CHAPTER XIV
Rozlegające się w całym budynku wycie syren alarmowych nie dawało przybyszom z innego świata zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Jasne było, że podczas poszukiwań, androidy przetrząsną teren całej fabryki i prędzej czy później trafią również do szatni. I owszem, jak się okazało, trafiły, jednak zdecydowanie później niż prędzej.
Pierwszą myślą obu mężczyzn była ta o rzędzie szafek, zajmujących jedną ze ścian. To właśnie one posłużyły im za tymczasowe schronienie, jako że warto było się schować i poczekać aż wrogie maszyny skierują się do innej części rozległego budynku. Wtedy oni mogliby wyjść i poszukać drogi ucieczki. Czas pokazał, że towarzysz Cajuna nie był fanem długofalowych strategii ani nie należał do osób cierpliwych i zamiast dalej siedzieć w ukryciu, postanowił wyjść akurat wtedy, gdy do szatni wpadły androidy. Słysząc trzaśniecie otwieranych z impetem drzwi szafki obok, Gambit zaklął szpetnie po francusku. Nie, żeby obawiał się konfrontacji z przeciwnikami, jednak jeśli była taka możliwość, zazwyczaj wybierał inne opcje poradzenia sobie z nimi, decydując się na otwartą walkę w ostateczności. Był wszak złodziejem, nawykłym do załatwiania spraw po cichu, tak, by jak najbardziej zminimalizować potencjalny kontakt i ewentualne szkody, wyszkolonym, by pozostać niezauważonym i niewykrytym. Niestety przez Barnesa na bycie niezauważonym i niewykrytym było już nieco za późno.
– Chrzaniony samobójca… – LeBeau mruknął pod adresem kompana, po czym, niewiele myśląc, także otworzył drzwiczki swojej kryjówki, wychylając się akurat, by zobaczyć, jak Bucky wbija jednemu z androidów ostrze noża prosto w skroń, co stało się już ich tradycyjnym, niezawodnym sposobem na pozbycie się wrogich maszyn. Po chwili to samo zrobił z drugim.
– Nie mogłeś się już doczekać, n’est-ce pas? – pokręcił lekko głową i ruszył za kompanem w stronę łazienek, sięgając po drodze do jednej z wewnętrznych kieszeni płaszcza, by wyjąć stamtąd bo-staff. Na niewielkich powierzchniach, czy we wnętrzach ciasnych pomieszczeń, wolał się nie rozpędzać z kartami, bo z niekontrolowanych wybuchów zwykle wychodziło więcej szkody niż pożytku. Cajun zdecydowanie wolał, żeby ściany bądź sufity fabryki, nie zawaliły się im na głowy.
Na razie szło gładko, bo w szatni i łazienkach napotkali raptem trzy androidy, którymi z marszu zajął się idący przodem Barnes. Jednakże nie mogło być za pięknie i po wyjściu na korytarz zostali niemal zalani przez falę kolejnych przeciwników. Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że niewielu z nich było uzbrojonych w broń palną i wśród zamieszania istniała możliwość uniknięcia pocisków. W ruch ponownie poszedł nóż Jamesa, bezbłędnie trafiający w obrane cele, do którego dołączył staff Gambita, nokautujący napastników precyzyjnymi uderzeniami w umieszczone w ich skroniach procesory, odpowiedzialne za podtrzymywanie głównych funkcji życiowych. Nie ograniczał się jednak tylko do tego, wszak energia wytwarzana i non stop przepływająca w jego ciele była sama w sobie idealną bronią przeciwko androidom, jako że nie były ludźmi, tylko maszynami stworzonymi z materiałów nieorganicznych. Wystarczył więc odpowiedni chwyt, by przelać wspomnianą energię w odpowiednie miejsce i spowodować zwarcie w obwodach robotycznych przeciwników.
Znajdowali się z Barnesem w obcym świecie od niedawna, jednak z dnia na dzień dogadywanie się szło im coraz lepiej i to samo tyczyło się również wspólnej walki. Trzymali się blisko siebie, każdy w razie potrzeby gotów, by pomóc drugiemu. Cóż, nic nie łączy ludzi tak jak wspólna niedola i walka o przetrwanie.
