CHAPTER II
Ciemność była dobrą przyjaciółką. Lojalną i dyskretną. Cajun odkrył to jeszcze jako dzieciak, gdy dopiero poznawał życie na ulicach Nowego Orleanu, a potem, gdy przyszło mu uczyć się niełatwego, złodziejskiego fachu, tylko się w tym przekonaniu utwierdził.
Tym razem jednak mroki nocy, pod osłoną której zdecydował się złożyć wizytę w jednym z nowoorleańskich domów, miały nie okazać się wystarczająco przyjazne ani też dostatecznie dyskretne, by ukryć jego obecność. Cóż, jak widać, ciemność sprzyjała jednym bardziej a innym mniej. Acz oczywiście była to opcja, którą brał pod uwagę. Był wszak najlepszym złodziejem w całej Luizjanie, słynął z profesjonalizmu i podejmowania się zleceń trudnych, nawet takich wydających się niemożliwymi. Tym razem również był więc doskonale przygotowany. Dobrze wiedział, do kogo się włamuje i nie był to pierwszy raz, gdy miał do czynienia z czarownicą, ba, wśród swego rodzaju czarownic się w końcu wychował. Może i parające się voo-doo mambo różniły się od typowych wiedźm, jednak wszystkie one miały jedną cechę wspólną, a mianowicie wręcz histeryczne przywiązanie do swoich magicznych przedmiotów. I tak się złożyło, że taki właśnie przedmiot Gambit musiał ukraść, tyle że nie było to żadne zwyczajne zlecenie a konkretna misja, na którą posłał go sam Profesor Xavier. Tak… jak widać, nawet ci z gruntu prawi i postępujący zgodnie z zasadami, czasem nie mając innej alternatywy, korzystali z nie do końca legalnych metod, acz wyłącznie w dobrym celu.
Dwa tygodnie wcześniej.
Obudziło go nieprzerwane, narastające brzęczenie. Cajun ściągnął brwi i mruknął coś niewyraźnie w poduszkę, bez otwierania oczu wyciągając rękę i macając po nocnej szafce w poszukiwaniu źródła natarczywego dźwięku. Ten jednak dochodził z o wiele dalszej odległości, bo z fotela, na którym wisiał niedbale rzucony skórzany płaszcz, a dokładniej z jednej z jego kieszeni.
Nieduży hotelowy pokój przeszyło zduszone, francuskie przekleństwo. Na niewiele się jednak zdało, bo znajdująca się w kieszeni trencza komórka dalej wibrowała, informując o przychodzącym połączeniu czekającym na odebranie. Odebrania tegoż jednak się nie doczekało, bo leżący na łóżku mężczyzna ani myślał się z niego jeszcze podnosić. Wystarczyło już, że musiał otworzyć oczy, by namierzyć lokalizację wibrującego telefonu. Gdy w końcu ponownie zapadła cisza przerywana jedynie spokojnym oddechem śpiącej po drugiej stronie łóżka czarnowłosej kobiety, właściciel komórki z powrotem zamknął oczy.
Czy był zmęczony? Niezbyt. Nawet, mimo że po udanym wieczorze w hotelowym kasynie i jeszcze bardziej udanej nocy, wraz ze swoją nową znajomą położyli się spać dopiero nad ranem. Nieczęsto dopadało go prawdziwe zmęczenie. Nieustannie wytwarzana i krążąca w jego organizmie energia nie tylko na to nie pozwalała, ale też zapewniała niemal nieograniczone zapasy sił przydających się... do różnych rzeczy. Zwyczajnie jeszcze nie miał ochoty pozbawiać się urodziwego towarzystwa wciąż śpiącego obok niego.
Cisza potrwała jednak niedługo, bo po paru chwilach ponownie rozległo się brzęczenie telefonu. Ponownie rozległo się też przekleństwo rzucone pod adresem dzwoniącego.
Chcąc nie chcąc, Gambit w końcu podniósł się i zsunął z łóżka, podchodząc do wiszącego na oparciu fotela płaszcza i wyciągnął z kieszeni wibrującą komórkę. Spojrzawszy na wyświetlacz, ściągnął brwi. Nie spodziewał się o tej porze telefonu z Instytutu. Tym bardziej że od niedawna robił sobie przerwę, może nie całkiem od bycia X-Manem, ale od regularnej aktywności w ekipie, na co składało się także opuszczenie murów Szkoły i powrót do rodzinnego Nowego Orleanu. Oczywiście wciąż pozostawał w kontakcie z Profesorem oraz pozostałymi członkami teamu, przyjeżdżając do Westchester od czasu do czasu, by pomóc z uczniami bądź z załatwianiem innych bieżących spraw.
