodzonymi drzwiami, zwisającymi smętnie na jednym zawiasie, sobie darował. Słysząc pytanie odnośnie do złotego słowika, przeniósł spojrzenie na Barnesa i pokręcił głową.

– Non, nie wpadłem na nic związanego z naszą zgubą. Ale coś mi wpadło do głowy. Masz mapę, prawda? Jak stąd wyjdziemy zobacz, czy gdzieś tu w okolicy mają muzea. Słowik wygląda na jakiś eksponat, więc może znajduje się właśnie w muzeum – opowiedział o pomyśle, na jaki wpadł podczas przeszukiwania sklepów. Na rozwinięcie tematu jednak nie mieli więcej czasu, bo okazało się, że na zewnątrz czekało na nich towarzystwo.

Gdy tylko Bucky poinformował go, że przed stacją kręciła się trójka androidów, Gambit od razu przykucnął za jednym z regałów.

– Merde… – zaklął pod nosem. – Śledzili nas, czy jak? – zastanowił się na głos, nie mając pewności, czy zostali zauważeni, czy to, że wrogo nastawione maszyny się tu znalazły, to tylko niefortunny przypadek.

Jakkolwiek by nie było, musieli szybko działać. Androidy kręciły się przy ich zdobycznym aucie, które na szczęście przezornie zamknęli, co dawało im kilka dodatkowych chwil na obmyślenie dalszych kroków. Jedno było pewne, nie mogli pozwolić sobie na utratę samochodu ani zgromadzonych w nim zapasów dla ludzi kryjących się w kanałach.

Posiadacz bionicznej ręki szybko przedstawił Cajunowi pomysł, który ten od razu zaaprobował. Plan nie był skomplikowany. Jeden z nich zasadza się na tyłach budynku, drugi zwabia tam przeciwników, by obaj mogli ich wyeliminować. LeBeau został tym drugim. Łatwizna.

– Nic prostszego, mon ami skomentował krótko, zaś na pytanie o umiejętność obsługiwania broni palnej, uniósł brwi.

– Też pytanie. Oczywiście, że umiem. Ale ta pukawka mi się nie przyda. Remy ma swoje, sprawdzone sposoby – to powiedziawszy, oddał mu broń, po czym uniósł prawą rękę, trzymając ją na wysokości twarzy towarzysza. Szybki ruch nadgarstka i w dłoni złodzieja pojawiła się karta. Oczywiście miał ich przy sobie znacznie więcej. Niepozorna talia kart do gry w jego posiadaniu stawała się bronią o wiele potężniejszą i skuteczną niż wspomniany pistolet, dany mu przez Jamesa i mający swoje ograniczenia, choćby w kwestii ilości naboi. Zresztą, praktycznie każdy przedmiot nieorganiczny mógł się taką bronią stać. 

Schowawszy kartę, wstał i podszedł jeszcze do towarzysza, który napotkał mały problem z tylnym wyjściem, a dokładniej łańcuch blokujący drzwi. Postanowił mu z tym fantem pomóc. Bo nie byłoby wesoło, gdyby zwabił androidy na tyły stacji, a Buck ciągle tkwiłby w środku. Położywszy mu dłoń na ramieniu dał znać, by się odsunął, sam zaś, jakby od niechcenia, dotknął łańcucha naładowaną dłonią. Energia w ułamku sekundy przelała się z jego palców na ogniwa łańcucha, sprawiając, że te zaczęły pulsować lekkim blaskiem. Złodziej uśmiechnął się pod nosem i zrobił krok w tył, a w tej samej chwili kilka ze stalowych kółek pękło, rozsadzone niewielką eksplozją. Uszkodzony łańcuch spadł z metalicznym grzechotem na posadzkę, nie stanowiąc już żadnej przeszkody.
– Nie ma za co – Gambit rzucił wesoło do kompana, zmierzając ku drzwiom wyjściowym, które chwilę później pchnął, wychodząc na zewnątrz.
Tak jak było do przewidzenia, androidy kręcące się po parkingu od razu zwróciły na niego uwagę.
Salut, chłopaki! – krzyknął do nich, szczerząc się w uśmiechu.
– Kim jesteś i co tu do cholery robisz?! – jeden z androidów, postawny i ogolony na łyso, od razu sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciągając stamtąd pistolet, który w następnej chwili został wycelowany w złodzieja.
– Ludziom nie wolno tu przebywać! – dodał drugi z mężczyzn, krępy, czarnoskóry, także sięgając po broń.
– Jeśli szukacie paliwa, to niestety wyszło – odparł Cajun, jakby nigdy nic, ignorując skierowane do niego słowa. Dosłownie sekundę później musiał się uchylić przed wymierzonym w niego strzałem. Pocisk ze świstem przeleciał tuż obok jego głowy i tłukąc okienną szybę, która zmieniła się w deszcz szklanych odłamków, wpadł do wnętrza budynku.