Kiedy ostatni z widocznych na horyzoncie napastników zaległ na posadzce korytarza, zdawać by się mogło, że będą mogli złapać trochę oddechu. Odkąd zostali dosłownie wrzuceni do tego pokręconego świata, mieli za sobą raptem tylko kilka godzin niezbyt spokojnego snu i jeden bardzo skromny posiłek, jeszcze w kanałach, gdzie gościł ich przywódca ludzkiego ruchu oporu, Daniel. Czasu, jaki spędzili nieprzytomni po uśpieniu gazem, do odpoczynku zaliczyć raczej nie można było.
Niestety, gdy tylko przekroczyli próg hali produkcyjnej, cała zabawa zaczęła się od nowa. Znajdowało się tam kilkanaście kolejnych androidów, z którymi, chcąc nie chcąc, musieli się zmierzyć.
W końcu wyeliminowali niemal wszystkich napastników, których znieruchomiałe ciała, wyglądające do złudzenia niczym ludzkie, poniewierały się obecnie na posadzce. I tylko diody błyskające czerwienią na kilka sekund przed całkowitym zgaśnięciem przypominały, że nie mieli do czynienia z żywymi przeciwnikami.
Niemal wszystkich, bo na hali został jeszcze jeden z androidów, wcześniej dowodzący atakiem. Teraz już nie był taki hardy ani skory do wydawania rozkazów, jednak to właśnie on, jako jedyny ocalały, został wytypowany do roli odpowiadającego na pytania. Nie wydawał się do tego specjalnie chętny, jednak zarówno Barnes, jak i LeBeau byli nieprzejednani i nie zamierzali ustąpić, dopóki android nie odpowie im na kilka pytań. Choć Gambit osobiście uważał, że był to dość ryzykowny pomysł, bo przecież nie wiedzieli ile jeszcze zbuntowanych maszyn znajdowało się w fabryce i kiedy, oraz skąd, nastąpi kolejny atak. Ostatecznie uznali, że zabiorą schwytanego androida na półpiętro metalowego rusztowania, dokąd prowadziły kilkunastostopniowe schody, przy okazji sprawdzając, czy nie czekało tam na nich więcej wrogich maszyn. Na szczęście panowała cisza i spokój podobne do tych, jakie zapadły również w znajdującej się poniżej hali produkcyjnej. Na końcu podestu znajdowały się tylko jedne drzwi, więc to one stały się celem Bucky’ego i Remy’ego. Okazało się, że prowadziły do niedużego pomieszczenia, najpewniej biura, sądząc po minimalistycznym wystroju, w skład którego wchodziło sporych rozmiarów biurko, fotel z wysokim oparciem, dwa krzesła i rząd szaf na dokumenty, zajmujących w całości jedną ze ścian.
Jedno z krzeseł posłużyło do permanentnego usadzenia androida, którego Barnes dodatkowo przywiązał znalezionym gdzieś na dole, odciętym kawałkiem kabla.
Jak można było się spodziewać, robot, mimo dość konkretnych prób wydostania z niego jakichkolwiek informacji, nie chciał współpracować. Do czasu. Nagle, za stojącymi tyłem do drzwi dwoma przesłuchującymi, pojawił się kolejny android. Wszedł do pomieszczenia niemal bezszelestnie, mimo że Cajun osobiście zablokował drzwi przy pomocy znajdującego się przy klamce zamka kodowego. Najwyraźniej ten, który właśnie wszedł, mógł poruszać się po terenie fabryki swobodnie, bez względu na zamki i zabezpieczenia.
Mutant zaklął, od razu sięgając do wewnętrznej kieszeni trencza po swój bo-staff, kątem oka zauważając, że i James sięgał po swój zasłużony już w pojedynkach ze zbuntowanymi maszynami nóż. Ten przedstawiciel androidów jednakże różnił się od pozostałych, choćby tym, że nie zaczął od ataku, a od rozmowy.
– Ja jestem Spike.
