JustPaste.it

Stanisław Lem, Cave Internetum

ec886aded637d35608925ba82f31b1e2.jpgZ Wiednia otrzymałem list, którego autorzy zauważyli pewne zdanie w wywiadzie danym przeze mnie "Spieglowi" na temat antymaterii. Powiedziałem tam - może trochę lekkomyślnie - że znacznie mniej boję się antymaterii niż Internetu.

To ich zafrapowało, ponieważ wszyscy są Internetem zachwyceni i uważają, że nic już innego nie będziemy robić, tylko pływać i jeździć w jego sieci w tę i we w tę.

Spróbowałem więc - trochę na wyrost, wybiegając w przyszłość - zgrupować argumenty wspierające tamto zdanie. Internet stanowi dla mnie jedno ze zjawisk o czysto technologicznym charakterze, których dobry awers jest szeroko rozgłoszony i przez to lepiej widoczny niż mroczny rewers. Jako model, oczywiście prymitywny, wziąłbym olbrzymi dworzec kolejowy, z mrowiskiem torów prowadzących w różne strony, ze zwrotnicami, obrotnicami i innymi urządzeniami. Wyjeżdżają z niego setki pociągów. Myśl, że mogłyby być one napełnione wyłącznie sianem, kłakami i grochem z kapustą, wydaje się nonsensowna; ważne jest, co wiozą i do kogo wiozą. Otóż Internet to spełnienie czysto komunikacyjnych marzeń, natomiast co się tyczy treści - rzecz się komplikuje.

Instytuty naukowe, uniwersytety, wielkie redakcje czy agencje prasowe na pewno mają z Sieci wielki pożytek. Ale skutecznie korzystać z niej mogą o tyle, o ile działają w obiegu zamkniętym. Jeśli natomiast - jak to się planuje - obieg otworzymy i sieć Internetu nie będzie miała żadnych ograniczeń, żadnego centrum ani kontroli (boję się wypowiedzieć słowo "cenzura"), to wtedy grozi nam nie tylko jakaś tam pornografia, ale otwiera się po prostu olbrzymi obszar kryminogenny. Skoro każdy, kto ma modem, telefon i komputer, może w każdej chwili rozmawiać z innym, to zaraz wkraczają rozmaite mafie, camorry, terroryści. W Sieci można, i specjaliści to robią, kraść tajne informacje czy numery kart kredytowych, jednym słowem: dokonywać oszustw na wielką skalę. Błyskawicowe przekazywanie danych bez żadnej kontroli z jednego krańca globu na przeciwny spowodować może trzęsienia kursów giełdowych.

Ja niestety nie wierzę, że "anima naturaliter christiana est", doświadczenie uczy, że raczej człowiek człowiekowi wilkiem. Bardzo bym sobie życzył, żeby to nie było otwarcie wszystkich drzwi na oścież, żeby kontrola tej Sieci istniała. Dość bezzębne są jednak podejmowane w Niemczech próby eliminowania z niej pewnych treści, takich jak narodowy socjalizm czy terroryzm. Sieć sama w sobie nie jest rozumna, podobnie jak sieć telefoniczna; dla niej wiadomość, że dziesięć bomb atomowych spadło na Japonię, ma tę samą wagę co informacja, że gospodyni stęchło jajko w lodówce.

Czytam w najnowszych wypowiedziach entuzjastów Internetu o możliwości dokonywania na odległość operacji chirurgicznych w gąszczach afrykańskiego buszu; wykonawcami będą miejscowi lekarze, ale dyrygentem - genialny amerykański chirurg, siedzący w swym gabinecie na innym kontynencie. I tu jednak coś tracimy - jak ktoś jest chory na cukrzycę i przychodzi do niego stary, doświadczony lekarz-omnibus, to od razu poczuje lekki zapach acetonu, który wytwarza się przy kwasicy krwi. Internet żadnych zapachów nie przekaże i intuicyjna wiedza doświadczonego, dobrego lekarza schodzi tym samym ze sceny.

Większość zresztą traktuje rzecz całą jako zabawę czy grę - miło jest połączyć się ze znajomym i porozmawiać, nie ruszając się od biurka. Internet staje się w ten sposób rodzajem utysiąckrotnionego telefonu komórkowego, który obejmuje całą kulę ziemską. Nastręcza się tu kolejna obiekcja, banalna, choć się o niej nie mówi: żeby z Sieci korzystać, trzeba znać alfabet łaciński i angielski język. Japończyk, Tajlandczyk czy Słowianin, co się posługuje cyrylicą, do Internetu ze swoim pismem ani mową nie wjedzie; nie istnieją żadne urządzenia przekaźnikowe, które by go tłumaczyły.

Najpierw musisz, bracie, nauczyć się dobrze angielskiego. Następuje rozcięcie ziemskiej populacji na tych, którzy tym językiem władają, i tych, którzy nim nie władają. Ta anglicyzacja szeroko się rozpościera i niepokoi mnie nie tylko ze względów lingwistycznych; chodzi o technologię, która jednych uprzywilejowuje, innych zaś poza nawias wyłącza.

Dochodzą kwestie czysto techniczne. Poszczególne adresy w Internecie składają się z bezsensownego sznureczka liter i cyfr. Póki chodzi o kilka tysięcy adresów - zmieszczą się w książce. Dziś jednak mówi się o czterdziestu milionach - to już nawet nie encyklopedia, ale cała biblioteka. Dawno temu wymyśliłem w Wizji lokalnej drogistów, którzy mierzyli informacyjną drogę, jaką trzeba przemierzyć, by się na przykład dowiedzieć, gdzie ktoś dokonał jakiegoś doświadczenia czy napisał książkę. Jak przed wielkimi tamami, które wodę spiętrzają dla elektrowni, umieszcza się filtry chroniące przed zamuleniem, tak i Internet powinien się bronić przed informacyjną powodzią. A twierdzenie, jakoby Internet mógł zastąpić księgarnie, biblioteki, książki po prostu - brzmi fatalnie. Trochę tak, jakby ktoś się zdalnie żenił, mając partnerkę na drugim końcu świata. Książka nie jest tylko przedmiotem - chce się ją wziąć do ręki, przekartkować, ot, jak ja z przedwojennym wydaniem Ogniem i mieczem teraz czynię.

Myślę też, że istnieją niebezpieczeństwa, o których nie mamy na razie pojęcia. Kiedy się pojawił pierwszy samochód, też nie przewidywaliśmy, co wyniknie z rozwoju motoryzacji. Każda technologia ma swoją ciemną stronę, z góry nieprzewidywalną. Nie neguję oczywiście pozytywnych stron Internetu - obiecują, że nawet wirtualna rzeczywistość będzie dzięki niemu częściowo dostępna. Nikt jednak nie pisze w sposób zborny i ogarniający wszystkie kategorie zjawisk o związanych z nim zagrożeniach. Bardzo się obawiam, że główną siłą, która z zaplecza Internet napędza, jest wielki kapitał. Inwestorzy spodziewają się dużych zysków, stąd próba przekonania wszystkich, że jak się podłączą do Sieci, to się rozpocznie szczęśliwa epoka w ich życiu. Ja natomiast widzę liczne zagrożenia, choć nie tknąłem nawet sfery politycznej, która i tu ma wielkie znaczenie. A więc - nie "cave tanem", tylko "cave lnternetum", takie jest moje osobiste stanowisko.

Zobacz też

 

Źródło: Stanisław Lem