JustPaste.it

WICKED WAYS II

User avatar
xSHAIDENx @xSHAIDENx · Jul 8, 2023 · edited: Mar 22, 2025

1000066035.png

 


CHAPTER II

 

To miało być łatwe zlecenie. Nieskomplikowane, szybkie. Bo co mogło być trudnego w zdobyciu talii kart od posuniętej w latach staruszki? Na pierwszy rzut oka, nic. Problem w tym, że diabeł lubił tkwić w szczegółach.

Miejscami przegniłe deski zatrzeszczały pod ciężarem bosego mężczyzny w samych spodniach, który wbiegł na nie pierwszej już młodości, zadaszony pomost. Na jego końcu spodziewał się znaleźć przycumowaną motorówkę, łódkę, cokolwiek, choćby nawet i tratwę. Niestety nic z tego. Powoli zapadający nad bayou zmrok nie skrywał niczego, co mogłoby się nadawać do przemierzenia bagnistych wód. Cajun zaklął szpetnie po francusku i obejrzał się za siebie. Jego pościg do najszybszych na szczęście nie należał, jednak nie znaczyło to, że nie miał się czym martwić. Bo sześciu nieumarłych, w mniejszym lub większym stopniu rozkładu mogło jednak stanowić pewien problem.

Słysząc chrapliwe pomruki i niezrozumiałe zawodzenie dochodzące od strony, z której przybiegł, znowu zaklął i podszedł do barierki pomostu, po czym wspiął się na nią, na co stare drewno zaprotestowało niepokojącym trzeszczeniem. Przytrzymując się jednego ze słupów, popatrzył w górę i niewiele myśląc podskoczył, chwytając się wystającego brzegu daszka. Palce ledwo znalazły zaczepienie na omszałym drewnie, zaś deska, którą chwycił lewą ręką, chrupnęła mu w dłoni, zmuszając do szybkiego znalezienia kolejnego miejsca do chwytu. Nie chcąc sprawdzać, czy długo uda mu się tak wisieć, podciągnął się, wchodząc na lekko pochyły dach. Dosłownie chwilę potem dobiegły go z dołu odgłosy ciężkich kroków i szurania, wskazujące na to, że jego ‘pogoń’ dotarła na miejsce. Wsunąwszy się wyżej, znalazł na oko najtrwalsze deski i usiadł po turecku, mając trochę czasu na zastanowienie się, co dalej. A także na przemyślenie, co doprowadziło go do tego, że został w samych spodniach, w dodatku na dachu murszejącego pomostu, gdzieś pośrodku bagien. Odpowiedź była, jak w większości dziwnych, spotykających go przypadków, jedna i ta sama – kobiety.

 

Tydzień wcześniej. Nowy Orlean.

 

– ... więc, jak będzie? Zdobędziesz je dla mnie...? – kobiece, mocno podkreślone czernią, niebieskie oczy z uwagą wpatrywały się w siedzącego przy stole mężczyznę. Ten zdawał się być teraz jednak bardziej niż odpowiedzią zainteresowany jedną ze swoich kart – as pik płynnie przeskakiwał między zwinnymi palcami Złodzieja jeszcze przez chwilę. W końcu zatrzymał się między wskazującym i środkowym, a właściciel karty podniósł spojrzenie czarnych oczu o czerwonych tęczówkach na swoją jasnowłosą rozmówczynię, na chwilę po drodze ku jej twarzy zawieszając je na pokaźnym dekolcie noszonej przez nią sukni. Trudno było rozpoznać w niej czarownicę, zdecydowanie różniła się od nowoorleańskich wiedźm czy mambo, jednak była nią z pewnością, o czym Cajun zdążył się już przekonać.

– Proponujesz odpowiednią cenę, więc na tę chwilę jestem zainteresowany. A i Lafayette z chęcią znowu odwiedzę, dawno tam nie byłem – odparł, szybkim ruchem zginając palce z trzymanym w nich asem, przez co wydawało się, że karta dosłownie zniknęła z jego dłoni. Na te słowa jego rozmówczyni uśmiechnęła się i wstała ze swojego miejsca, podchodząc bliżej.