Remy, przyglądając się mu, ściągnął brwi. Z trudem, bo z trudem, ale można było w postawnym mężczyźnie, stojącym teraz przed nimi, rozpoznać rudowłosego, niebieskookiego chłopca ze szkicu podpisanego imieniem Spike, który to szkic znalazł jakiś czas temu. Taki sam wygląd miała także gotowa już figurka, widziana przez Bucky’ego w antykwariacie Zacharriasa. Zaraz zerknął na towarzysza, pewien, że i ten dostrzegał wspomniane podobieństwo figurki i androida, wygląd którego kazał przypuszczać, że ten wyjątkowo mocno chciał odciąć się od pierwotnego projektu swojej postaci. Na tej kwestii jednak pytania nie przestały się mnożyć, bo kolejne słowa Spike’a sprawiły, że obaj poczuli się jeszcze mniej pewnie.
– Więc co chcecie wiedzieć na mój temat, drodzy goście z innego świata?
Cajun zmrużył oczy, które przez ułamek sekundy błysnęły czerwonym blaskiem. Od razu przypomniały mu się dokumenty, które znaleźli z Buckym w biurze przy hali produkcyjnej. Nie wróżyło to dobrze, gdy przeciwnik wiedział o nich więcej, niż oni o nim, a do tego byli na wrogim terenie, zdani wyłącznie na siebie.
– Zaskoczeni? Myśleliście, że nie wiedziałbym o czymś, co dzieje się w moim mieście? Tym bardziej o czymś tak ważnym? – zapytał, dostrzegając ich zaskoczenie, akcentując przy tym słowo "moim", co potwierdzało, że najwidoczniej już czuł się panem całego Cardian City, nie zważając na jego dawnych, ludzkich i wciąż próbujących walczyć mieszkańców.
– W ogóle nie powinno was tu być. Ale dzięki wam odkryłem coś wyjątkowo przydatnego. To jedyne, czego się ode mnie dowiecie – dodał, zanim którykolwiek z gotowych zarówno do obrony, jak i ataku, mężczyzn zdążył się odezwać.
– Tak więc, skoro już wiecie, że mam powód, by być wam wdzięczny, wykorzystajcie to dobrze – kontynuował i odsunąwszy się od wciąż otwartych drzwi, wskazał na nie teatralnym gestem, co przy jego gabarytach i muskularnej posturze wyglądało szczególnie groteskowo.
– Śmiało. Możecie stąd bezpiecznie wyjść – zachęcił, wciąż nie przestając się uśmiechać, a był to uśmiech wyjątkowo niepokojący i na pewno niezwiastujący niczego dobrego.
Cajun raz jeszcze spojrzał na towarzysza. Mieli do wyboru dwie opcje – posłuchać Spike’a i wyjść albo go zaatakować. Niby było ich dwóch przeciwko tylko jednemu, wcześniej sami rzucili się na znacznie liczebniejszych wrogów, jednak coś w zachowaniu samozwańczego władcy miasta kazało przypuszczać, że atakowanie go nie byłoby dobrym pomysłem.
– Wypierdalać! – android wrzasnął nagle, prostując się i wyciągając z kabury przy pasku dwa pistolety, z których oddał kilka strzałów pod nogi Barnesa i LeBeau, udowadniając tym samym, że jednoczesne, oburęczne posługiwanie się bronią nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Wcześniejszy, radosny wręcz uśmiech został zastąpiony grymasem wściekłości, wykrzywiającym teraz twarz Spike’a.
– Wynoście się stąd! – warknął, tym razem mierząc już w głowy obu mężczyzn. Ci zaś nie mieli zamiaru czekać, aż android się powtórzy. Remy pociągnął kompana za rękaw kurtki i obaj wypadli z biura, odprowadzani kolejnymi strzałami, które na szczęście powstrzymało zatrzaśnięcie za nimi drzwi.