– Ale spokojnie! Mam dla was coś lepszego niż benzyna! – odkrzyknął niezrażony i nie czekając na kontynuację ataku, pobiegł w stronę tyłów stacji, gdzie miał czekać na niego Barnes. Napastnicy posłali za nim jeszcze parę chybionych strzałów, po czym, niewiele myśląc, rzucili się w pościg.
LeBeau skręciwszy za róg budynku, wyminął przyczajonego towarzysza, dając mu znak, by był gotowy. Ten gotowy oczywiście był, co potwierdziło się chwilę później, gdy zza węgła wybiegł pierwszy z androidów. Bucky, korzystając z przewagi, jaką mieli dzięki tej małej zasadzce, pochwycił łysego i sprawnie wbił mu w pulsujący znak na skroni swój nóż. Jak zdążyli się już przekonać, był to najlepszy i najszybszy sposób na pozbycie się zbuntowanych maszyn. Symbol od razu zamigotał, zmieniając barwę na żółć, a po chwili na czerwień, zaś bezwładne ciało osunęło się w trawę, zalegając tam bez ruchu.

W tym czasie zdążyło nadbiec dwóch pozostałych napastników. Zaskoczeni widokiem zabitego towarzysza stanęli jak wryci, co wykorzystał Gambit, który zdążył zaopatrzyć się w pokrywę od jednego ze stojących pod ścianą śmietników.

– Mam nadzieję, że lubicie grać we frisbee! – zwrócił się do androidów, biorąc zamach i rzucając w nich wspomnianą, skrzącą się od energii pokrywą. Ta, trafiwszy w cele, wybuchła z głośnym hukiem, odrzucając mężczyzn kilka metrów w tył i powalając na ziemię. Do leżących i ogłuszonych przeciwników zdecydowanie łatwiej i szybciej było dopaść. James pozbył się kolejnego w ten sam sposób, co pierwszego, Gambit zaś postanowił coś sprawdzić. Przygniótłszy kolanami klatkę piersiową ledwo przytomnego, czarnoskórego, nachylił się nad nim i przytknął do lśniącej błękitnym blaskiem diody na jego skroni dwa palce, przepuszczając przez nie sporą dawkę energii. Android zamrugał kilkakrotnie i otworzył szeroko oczy, a całym jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki, niczym u chorego na epilepsję podczas ataku. Dioda na jego skroni zaczęła migać w szaleńczym tempie, mieniąc się na przemian trzema kolorami: niebieskim, żółtym i czerwonym. Cajun zamknął oczy, skupiając się bardziej i zwiększając dawkę energii przesyłaną przez zaczynającą drżeć dłoń. Jeszcze chwila i wszystko ustało, a android znieruchomiał, zaś dioda na jego skroni przybrała już dobrze im znaną, czerwoną barwę. Gambit otworzył oczy i cofnął dłoń, po czym westchnął, zerkając na towarzysza kucającego przy drugim ze znokautowanych napastników.

– Nie wiem czy nie żyje, czy tylko zrobiłem mu zwarcie... – zastanowił się i przesunął dłonią przed twarzą androida, ten jednak wpatrywał się w powoli ciemniejące niebo bez żadnych oznak świadomości. – Ale wygląda na unieszkodliwionego – dodał, schodząc z leżącego, po czym wstał i poprawił swój płaszcz.
– Na nas chyba już pora, co? Robi się późno – zerknął na towarzysza, a po chwili obaj ruszyli w stronę auta.
– Teraz ja prowadzę. Ty bierz mapę i szukaj muzeów czy innych antykwariatów. Nic się nie stanie, jak w przerwie między kolejnymi punktami z listy odwiedzimy kilka nadprogramowych miejsc – stwierdził, wsiadając na miejsce kierowcy, jego kompan zaś jako pasażer. Poprawiwszy lusterko wsunął kluczyk do stacyjki i przekręcił go, odpalając silnik.