– Cena w przypadku tych kart nie gra roli. Od dawna próbowałam je zdobyć, a Eleonora ot tak mnie ubiegła – uśmiech blondynki w jednej chwili zmienił się w grymas. – Mam jednak tę przewagę, że w przeciwieństwie do niej wiem, jak aktywować ich moc – kontynuowała.

– Za tydzień w sobotę organizuje przyjęcie z okazji dziewiętnastych urodzin swojej wnuczki. Moje źródła mówią, że karty mają być prezentem dla smarkuli – kobieta sięgnęła do jedwabnego woreczka przytroczonego do pasa jej sukni i wyciągnęła stamtąd talię kart tarota oraz złożoną na pół kartkę, kładąc je na blacie przed Gambitem.

– Podmienisz je tak, by nikt się nie zorientował. Zejdzie się trochę zanim odkryją, że to zwyczajne karty bez żadnej mocy, ani tym bardziej wartości. A ja w tym czasie wrócę do Baton Rouge z oryginałami – pełne wargi kobiety znowu wygięły się w uśmiechu. – Na kartce jest adres tej czarnej wiedźmy i prowadząca do niej mapka. Posiadłość znajduje się praktycznie na bagnach – dodała, stukając polakierowanymi na czerwono paznokciami o talię kart.

– Całkiem zgrabny plan. Myślę, że pójdzie gładko. Poza tym, Remy lubi łączyć przyjemne z pożytecznym – mężczyzna uśmiechnął się kątem ust, podnosząc wzrok na jasnowłosą.

 

Tydzień później. Lafayette.

 

Dochodzące z jednego, z pokoi na piętrze głośne, kobiece jęki, zdążyły przebrzmieć raptem kilka chwil wcześniej, gdy do drzwi ktoś załomotał.

– Tabitha! Tabitha, otwieraj w tej chwili! Goście czekają! Nie można tak znikać w trakcie przyjęcia! – dało się słyszeć wzburzony głos. O ile niewątpliwie należał on do starszej kobiety, tak już dobijanie się było całkiem konkretne.

– Babciu! Jestem zajęta!

Młoda, czarnoskóra dziewczyna odkrzyknęła z oburzeniem w stronę drzwi i wyskoczyła ze skotłowanej pościeli, gorączkowo zbierając z podłogi swoje porozrzucane ubrania.

– Z kim tam jesteś?! – padło kolejne pytanie, ponowiło się także łomotanie.

– Z nikim! – Tabitha, podskakując na jednej nodze, usilnie starała się wciągnąć na siebie dżinsy. A że zaczęła ubieranie się właśnie od spodni, leżący na łóżku Cajun miał ciekawy widok na jej także podskakujące piersi. Sam w końcu również zsunął się z łóżka i sięgnął po leżące na podłodze bokserki, zakładając je, tak samo jak po chwili spodnie, które, zważywszy na fakt, że w ich kieszeni spoczywały karty będące celem jego misji, stanowiły obecnie najbardziej cenną część jego garderoby. Reszta i tak nie należała do niego, a do jednego z niedoszłych kelnerów wynajętych przez seniorkę wiedźmiego rodu, by podawać drinki podczas rodzinnej uroczystości. Chłopak bez wahania przyjął gotówkę w zamian za swój uniform.

Przy drzwiach znowu dało się słyszeć jakieś poruszenie, jednak już nie było to walenie w nie, a chrobot klucza w zamku.

Tabitha, już całkiem ubrana, popatrzyła spłoszona na Cajuna, który aż za dobrze wiedząc, co się zaraz stanie, w jednej chwili znalazł się przy przeszklonych drzwiach prowadzących na nieduży taras. Wyszedł na zewnątrz w chwili, w której do pokoju dziewczyny wtargnęła jej babka. Sądząc zaś po podniesionych głosach, nie była sama.

