𝔗𝔥𝔢 𝔰𝔨𝔶 𝔣𝔲𝔩𝔩 𝔬𝔣 𝔰𝔱𝔞𝔯𝔰
𝖔𝖓𝖊 𝖘𝖍𝖔𝖙
𝕬 𝖉𝖊𝖆𝖙𝖍 𝖔𝖋 𝖘𝖙𝖆𝖗𝖘
Wojna Czasu.
Wojna Czasu nigdy się nie skończy, słyszał Doktora w swojej głowie, musisz coś z tym zrobić. Nie ja, nie oni. Ty. Tylko ty możesz coś z tym robić. Decyduj.
Zacisnął dłonie w pięści, zwracając twarz do okna. W brudnej szybie widział swoje odbicie. Patrzyła na niego długa, zmęczona, brudna twarz okalana gęstwiną brązowych, nieco spłowiałych fal włosów. Podszedł bliżej do szyby, odruchowo odgarnął długi płaszcz w kolorze butelkowej zieleni i wsunął dłonie do kieszeni spodni. Czuł rosnącą gulę w gardle.
Przed jego oczami rozpościerał się blask wojny. Widział ruiny smukłych budynków, niegdyś dumnie pnących się w górę. Ciemny, brunatny dym unoszący się znad zgliszczy, zasłaniał czerwone niebo i tłumił jasne światło obu słońc, z których światłem kojarzył tak wiele wspaniałych wspomnień.
Tak długo jak żyją Władcy Czasu, wojna nigdy się nie skończy.
Mimo odległości, jaka dzieliła go od ulic stolicy Gallifrey, aż nadto wyraźnie słyszał płacz i krzyk. Słyszał błagania i szlochy wydzieranie z gardeł setek mężczyzn, kobiet i dzieci.
Zakończ to. Zakończ Wojnę Czasu, Doktorze.
To ciągnęło się już od setek lat. Nic nie zapowiadało rychłego końca. Władcy Czasu posługiwali się latami jak amunicją. Mogli się odmładzać i nigdy nie przestać walczyć, bez względu na to ile istnień pochłoną. Ile ras przypadkiem za sobą pociągną. A ich wrogowie byli nawet bardziej bezwzględni.
Z trudem przełknął ślinę, odsuwając się od okna. W głowie mu szumiało i wszystko, co słyszał, to krzyk dzieci. Krzyk dzieci.
Krzyk ludzi, których zabije.
Krzyk dzieci, które zmiażdży w proch.
– Podjąłeś decyzję, Doktorze?
– Nie jestem już Doktorem.
★
𝕻𝖗𝖔𝖙𝖔𝖘𝖙𝖆𝖗
Złote słupy energii regeneracyjnej wystrzeliły zarówno z obu rękawów jasnej koszuli, jak i kołnierza, a siła przemiany, która właśnie się rozpoczęła, była tak potężna, że promienie obejmujące całe ciało mężczyzny trafiły w ściany statku, w którym się znajdował.
Właściwie wystarczyła jedna rysa w niewłaściwym miejscu, by zapoczątkować serię wybuchów, ale stojący w apogeum wydarzeń mężczyzna zdawał się tym w tej chwili nie przejmować. Uśmiechnął się do siebie i spojrzał w dół, na swoje ciało ściśnięte w prążkowanym garniturze.
– Nogi! – zachwycił się szczerze, unosząc jedną z nich na tyle, by móc radośnie ucałować własne kolano – Całe szczęście, mam nogi! I ręce! O, i ile palców! – radości nie było końca, kiedy oglądał kolejne części swojej własnej anatomii. Skrzywił się lekko, kiedy przyszła kolej na sprawdzenie faktu posiadania nosa, zaraz jednak uznał, że w przeszłości zdarzało mu się mieć gorsze.
Pomieszczenie, w którym się znajdował, gwałtownie się zatrzęsło, a Doktor złapał się za brzeg panelu sterowania, by uchronić się przed upadkiem.