Niestety spokój, jaki sobie zapewnili unieszkodliwiając trzech androidów, nie trwał długo.

Zdążyli wyjechać z parkingu przy stacji i przejechać jakieś sto metrów, jak z mijanej przez nich, jednej z bocznych uliczek, wyjechały dwa duże auta ruszając za nimi.

– Chyba mamy towarzystwo… – Remy mruknął, obserwując w lusterku samochody, które szybko skróciły dzielący ich dystans. Jeden z nich bardziej przyspieszył, waląc w tył ich wozu.

Merde! zaklął dodając gazu, by oddalić się od napastników, ci jednak nie mieli najwyraźniej zamiaru łatwo zrezygnować. Drugi wóz podjechał do nich z boku, uderzając ze sporą siłą i starając się zepchnąć ich na pobocze, złodziejowi udało się jednak wyrównać tor jazdy i wyminąć pierwsze auto, które w międzyczasie próbowało zajechać im drogę. Jasnym było, że musieli się ich pozbyć i to szybko. Na szczęście wybrany przez nich samochód też do małych nie należał, więc nie tak łatwo było go staranować, czego wciąż próbowały auta przeciwników.

Zmrużone ze złości oczy, spojrzenie których przeskakiwało od drogi przed nimi do lusterka wstecznego i z powrotem, pobłyskiwały czerwonym blaskiem, zdradzając zdenerwowanie Cajuna, podobnie jak lekko pulsujące od gromadzącej się energii, zaciśnięte na kierownicy dłonie.

Nie miał pojęcia gdzie teraz byli ani gdzie się kierowali, wiedział tylko, że bak ich wozu nie miał nieskończonej pojemności i prędzej czy później zwyczajnie skończy się im benzyna.

Gwałtownie dociśnięty pedał gazu i skręt w lewo zmusił jeden z samochodów napastników do wyhamowania, jednak nie dało to dwóm przybyszom z innego świata wielkiej przewagi. Ulica, w którą wjechali, przechodziła w wielki, zwodzony most, łączący dwie części miasta przedzielone rzeką. Był niestety pewien problem – jak dostrzegli już z daleka, jedno z przęseł mostu zostało częściowo uniesione, przez co między obydwoma tworzyła się spora przerwa. Wyjściem z sytuacji mogła okazać się boczna droga, odchodząca w lewo, tuż przed samym wjazdem na most i właśnie tam Gambit planował skręcić. Niemalże w ostatniej chwili ta alternatywa została im jednak odebrana. Kolejne auto, które z piskiem opon zatrzymało się w poprzek drogi, skutecznie ją blokując.

Złodziej znowu zaklął szpetnie po francusku i popatrzył na siedzącego obok towarzysza, rzecz jasna rezygnując ze skrętu. Zamiast tego przyspieszył, kierując się wprost na półotwarty most.

– Jeśli jeszcze nie zapiąłeś pasów, to dobry moment, by to zrobić – poinformował go, wdeptując pedał gazu niemal w podłogę.

– Nie zaszkodzi też jakaś modlitwa. Im więcej bóstw znasz, tym lepiej – dodał, utkwiwszy spojrzenie w coraz szybciej przybliżającej się, uniesionej krawędzi mostu W lusterku wstecznym mogli jeszcze zobaczyć, że ich przeciwnicy zostali daleko w tyle, najwyraźniej rezygnując z dalszego pościgu.

Jeszcze chwila i rozpędzone auto wyleciało z uniesionego przęsła niczym z rampy, kilka kolejnych sekund spędzając w powietrzu na krótkim, acz zakończonym sukcesem locie. Prędkość, z jaką udało się im wyskoczyć, okazała się wystarczająca na pokonanie paru metrów, dzielących obie części mostu. Rozpędzony samochód z gwałtownym gruchnięciem, ciężko wylądował na jezdni i przejechał jeszcze kawałek, zanim ostatecznie się zatrzymał. Cisza, która nastała, wręcz dzwoniła w uszach.

– Umiem latać samochodami lepiej niż Harry Potter – Cajun odezwał się po chwili, wyraźnie dumny z siebie, patrząc na kompana.

– A ty sprawdź na mapie, gdzie dolecieliśmy…