Po chwili telefon ucichł, a wejście w rejestr połączeń nieodebranych ukazało Cajunowi listę z dziesięcioma pozycjami – wszystkie z tego samego numeru, co kazało przypuszczać, że tym razem mogło chodzić o coś poważniejszego niż zastępstwo na zajęciach ze studentami.
– O, już nie śpisz... – zastanawianie się nad powodem tak natarczywego dzwonienia przerwało mu zaspane pytanie, które padło ze strony łóżka. Odwróciwszy się, zobaczył, że jego obudzona już towarzyszka właśnie podnosiła się do pozycji siedzącej, przy czym cienki materiał kołdry, którym do tej pory była niedbale zakryta, zsunął się, odsłaniając piersi o niedużych, ciemnoróżowych sutkach. Kobiecie najwyraźniej wcale to nie przeszkadzało, bo tylko oparła się wygodniej i odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk włosów. Spojrzenie niebieskich oczu otaksowało stojącego przy fotelu nagiego mężczyznę z telefonem w ręku.
– Coś ważnego? – zapytała, na co ten potrząsnął przecząco głową i uśmiechnął się pod nosem.
– Nic, co byłoby ważniejsze od ciebie, chère – odparł, wsuwając komórkę z powrotem do kieszeni płaszcza, uprzednio wyłączywszy całkiem dźwięki. – Masz ochotę na śniadanie?
Brunetka uśmiechnęła się na to pytanie znacząco, zsuwając wzrok poniżej jego pasa.
– Wielką ochotę...
Dochodziło południe, gdy wysoki mężczyzna w skórzanym trenczu i przeciwsłonecznych okularach opuścił hotel. Pogoda w Nowym Orleanie tego dnia nie rozpieszczała mieszkańców, było pochmurno i wyraźnie zbierało się na deszcz. Cajun postawił kołnierz płaszcza i wolnym krokiem ruszył w stronę hotelowego parkingu, na którym zostawił swojego harleya. Po drodze sięgnął do kieszeni, wyjmując komórkę, mogąc teraz na spokojnie oddzwonić do Instytutu. Przy okazji odkrył, że nieodebranych połączeń przybyło.
– Wreszcie raczyłeś się odezwać – Gambita, zamiast głosu Xaviera, przywitał mało przyjemny ton Emmy. – Profesor przez pół dnia próbował się z tobą skontaktować. Ja także, choć mniej tradycyjnymi metodami… – w telefonie na moment zapadła cisza. – … masz szczęście, że to nie Charles próbował wejść ci do głowy jakąś godzinę temu – Frost dokończyła, wyraźnie zniesmaczona.
– Szczęście to byłoby, gdybyś zdecydowała się dołączyć, chère… – LeBeau uśmiechnął się pod nosem, choć oczywiście jego rozmówczyni zobaczyć tego nie mogła. Zarówno ona, jak i Profesor byli jednymi z nielicznych telepatów, mających możność wnikania w jego umysł, który dla pozostałych mutantów o takich zdolnościach pozostawał nieuchwytny. Xavier bez naprawdę konkretnej potrzeby i uprzedzenia nie ingerował w myśli swoich uczniów, ale jak widać, Frost nie była na tyle dobrze wychowana. Cóż, miała więc za swoje.
– Daruj sobie te żarty, Gambit. Charles chce cię widzieć, to poważna sprawa. I nie, nie będę ci tego teraz tłumaczyć, to nie jest rozmowa na telefon. Po prostu zjaw się w Szkole najszybciej, jak się da – to powiedziawszy, Emma rozłączyła się, zaś Cajunowi nie pozostawało nic innego, jak tylko spakować się i udać do Westchester, którego nie odwiedzał już od kilku dobrych tygodni. Skłamałby, gdyby stwierdził, że nie był ciekawy, co takiego ważnego się stało, że jego obecność była tam niezbędna.
Dwa dni później, Westchester.
