JustPaste.it

 

Delikatna jest dłoń, która dzierży czasem miecz. Ojcowska stal nieodmiennie ciąży w palcach, kurczowo zaciśniętych tak samo, jak i ściskowi ulega gardło. Padły słowa, których lwica nie nauczyła się wciąż przebaczać. Bywa spokojna. W otoczeniu komnat, w cieple zaciągniętych zasłon i w jedwabiu lekkich, dopasowanych ciału szat. Nie miała ani jednej z tych rzeczy, które mogły przynieść ukojenie; drobna, porcelanowa dłoń zdawała się pęknąć na pół, tak donośne było echo wprawnego, dosadnego uderzenia. Drażliwy był temat Emhyra van Emreisa i Calanthe doskonale wiedziała, że nadejdzie czas, gdy staną naprzeciw siebie. O ile wielki cesarz nie wykaże dość mądrości, by wcześniej wydrążyć z niej życie. Tańczący na kurhanach swoich wrogów Biały Płomień; cudowny Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd będzie musiał ją prędzej, czy później zabić. Calanthe wolałaby, gdyby nastąpiło to wcześniej, bo dopóki żarzy się w niej ogniem krew i oddycha, miała wciąż jeszcze szansę pokonać cesarza. Albo zginąć razem z nim i posłać do piekła wypadkową ich pięknej, wzajemnej, duszącej nienawiści. Oboje należeli do piekielnych otchłani, niczym przeklęci, związani najgorszym możliwym przeznaczeniem kochankowie.
Czekała na ich konfrontację, bo wiedziała, że nikt nienawidzi jej mocniej.
Siwe włosy zatańczyły. Opadły na twarz, oczy spoglądały już tylko na lwicę.
Knykcie posiniały, usta wykrzywił nieprzyjemny chłód imitacji uśmiechu.
Lwica była gotowa na więcej. Prawdę powiedziawszy, ledwie się gotowała do skoku.
- Jeśli ja jestem kurwą Emhyra, to ty jesteś z pewnością jego nocnikową.
Zmierzyła kobietę wzrokiem czujnych, dzikich oczu. Okrążyła ją kilkakrotnie, rozmowa Daemona z baronową o złotych lokach docierała do niej niejako z dystansu; rozwarstwiona, otumaniająca, odległa niby docierająca spod tafli wodnej jeziora. Jeziora, w którym mogłaby zanurzyć siwą. I przytrzymać.
Syknęła. Przeciągle i gniewnie, jak rozjuszona lwica, która nie dostała tego, czego chce; ujęła potylicę, zacisnęła palce aż do białości i cisnęła przeciwniczką o blat. Nie liczyło się już nic; do kogo skierowane były słowa, ani kto jest kochanką. Czy przedstawiano Devlę, czy też obelga była do królowej Calanthe. W tej chwili nie miała już nawet zamiaru nikogo słuchać, nikogo nie pragnęła już ratować. Chciała zamknąć oczy. I zostać sama.
- Co? - Zapytała księcia, górnolotnie i dworsko. Puściła swoją ofiarę, niezadowolona.
Związać byłoby ich nietrudno. Baronowa ledwie oddychała, tak działał na nią Daemon i jego smocza, gadzia i nieprzewidywalna, egzotyczna krew. Albo czekała, aż wróci cesarz Nilfgaardu. Calanthe roześmiała się, ale dziwny był to śmiech, a w nim niepokojące oddalenie od trzeźwego osądu i zdrowych zmysłów. Czuła, że stanie się coś potwornego. Kobieca intuicja nakazywała jej ostrożność i czujność, ale ona nie miała już na nie sił.
Ani ochoty.
- Martwię się o Pavettę. - Szepnęła Daemonowi do ucha, usta poruszyły się niemal niedostrzegalnie. Oczy miała inne, niż wcześniej mógłby je znać. Był w nich strach, coś, co nie pasowało do lwa. Strach, sprawiał, że stawała się rzeczywista, autentyczna i kobieca; symbole pozostają stale silne, zawsze znają kolejny ruch, a nad wrogiem unoszą się na szachownicy cztery kroki wprzód. Calanthe była zagubiona. Nie wiedziała już nic. Kobiety stały się balastem, niepotrzebnym reliktem dawnej odwagi i krnąbrności i cokolwiek teraz zrobi, zrobi to już tylko dla Meve. I Daemona.
Prorokini była potworna z wykręconym, nienaturalnym spojrzeniem samych ledwie białek. Z ust poszła piana i krew. Czarnowłosa lwica założyła ręce, skrzyżowała je na piersiach. Słowa przepowiedni zdawały się obce, pozbawione składności sensu, nie sposób było pojąć nawet, w jakim padają one języku. Ostatnie słowa skierowane były do królowej. Wiedziała to.
- Już po nią idzie. Nie zatrzymasz go, bo oto nachodzi Czas Białego Zimna. Nadchodzi Czas Białego Światła, które pochłonie wszystko wokół ciebie.
Blada i skupiona uniosła powoli głowę. Opuściła ręce, doskakując tym razem do baronowej. Wrzask, zbyt dziki, by być jeszcze ludzkim wypełnił namiot. Otoczyły ją kobiety zacieśniające wcześniej przy widzącej krąg, Calanthe miała w sobie coś, co je przerażało. Krew na rękach. I nienawiść serca, jakie bije tylko w kobiecie mającej na sumieniu już czyjąś śmierć. Odpuściła. Niespodziewanie, spojrzała w oczy Tryffin Broine i ujęła ją mocno za kościste ramiona.
- Powtórz to kurwa jeszcze raz. Co powiedziałaś?
Wybiegła z namiotu bez słowa. Popchnęła Daemona, by poszedł za nią i nie było w tym geście ani subtelności, ani dworskiej elegancji. Znów była lwem. Lwem, który nie znosi czekać.