– To jakiś psychol – Gambit rzucił do Bucky’ego, gdy biegli w kierunku schodów. Nie mieli jednak za wiele czasu na rozmowę o tym, co zaszło. Ledwo zdążyli znaleźć się w hali, gdy główne drzwi otwarły się z głośnym łoskotem, a przez nie wszedł następny, uzbrojony android. Zdecydowanie wyróżniał się spośród tych, które dotychczas spotkali. Jeśli Spike’a można było nazwać wielkim, to tego należało określić jako ogromnego. Na oko mierzył jakieś trzy metry, od razu zresztą widać było, że jego twórca nawet nie próbował upodobnić go do zwykłego człowieka – jego przeznaczenie zdecydowanie było inne. Miał nienaturalnie rozrośniętą muskulaturę, z barczystych przedramion wystawały grube kable, które, wijąc się i pulsując, oplatały całe ręce, by ostatecznie zniknąć w szerokim karku. Masywne nogi w ciężkich butach wyglądały tak, jakby zmiażdżenie pod nimi ludzkiej głowy wymagało nie więcej wysiłku niż zgniecenie skorupki orzecha. Z łysej głowy również sterczała plątanina kabli, także wpiętych w kark. Oczy androida, uważnie rozglądające się po hali, przesłaniało szkło ochronnych gogli, zaś nos oraz usta, o ile takowe posiadał, zasłaniała chromowana, wydłużona niczym na kształt zwierzęcego pyska maska. Największe jednak obawy budziło to, co dzierżył w rękach – równie słusznych rozmiarów broń przypominającą miniguna. Wypadł na środek pomieszczenia i otworzył ogień do przybyszy z innego świata, ci zaś niemal w ostatniej chwili odskoczyli z linii strzału, kryjąc się za maszynami taśm produkcyjnych, które prędko pokryły się serią śladów po pociskach. Przez kilkanaście sekund zdających się trwać wiecznie, jedynym, co było słychać w rozległej hali, był niosący się echem terkot wystrzałów, zakończony ledwo słyszalnymi odgłosami opadających na betonową posadzkę łusek po nabojach, gdy napastnik przerwał ostrzał.
– Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie wartość prawdy, którą próbujemy poznać, właśnie drastycznie spadła… – Cajun mruknął do towarzysza, gdy zaryzykował cofnięcie dłoni od uszu, jako że niosący się po pomieszczeniu huk wydawany przez miniguna był wyjątkowo drażniący. Jasne było, że prędzej czy później salwa się ponowi bądź nastąpi atak bardziej bezpośredni, gdy android postanowi się zbliżyć. Hala była słusznych rozmiarów, do tego wysoka, więc Gambit postanowił zaryzykować użycie kart, bo na dobrą sprawę nie mieli innego wyboru. Sięgnąwszy do kieszeni płaszcza, wyjął stamtąd talię, rozglądając się w miarę możliwości wkoło. Linia produkcyjna ciągnęła się przez większą część hali i zakręcała kawałek za uzbrojonym napastnikiem, co dawało im szansę na zaskoczenie go, o ile będą dostatecznie szybcy.
– Odwrócę jego uwagę, a ty zajdź go od tyłu. Liczę, że dobrze wykorzystasz ten swój nożyk, mon ami – zwrócił się do kompana. Chwilę później rozległa się następna salwa, a kolejne pociski wbiły się w maszyny, za którymi kryli się mężczyźni. Nie mieli już więcej czasu na zastanawianie się, co dalej, a skoro wszystko było już jasne, mogli, a nawet powinni przystąpić do realizacji swojego planu. Gdy strzały ucichły, Gambit odczekał moment, aż przestanie im dzwonić w uszach, po czym dał znak towarzyszowi, sam zaś wyprostował się i posłał w kierunku napastnika kilka porządnie naładowanych energią kart. Halę znowu wypełnił huk, tym razem nie wystrzałów z broni palnej, a eksplozji wybuchających kart, które znacznie pogorszyły stan posadzki i pobliskiej maszynerii. Kiedy opadł kurz i pył, Bucky z Remym mogli zobaczyć, że android od siły wybuchu jedynie cofnął się kilka kroków i przyklęknął na jedno kolano, akurat w pobliżu zakręcającej linii produkcyjnej, za którą powinien już znajdować się Barnes. Teraz do niego należał następny ruch. W całym tym zamieszaniu żaden z przybyszy z innego świata nie zwrócił uwagi na Spike’a stojącego na półpiętrze. Android przyglądał się całej akcji z góry, ze skrzyżowanymi na torsie ramionami i błąkającym się na ustach uśmiechem zadowolenia małego dziecka, które wsadziło kij w mrowisko i teraz patrzyło na swoje dzieło.
Jednakże nie on jeden był świadkiem potyczki. Za otwartymi na oścież, głównymi drzwiami do pomieszczenia, przemknęła niewysoka postać, zdająca się śledzić poczynania Barnesa i LeBeau od ich pierwszych chwil w obcym świecie.