– … mówisz poważnie? – Cajun, oparty o brzeg mahoniowego biurka Xaviera, popatrzył na niego, nie kryjąc zaskoczenia, ale i zainteresowania tym, co usłyszał. Do Westchester dotarł rano i od razu, bez odpoczynku po podróży, udał się właśnie do gabinetu Charlesa, by dowiedzieć się, do czego tak bardzo potrzebowali go w Szkole.
– Po prostu trochę trudno mi uwierzyć, że coś takiego znajduje się w moim mieście, a ja nic o tym nie wiem, Profesorze – dodał, zaciągając się papierosem, co, sądząc po minie Xaviera, niekoniecznie się mu podobało. Nie skomentował tego jednak, tylko oparł na blacie przed sobą splecione dłonie, podnosząc wzrok na Gambita, który wypuścił ustami kilka kółek z dymu i zaczął chodzić po gabinecie.
– Bo nie jest łatwo się dowiedzieć. Pamiętaj, że mówimy o Darkholdzie. A ona…
– … ona? – Cajun wszedł profesorowi w słowo, na co ten westchnął.
– Tak, Darkhold jest obecnie w posiadaniu czarownicy. Potężnej i niebezpiecznej czarownicy – podkreślił, sceptycznie przyglądając się uśmiechowi, jaki po jego słowach rozciągnął usta złodzieja.
– Dlaczego mam wrażenie, że dopiero teraz przykułem twoją uwagę, Remy? – zapytał po chwili.
– Cóż… znasz mnie przecież – LeBeau beztrosko wzruszył ramionami i znowu się zaciągnął. – Więc… jeśli dobrze rozumiem, chcesz bym zdobył tę księgę i dostarczył ją tu? – kolejne obłoczki dymu uniosły się w powietrze, zakołysały i po chwili rozwiały.
– Upraszczając… tak. Choć, jak już mówiłem, nie będzie to łatwe ani też bezpieczne, bo wspomniana czarownica dysponuje wielką siłą, a do tego jest nieobliczalna. Darkhold wpływa na swojego posiadacza, deprawuje zarówno umysł, jak i duszę, a ona jest w jego posiadaniu już setki lat, jednakże…
– … jednakże nie wyobrażasz sobie do tej misji nikogo innego, n’est-ce pas? – Cajun zgniótł w popielniczce niedopałek papierosa i uśmiechnął się pod nosem. Lubił wyzwania, nawet bardzo lubił. Im zlecenie trudniejsze, tym lepiej, tym większa potem satysfakcja i duma, a także większy kop adrenaliny, od której był niemalże uzależniony. W tym wypadku liczyło się jednak coś jeszcze. Coś ważniejszego. Mianowicie zaufanie, jakim w tej chwili, mówiąc mu o tym wszystkim, obdarzył go Xavier. Z tą kwestią na przestrzeni lat bywało bardzo różnie, Gambit nigdy nie należał do najbardziej zaufanych członków zespołu i niejednokrotnie z tego tytułu dochodziło do, delikatnie mówiąc, nieprzyjemnych sytuacji. Teraz zaś nadarzała się okazja, by udowodnić, że jednak pobyt w Szkole coś mu dał, zmienił go, a pomoc profesora nie poszła na marne.
– Lepszego włamywacza ode mnie nie znajdziesz, wiesz o tym. I mimo wszystko wciąż jestem X-Manem, non? – uśmiechnął się, nachylając się nad blatem biurka, za którym siedział Charles.
– To jak ta tajemnicza ona ma na imię, hmm?
Dwa tygodnie później, Nowy Orlean.
Ciemność, skrywającą do tej pory złodzieja, przeszły nagle fioletowe rozbłyski energii, które nie zwiastowały niczego dobrego. Dom, który wedle jego przewidywań miał być pusty, pusty zdecydowanie nie był, a jak miało się okazać, zjawiło się tam więcej osób, niż ktokolwiek z tam obecnych mógł się spodziewać.
Zaklęcie rzucone w Cajuna może i nie zrobiło mu krzywdy, acz skutecznie go unieruchomiło, nie dając szansy na zrobienie choćby kroku, czy na sięgnięcie do kieszeni po karty.
– Merde… – zaklął pod nosem, widząc wyraźnie, że ta noc niekoniecznie dobrze się zaczęła. A to był dopiero początek.