– Gdzie on jest?! – zagrzmiał męski głos. Złodziej uznał, że nie ma ochoty na poznawanie pozostałych członków tej zacnej rodziny, wychylił się więc przez barierkę, sprawdzając odległość, jaką musiał przebyć, by znaleźć się na dole – pokój znajdował się na drugim piętrze, więc wysokość była niemała. Z pomocą jednak przyszły mu gęsto porośnięte bluszczem kolumny, na których wspierała się konstrukcja, więc w chwili, w której na taras wypadł rosły, czarnoskóry mężczyzna w towarzystwie niskiej, elegancko ubranej staruszki, Gambit był już w ogrodzie. Murzyn rzucił pod jego adresem jakieś przekleństwo i już miał przesadzić barierkę, by udać się w pościg, jednak starsza kobieta powstrzymała go ruchem dłoni. Utkwiła w uciekającym zmrużone spojrzenie czarnych niczym węgle oczu i wymruczała coś, bezgłośnie poruszając wargami.

Przez kilka pierwszych chwil nie działo się zupełnie nic. Nagle jednak bagna oblewające wysepkę, na której wznosiła się posiadłość czarnoskórej wiedźmy, zabulgotały w kilku miejscach, zupełnie jakby pod mętną taflą znajdowały się małe gejzery. Ze spienionej wody, przy akompaniamencie gardłowego charczenia i nieartykułowanego powarkiwania, wyłoniło się pół tuzina ożywionych zwłok. Zombie miały jeden cel – dopaść tego, kto śmiał położyć ręce na jedynej spadkobierczyni starej wiedźmy. I przy okazji na kartach tarota, z czego jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy.

Wspomniane karty były jedynymi, które uciekający miał przy sobie, a do zniszczenia ich dopuścić nie mógł w żadnym razie.

I tym oto sposobem skończył na dachu pomostu, chwilo bez konkretnego planu na to, jak pozbyć się mało żywego, acz natrętnego pościgu.

Pomysł na to, co dalej, pojawił się już niedługo sam. A dokładniej podpłynął, przybierając postać długiej, zadaszonej łodzi turystycznej, jakich sporo pływało po luizjańskich bagnach, oferując turystom zwiedzanie tych najbardziej niedostępnych i tajemniczych terenów.

Łódź przepływała nieśpiesznie, z lewej strony pomostu, na chwilę obecną będąc dla Cajuna jedyną drogą ucieczki. Ten, niewiele myśląc, przykucnął na zmurszałych deskach zadaszenia i oderwał z nich kilka kawałków, które następnie naładował pulsującą energią, przelewającą się z jego palców wprost na drewno. Przymknął oczy, skupiając się i starając ładować je w taki sposób, by jak najbardziej opóźnić eksplozję.

W chwili, gdy łódź powoli mijała niemal już całkiem pogrążony w mroku pomost, chwycił naładowane deski i wrzucił je przez jedną z dziur w dachu, wprost do kręcących się na dole niespokojnie ożywieńców, próbujących co i rusz szukać sposobu, by dostać się do niego na górę. Sam zaś rozpędziwszy się, podbiegł do krańca zadaszenia i skoczył wprost na dach odpływającej łodzi. Ten na szczęście wytrzymał pod jego ciężarem i nie zawalił się na turystów siedzących na pokładzie.

Od razu przypadł płasko do dachu, a dosłownie chwilę później okolicą wstrząsnęła seria eksplozji, od których panujące na bagnach ciemności na kilka sekund rozjaśniły się niczym niebo w Sylwestra, a głęboka woda zafalowała, uderzając o boki łodzi i wlewając się do środka. Całą łodzią zatrzęsło, ludzie zaczęli panikować, tym bardziej, że dwie lampy, będące jedynymi źródłami światła, zgasły – jedna została zalana, druga zaś spadła z haka wprost do wody. W mętną toń wpadły także i inne rzeczy – Gambit mógł przysiąc, że tuż obok niego przeleciała ręka jednego z zombiaków. Miał nadzieję, że to skutecznie zniechęci ich do dalszego ścigania.