Zaczynała rozumieć.

- Emhyr to Jeż, rozumiesz? Musimy natychmiast wracać! - Wrzasnęła niespodziewanie, czarne włosy uniosły się, oczy rozszerzyły dziko źrenice. Calanthe zacisnęła kurczowo długie palce na ramieniu księcia, zmierzyła fiołkowe oczy spojrzeniem, które potrzebowało cząstki siły, cienia zrozumienia.
- Pozwoliłam mu rozwijać się jak bluszcz, a on wił pęta wokół Pavetty i roztaczał truciznę. Kurwa.
Zamilkła uświadamiając sobie, że coś jest nie w porządku. Nigdzie nie było śladu rozłożystych, krwawych skrzydeł Caraxes, a wszak nie jest rzeczą prostą wykraść jeźdźcowi smoka.
- Przywołaj Caraxes. - Szepnęła, ponaglając księcia, ale dostrzegła w jego twarzy coś, czego nie widziała nigdy wcześniej poprzez wszystkie lata ich przyjaźni. Nie wiedział, gdzie jest jego smok.
Calanthe wrzasnęła jeszcze raz. Zawibrował mocny alt. Wściekłość połamała jej paznokcie, którymi uczepiła się skóry Daemona. Raniła skórę, nie łuskę. Przerażająco prędko uspokoiła się, jakby krew zdobiąca teraz jej paznokcie była jej remedium. Osunęła się na kolana, usiadła na ziemi i zakrwawionymi palcami zaczęła rysować w ziemi krąg. Poczuła się bezpieczniej na tyle, by podnieść głowę i szepnąć, znacznie już przytomniej.
- Jeśli jest taka bystra, jak ofiarna udami cesarzowi, to z pewnością umie otwierać portale. Niech zabierze cię do Skellige. Nie mają tam smoków, ale wiem, że druidzi hodują wiwerny. Leć.
Ostatnie słowo wymówiła niemal z czułością; jakby zadane mu rany na przedramieniu nie były furią lwicy tylko pamiątką nocnego, upojnego westchnienia. Może właśnie taka jest miłość lwicy?
Rozrysowała w samotności runy. Zniżyła się ku ziemi, ucałowała nierówny grunt.
- Pierdol Temerię. Wracaj do Cintry. Jeśli nie usłuchasz, przysięgam na wszystkich bogów, że osobiście zetnę ci łeb. - Szeptała, wtulając głowę w ziemię; pył otulał jej czarne włosy, naznaczał twarz mokrą od łez.

Miała nadzieję, że Daemon jej takiej nie zobaczy.
Albo zobaczy. I przyjmie, jaka jest.

Dziką.
I bezbronną.

you changed the world I knew
d8bfa81001339fc955655468896b3a54.jpg