Już miał odpowiedzieć wiedźmie i skomentować jej zapędy do odcinania rąk, jednak nie było mu to dane, bo w pomieszczeniu pojawiło się coś jeszcze. Pojawiło się z hukiem, dosłownie. Złodziej skrzywił się i odruchowo szarpnął w magicznych więzach, nie mogąc nawet przed tym hałasem ochronić uszu. Jak się okazało, nie był jednym zaskoczonym tą sytuacją.
– Chyba mamy towarzystwo… – mruknął, obserwując, jak jarzący się blaskiem punkt zmienił się w coś na kształt portalu, przez który do pokoju weszła wysoka, zakapturzona postać o całkiem zasłoniętej twarzy. Po posturze wywnioskować można było jednak, że był to mężczyzna.
– Ale na mnie nie patrz. Jeśli chodzi o trójkąty, najbardziej lubię takie z dwoma kątami rozwartymi… – rzucił w odpowiedzi na podejrzenia czarownicy, gdybającej, czy ów nieznajomy w szkarłacie był jego wspólnikiem. Pojęcia nie miał, kim był, zdecydowanie widział go pierwszy raz na oczy, bo raczej kogoś tak charakterystycznego jednak by zapamiętał. No i jego kompan na pewno nie rzucałby się na niego ze sztyletem. Tyle dobrego, że zaklęcie pętające mu ręce oraz nogi zostało zdjęte i mógł odskoczyć, sięgając do wewnętrznej kieszeni skórzanego płaszcza. W wyciągniętej dłoni zalśniło od gromadzącej się energii kilka kart, jednak Cajun nie miał okazji ich wykorzystać. Wiedźma była szybsza. Zaklęcie jarzące się fioletowym blaskiem wystrzeliło wprost w napastnika, raniąc go i wytrącając mu z ręki broń, która to broń od razu przy pomocy magii znalazła się w posiadaniu czarownicy. Zapowiadająca się na nierówną, walka zakończyła się jeszcze zanim na dobre się rozpoczęła, bo raptem chwilę po odebraniu mu sztyletu, nieznajomy jakby nigdy nic, zniknął.
– Ej…! A ten gdzie się podział? – zamrugał kilka razy, opuszczając rękę. – Poważnie, zostawiasz mnie z nią samego? – zwrócił się z wyraźnym zawodem w głosie do nieobecnego już przybysza, który rzecz jasna nie mógł usłyszeć jego skargi, po czym odwrócił się do wiedźmy, która ani myślała o nim zapomnieć. Kolejne zaklęcie przyszpiliło go do ściany, zmuszając do wypuszczenia spomiędzy palców kart, które przestały lśnić i zaległy na dywanie pod jego stopami.
Zirytowany warknął i odchylił głowę, czując na szyi chłód ostrza, dociskanego przez czarownicę, jego oczy zaś przez chwilę rozbłysły czerwonym blaskiem, jak zwykle, gdy był pod wpływem silniejszych emocji.
– W innych okolicznościach byłby to całkiem ciekawy początek znajomości, lubię niebezpieczne kobiety… – syknął czując, jak ostrze nacina skórę na jego szyi. – Nie pozwoliłaś tamtemu mnie załatwić, by móc zrobić to teraz osobiście, co? A już myślałem, że jednak mnie polubiłaś… – mruknął, starając się, jak to miał w zwyczaju w podobnych sytuacjach, grać na zwłokę z wykorzystaniem hipnotycznych właściwości swojego głosu. Jednak tym razem nawet na dobre nie zaczął, bo raptem po chwili czarownica wrzasnęła i osunęła się na podłogę, z rękoma przyciśniętymi do głowy, najwyraźniej odczuwając ból i to niemały. Złodziej nie miał pojęcia, co się dzieje, jednak fakt, że krępujące go zaklęcie przestało działać, ogarnął bardzo szybko. Bardzo szybko także okazało się, że to, po co przyszedł i z powodu czego nieomal nie skończył z poderżniętym gardłem, zniknęło. I najwyraźniej dotychczasowa posiadaczka magicznego artefaktu mocno owo zniknięcie przeżywała. Jedynym, co zrozumiał spośród zawodzenia wiedźmy, która pobiegła do sypialni, by po chwili wrócić z pustymi rękoma, było to, że obcy w szkarłacie wykiwał ich oboje i jakby nigdy nic, zabrał księgę. Tak więc… na dobrą sprawę nie miał tu już nic do roboty, acz nieudane zlecenie rzecz jasna złodziejską dumę uwierało. Mógłby wyjść tak, jak się do budynku dostał, jednak… coś go powstrzymywało. I wcale nie był to rzucony przez czarownicę od niechcenia sztylet, który wbił się w ścianę tuż obok jego głowy. Ponadto dobrze pamiętał słowa Xaviera o tym, jak niebezpieczną księgą był Darkhold, a fakt, że ten trafił w ręce kogoś zupełnie obcego i do tego będącego w stanie przechytrzyć jego dotychczasową, niemniej potężną przecież posiadaczkę, kazał przypuszczać, że będą z tego tytułu większe problemy. Który to już raz zwyczajna z pozoru misja zmieniała się w coś, co śmiało można było nazwać ratowaniem świata? LeBeau stracił rachubę już dawno. Wiedział jednak, że bez względu na wszystko nie chciał i nie mógł zawieść. Nawet jeśli doprowadzenie sprawy do końca będzie wymagało dodatkowego wysiłku, tudzież wybrania tak zwanego 'mniejszego zła'.