Gdy wodnym środkiem turystycznego transportu przestało już kołysać, Cajun zsunął się na niezadaszoną część pokładu, dołączając niepostrzeżenie do garstki pasażerów. Kierujący łodzią szybko zapalił zapasowe lampy, a ludzie zaczęli się uspokajać, choć wciąż niepewnie oglądali się w kierunku, z którego doszedł huk wybuchów, dyskutując między sobą o możliwych przyczynach tychże.

Pierwszym, co Remy zrobił po zajęciu jednego z wolnych miejsc w łodzi, było sprawdzenie kieszeni spodni, w celu upewnienia się, czy nie zgubił przedmiotu swojego zlecenia. Talia na szczęście była kompletna. Nawet nie chciał myśleć, co by było, gdyby nasycone magią voodoo karty spoczęły na dnie bagien, albo co gorsza, w żołądku jakiegoś aligatora.

Sytuacja nie przedstawiała się zbyt kolorowo. Stara Eleonora już teraz była na niego wściekła, a co dopiero, gdy odkryje, że cześć jej wnuczki nie była jedynym, co z jego winy straciła tego wieczora. Nie było wątpliwości, że tak łatwo mu nie odpuści, a nasłanie zgrai ożywieńców stanowiło zaledwie próbkę jej możliwości. Teraz najważniejsze więc było jak najszybsze opuszczenie Lafayette i powrót do Nowego Orleanu, a także przekazanie kart klientce.

 

Była już głęboka noc, gdy Gambit dotarł do Dzielnicy Francuskiej i swojego domu przy Bourbon Street. Pośpiesznie wszedł do środka, by zabrać kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Ponad dwugodzinna podróż była męcząca, jednak nierozważnie byłoby ot tak położyć się teraz spać. Dorastał z jedną z potężniejszych mambo jako opiekunką, doskonale więc wiedział, że z magią voodoo nie ma żartów.

– Powinieneś częściej myśleć tą głową, którą należy, LeBeau… – mruknął do siebie, wrzucając do plecaka dokumenty, netbooka, trochę gotówki i ubrania na zmianę. Wiedział, że musi przeczekać w bezpiecznym miejscu, dopóki nie odda magicznej talii jasnowłosej czarownicy, która jak na razie zapłaciła mu zaliczkę za jej zdobycie. Na szczęście, przezornie dwa tygodnie wcześniej, oddał koty pod opiekę Tante Mattie, bo tam, gdzie się wybierał, nie mógł ich zabrać.
Z okradaniem osób parających się magią był ten problem, że nawet jeśli nie widzieli sprawcy na własne oczy ani nie przyłapali go na gorącym uczynku, to istniało prawdopodobieństwo, że i tak zdołają go namierzyć. Gambit wątpił, by Eleonora wysłała za nim kolejną zgraję nieumarłych, jednak żywych ludzi mogła już jak najbardziej, w końcu nie była niewinną staruszką mieszkającą samotnie na bagnach, tylko znaną w Lafayette, poważaną i cenioną kapłanką voodoo. Wiedźma nie doczekała się córki, jedyna więc wnuczka była jej oczkiem w głowie, a także spadkobierczynią wiedzy tajemnej, w tym również i kart, które podmienił na zwykłą talię.

Nagle odezwała się jego komórka. Urządzenie zawibrowało w kieszeni płaszcza, wyjął je więc i odblokowawszy ekran otworzył najnowszą z ponad dwudziestu nieprzeczytanych jeszcze wiadomości. Gdy wybierał się na misję, z reguły ograniczał kontakty z innymi, chcąc maksymalnie skoncentrować się na swoim zadaniu i jak najlepiej do niego przygotować. Nie inaczej było tym razem, miał zatem trochę do nadrobienia jeśli chodzi o życie towarzyskie. Teraz jednak skupił się na smsie z nieznanego numeru, a przeczytawszy go zaklął, zaś dłoń, w której trzymał telefon, ostrzegawczo zalśniła od przepływającej przezeń energii.

 

–– Musiałam pilnie wrócić do Baton Rouge, więc musimy odłożyć na potem nasz interes. Nie odpisuj, nie oddzwaniaj. I nie szukaj mnie, ja znajdę ciebie, gdy wrócę. N. ––

– Świetnie, po prostu świetnie… – mruknął, uspokajając się po chwili, bo telefon zdecydowanie jeszcze będzie mu potrzebny.

Szybko dokończył pakowanie i z plecakiem przerzuconym przez ramię opuścił dom, kierując się w stronę najbliższej stacji autobusowej przy S. Rampart at Gravier. Wolał nie ryzykować przemieszczania się własnym motocyklem bądź autem, które musiałby zostawić gdzieś w pobliżu swojej kryjówki, mimo, że czekała go ponad godzina jazdy.

 

Kolejne dni upływały Cajunowi na czekaniu. Czekaniu aż odezwie się jego klientka, która zdawała się zapaść  pod ziemię. Czekaniu aż pozbędzie się tych przeklętych kart i będzie mógł wrócić do siebie. Czekaniu aż Eleonora porzuci plany zemszczenia się za podwójne znieważenie jej rodu. Z tym ostatnim mogło się skądinąd trochę zejść. Raptem dzień po swoim powrocie do Nowego Orleanu, mógł zaobserwować na umieszczonym w domu monitoringu, w który posiadał wgląd dzięki aplikacji zainstalowanej w telefonie, że odwiedzili go goście. Goście niekoniecznie przyjaźnie nastawieni, wyraźnie czegoś szukający i przy owym szukaniu demolujący wszystko jak leci. Nie znaleźli jednak niczego, a już nie tego, po co przyszli. Po kilku kolejnych dniach ‘wizyta’ się powtórzyła, lecz tym razem nie wpadli do niego wyłącznie najemnicy wiedźmy.

– Laura…? – Gambit otworzył szerzej oczy, widząc na ekranie, jak młoda mutantka mierzy się z napastnikami w jego domu i zostaje ranna, zabijając jednak przy tym jednego z nich. Spodziewałby się wielu rzeczy, ale nie tego, co właśnie zobaczył. Owszem, miał w telefonie wiele wiadomości od bliższych i dalszych znajomych, a także bliskich z Gildii, na które wciąż nie odpowiedział, ponieważ im mniej inni wiedzieli, tym byli bezpieczniejsi, jednakże nikt z nich nie próbował go odszukać. Nikt poza Laurą.

– I co ty tu robisz, petite…? – pokręcił lekko głową, zwracając się do dziewczyny widocznej na ekranie, choć ta oczywiście ani tego nie słyszała, ani tym bardziej nie mogła mu odpowiedzieć. Mieszanie jej w swoje problemy było ostatnim czego by chciał, jednakże Kinney, ruszając do Luizjany i zabijając jednego z intruzów w jego domu, sama się wmieszała, nawet nie zdając sobie sprawy w co. Wiedział jednak, że zrobiła to z troski o niego. W końcu sam jej dawniej wpajał, że o przyjaciół należy dbać.

Spojrzawszy na godzinę, z której było nagranie, porównał ją z obecnym czasem. Wszystko rozegrało się ponad dwie godziny temu, a Laura po opuszczeniu jego domu mogła być teraz… dosłownie wszędzie. Znał jednak dobrze jej zdolności i wręcz zwierzęco wyostrzone zmysły, domyślając się, że prędzej czy później trafi na jego ślad. Jeśli była śledzona, a była z pewnością, nieświadomie może doprowadzić do jego kryjówki ludzi Eleonory.

Niewiele myśląc wybrał numer Laury, jednak jedynym co mu odpowiedziało, była poczta głosowa. Zaklął pod nosem, po czym schowawszy telefon do kieszeni płaszcza, wpakował tam jeszcze kilka dodatkowych paczek kart i wyszedł ze swojej kryjówki z zamiarem odszukania X-23.