– Jestem tu od pół godziny, a ty już trzykrotnie próbowałaś mnie zabić… – stwierdził z wyrzutem, pocierając zranioną szyję i odwróciwszy się ku ścianie, wyciągnął z niej sztylet, przyglądając się uważnie widniejącym na rękojeści runom. Te niekoniecznie były dla niego zrozumiałe, jednak z doświadczenia wiedział, że takie przedmioty mogły być cenne bądź przydatne. Obie ewentualności przemawiały za tym, by zabrać broń, co też Cajun zrobił, chowając ją do jednej z wielu kieszeni płaszcza. Po chwili wrócił spojrzeniem do wiedźmy, której pierwszy szok po utracie Darkholdu najwyraźniej już minął, pozostawiając za to chęć zemsty.
– Non, nie był. Lepiej dobieram sobie towarzystwo, mademoiselle Harkness – przytaknął na stwierdzenie kobiety. – Myślę, że teraz problemem nie jest to, kto zlecił mi kradzież, tylko to, kto faktycznie ukradł księgę, n’est-ce pas? – dodał podchodząc bliżej wiedźmy, po czym… wyminął ją, przechodząc, jakby nigdy nic, do kolejnego pomieszczenia, w którym znajdował się wciąż włączony telewizor oraz butelka rumu stojąca na stoliku. I to właśnie owa butelka widoczna z salonu przez otwarte drzwi, przyciągnęła jego uwagę i sprawiła, że postanowił się poczęstować. Należało mu się to po tym wszystkim, co spotkało go w tym domu, jak i akonto tego, co zapewne jeszcze mu się tu przydarzy. Złodziej bezceremonialnie wziął rum i rozejrzał się po pokoju, a dostrzegłszy stojący nieopodal barek, podszedł doń i zaopatrzył się jeszcze w szklankę, po czym napełniwszy ją, odstawił butelkę na miejsce i wrócił do salonu.
– Sądzę, że po tym, co tu właśnie zaszło, możesz potrzebować pomocy w odzyskaniu księgi – stwierdził rozsiadając się w fotelu i upił łyk trunku. – To nie bourbon, ale też całkiem niezłe – ocenił napitek i przeniósł uważne spojrzenie czarnych oczu o czerwonych tęczówkach na wiedźmę. – A wracając do naszej zguby… tamten typ nie wyglądał na nowicjusza. Ani na kogoś, kogo łatwo będzie znaleźć. Ale gdybyśmy połączyli siły… – urwał i zamilkł na chwilę. Mniejsze zło wydawało się na chwilę obecną najlepszym wyborem.
– … na pewno mielibyśmy większe szanse niż osobno. A gdy już odzyskamy Darkhold… wtedy się pomyśli, jak się nim uczciwie podzielimy. Jestem pewien, że taka potężna czarownica może zaoferować mi coś lepszego niż mój dotychczasowy zleceniodawca – dodał i znowu się napił, po czym wstał i zostawiwszy szklankę na stoliku, zbliżył się do kobiety.
– Remy LeBeau, Książę Złodziei z Luizjany, do pani usług – przedstawił się i lekko ukłonił. – Jak więc będzie? Zainteresowana, hmm?