 

Bagna nawet za dnia były niebezpieczne, a co dopiero teraz, po zmroku. Podmokły, grząski teren otoczony zewsząd mętną wodą i lasem wiekowych cypryśników, zwieszających gałęzie ku, z pozoru, spokojniej i nieruchomej tafli, był idealnym miejscem do żerowania dla drapieżników. Te cierpliwie wyczekiwały okazji, by jednym ruchem pochwycić nieostrożną ofiarę mocnymi szczękami i wciągnąć ją pod wodę. Należało wiedzieć, którędy można iść, a gdzie lepiej nie stawiać stopy, jeśli nie chciało się jej stracić. Unoszące się nad mokradłami nocą błędne ogniki tym bardziej nie ułatwiały wędrówki. Przyciągały i kusiły, by zboczyć ze swojej drogi i za nimi podążyć.

Gambit opuścił dotychczasowe schronienie, mieszczące się w niedużej chacie z drewnianych bali, wzniesionej częściowo na palach, a częściowo pomiędzy czterema pokaźnych rozmiarów cypryśnikami, i zszedł z podestu po sznurkowej drabinie do zacumowanej poniżej łódki typu airboat - najlepszego środka transportu do poruszania się po bayou.

Zewsząd otaczały go wysokie drzewa, między którymi musiał lawirować, by wypłynąć z tego swoistego labiryntu. Światło reflektora omiatało wystające ponad wodę, splątane korzenie, gdzieniegdzie błyskały też ślepia aligatorów, czujnie obserwujących okolicę.

Zdecydowanie niełatwo było się tu dostać i można było zrobić to wyłącznie drogą wodną.

 

Dopłynąwszy do brzegu, Cajun wyszedł z łódki i przywiązał ją liną do pnia pobliskiego drzewa, by ta nie odpłynęła. Było już całkiem ciemno a wyglądający zza chmur księżyc niekoniecznie był wystarczającym źródłem światła, więc zanim złodziej ruszył przed siebie, wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza jedną z kart. Opuszki palców zalśniły od gromadzącej się energii, ta zaś przelała się po chwili na kartonik, który posłużył do oświetlania drogi. Grunt miejscami był jeszcze grząski, acz znacznie stabilniejszy.

Nie uszedł jednak daleko, bo już po kilku krokach dobiegły go zdecydowanie mało przyjemne dźwięki, sugerujące, że żerujące po zmroku aligatory znalazły sobie kolację. Jeszcze chwila i do porykiwań wydawanych przez gady doszły kobiece okrzyki, przy czym Gambit zdał sobie sprawę, że po głosie rozpoznaje tę ‘kolację’.

– Laura…

Niewiele myśląc, puścił się biegiem w kierunku, z którego dobiegały odgłosy walki. Owszem, znał możliwości Kinney, nie raz miał okazję przekonać się o tym, że była istną maszyną do zabijania, jednak nie znaczyło to, że była nieśmiertelna. Niezależnie od sytuacji, nie mógłby zostawić jej samej.

Spomiędzy gęstych zarośli wypadł na otwarty teren, swoistą bagienną polankę oblewaną dookoła burozielonymi wodami bayou. Widok, jaki tam zastał, niejednemu zmroziłby krew w żyłach – pośrodku wodno-błotnej, wzburzonej topieli, wśród kłębiących się zaciekle i porykujących warkotliwie aligatorów, z trudem dostrzec można było drobną, kobiecą postać, która co i rusz znikała pod wodą, podtapiana przez olbrzymie cielska gadów.

Cajun zmrużył oczy, które na ułamek sekundy błysnęły czerwienią. Zatrzymawszy się na brzegu, wzmocnił ładunek energii trzymanej karty, do tej pory rozjaśniającej lekkim blaskiem panujące wokół ciemności, po czym rzucił nią w gada znajdującego się najbliżej Laury. Po pierwszej karcie zaraz poleciały następne, z wizgiem niewielkich eksplozji rozświetlających na krótkie chwile mroczne bagna, trafiając precyzyjnie w kolejne cele i posyłając je na przeciwległy brzeg.

Kilka takich karcianych serii wystarczyło do zniechęcenia aligatorów na tyle, by trzymały się z daleka, przynajmniej do czasu, aż mutantka cała i w miarę zdrowa wydostała się z błotnistej wody na brzeg. Gambit posłał jeszcze parę kart w stronę stworów, tak na wszelki wypadek, a następnie podbiegł do dziewczyny. Po tym, jak się do niego zwróciła, wiedział już, że nic się jej nie stało.

– Cóż, na razie nie mamy za bardzo czasu ani na jedno, ani na drugie, petite. Ale też cieszę się, że cię widzę – wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać, po czym obejrzał się na pomrukujące, na drugim brzegu, niespokojne gady.

– Ojciec nie nauczył cię, że niebezpiecznie jest szwendać się po nocy? – zapytał jeszcze, nim wyjął kolejną kartę i naładował ją odrobiną energii, by ta dawała lekkie światło.

– Chodź, tu nie jest bezpiecznie – to powiedziawszy ruszył wraz z Kinney do miejsca, w którym zostawił łódkę. Mówiąc o niebezpieczeństwie nie miał na myśli tylko aligatorów, czy niepewnego terenu.

 

Droga powrotna do kryjówki w głębi mokradeł zajęła nieco więcej czasu, ponieważ Złodziej specjalnie kluczył w cypryśnikowym labiryncie, na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy dojść za Laurą aż do bagien. W jego fachu ostrożność była jedną z najważniejszych cech charakteru, włamywacz bowiem nie może dać się złapać ani razu, gdyż pierwszy raz równie dobrze może być ostatnim.

W końcu dotarli do skrytej wśród drzew chaty, wzniesionej odpowiednio wysoko, co chroniło ją przed zalaniem wodami bayou. Miejsce to było całkiem nieźle zakamuflowane, a i z bliska wyglądało na opuszczone.

Remy, zatrzymawszy łódkę przy jednym z podtrzymujących budowlę pali, wyłączył silnik i przycumował ją, a następnie szarpnięciem ściągnął sznurkową drabinkę, która poprzednio zwinęła się automatycznie, blokując dostęp na górę każdemu, kto chciałby dostać się do kryjówki pod nieobecność właściciela. Czekając, aż Laura wejdzie pierwsza, nakrył łódź z powrotem plandeką kamuflującą i także wspiął się na podest, gdzie wciągnął drabinkę, odcinając do nich drogę potencjalnym przeciwnikom, a przynajmniej tym, którzy nie umieli latać bądź bardzo wysoko skakać.

Podszedłszy do drzwi otwarł je kluczem, teatralnym gestem zapraszając swojego gościa do środka.

– Rozgość się. Niestety, pięciogwiazdkowy hotel to to nie jest – stwierdził, wchodząc do chaty za dziewczyną i zamknął za nimi drzwi. Wnętrze faktycznie nie prezentowało się okazale. Podzielone było na dwie części, z których druga, mniejsza, została oddzielona od głównej kotarą.

– Tam jest łazienka, choć może to za dużo powiedziane, ale możesz się umyć – rzucił wyjaśniająco, wskazując na wspomnianą zasłonę – A tam miejsce do spania – to powiedziawszy podszedł do drabiny, prowadzącej na coś w rodzaju antresoli umiejscowionej nad wejściem. Umeblowanie reszty pomieszczenia stanowiły: kanapa, mały stół z dwoma krzesłami oraz dwie szafki, na których stała mała, dwupalnikowa kuchenka i czajnik elektryczny, a także niewielka lodówka. W rogu znajdował się agregat prądotwórczy, który powitał ich cichym, jednostajnie buczącym dźwiękiem.

– Zaproponowałbym ci kawę, ale że jest dość późno, to może whisky? – zapytał, zgarniając butelkę wspomnianego trunku ze stołu i usiadł na kanapie, która cicho zatrzeszczała pod jego ciężarem, co nie było niczym dziwnym, zważywszy na jej wygląd sugerujący, iż pamiętała lepsze czasy.

– Nie powinno cię tu teraz być. Moje towarzystwo obecnie nie jest najbezpieczniejsze, o czym zdążyłaś się już przekonać… – westchnął i pokręcił lekko głową.

– Jak się w ogóle czujesz? – utkwił w mutantce uważne spojrzenie czarnych oczu o czerwonych tęczówkach.