Coś jest bardzo nie tak, skwitował w myślach. Niewątpliwie, czy ktoś w ogóle tu steruje? Oburzył się Doktor. Jest tu jakiś kapitan? Albo kierowca? Czy na to w ogóle dają prawo jazdy? Coraz bardziej się irytował, ale znikąd nie nadchodziła odpowiedź. Tuż nad jego całkiem nowym prawym uchem coś głośno strzeliło, a przeciwległa ściana sypnęła snopem iskier w niemym sprzeciwie.
No zastanów się, ponaglał go Doktor, co tu jest nie tak. I, na Wszechświat, z r ó b c o ś z t y m !
– Oh, no tak, rozbijamy się!
Kiedy to do niego dotarło, było już trochę lepiej.
– Geronimo! – nie wiedział dlaczego, ale przeczuwał że właśnie to wykrzyknienie będzie często padało z jego ust. Przez trzy i pół nanosekundy był pewien, że znał kogoś o tym imieniu, ale ta myśl uciekła z jego głowy, kiedy statkiem znów szarpnęło, a on upadł na podłogę.
Wprawdzie miał nogi, ale najwyraźniej niezbyt potrafił się nimi posługiwać. A przecież nie były specjalnie krótsze od poprzednich. Prawie niezauważalna różnica, że jego spodnie zrobiły się odrobinę zbyt długie. Kto się tak w ogóle ubiera? Marynarka ograniczała jego ruchy, więc bez zastanowienia zdjął ją z siebie i odrzucił gdzieś w bok, w ostatniej chwili przypominając sobie, że w wewnętrznej kieszeni miał coś ważnego. Wyczuł palcami podłużny kształt nie większego niż flamaster przedmiotu, dopiero na jego widok przypominając sobie, że jest to jego śrubokręt soniczny. Dobrze, że o nim pamiętał, bo mógł mu się przydać.
Z tą myślą, jedną ręką trzymając się barierek, zbliżył się do panelu i skierował w jego stronę jedną końcówkę śrubokręta, zmieniając ustawienia. TARDIS zaskrzypiała z oburzeniem, a Doktora zaatakował kolejny snop iskier, tak jasny, że musiał zmrużyć swoje całkiem nowe oczy, a śrubokręt wypadł mu z dłoni i potoczył się po podłodze.
Po co ci tyle palców, skoro nie umiesz ich używać? Skrytykował go Doktor. Nie wiem jeszcze jak działają, próbował się bronić Doktor, to nowe palce. Jeszcze ich nie miałem! Dopiero zaczynam poznawać to ciało, właściwie chyba jeszcze nie skończyłem całkiem regenerować. Chyba mam niekompletną wątrobę, tłumaczył się Doktor, rzucając się w kierunku sonicznego śrubokrętu. Statek całkiem się zbuntował, miał sporo poważnych uszkodzeń i jak tak dalej będzie, to się rozbiją. Kiedy tylko pochwycił turlający się po podłodze przedmiot ścisnął go pomiędzy wargami, uznając, że są bardziej godne zaufania od palców.
Zbliżył się ponownie do konsoli, z trudem utrzymując równowagę i przyciągnął do siebie ekran, którym mógł sprawdzić otoczenie budki. Niestety zwarcie musiało wystąpić także i na tej płaszczyźnie i Władca Czasu nie miał pojęcia gdzie się znajduje.
Szybko, spróbuj to sprawdzić, zaproponował Doktor. Doktor oczywiście nie widział swojego rozmówcy, a głos nie odzwierciedlał uśmiechu chochlika, który mógłby wymalować się na twarzy skorego do psot mężczyzny, dlatego jeszcze nie rozróżniając kiedy któremu z głosów może zaufać, otworzył drzwi statku i zauważył, że niebieska budka telefoniczna z zawrotną prędkością pikuje w kierunku Londynu. Doktor wystawił za próg jedną rękę, kurczowo obejmując drugą framugę drzwi. Greenwich. Jak na potwierdzenie jego spostrzeżenia statek zawirował, a oczom mężczyzny ukazał się Millenium Dome, górujący nad okolicą. Choć może wcale nie górował, a tylko z jego perspektywy był taki monumentalny, bowiem statek właśnie zaczął spadać w jego kierunku – trudno było stwierdzić. Z tyłu coś znów strzeliło i budką zatrzęsło tak bardzo, że Władca Czasu przeleciał przez próg, w ostatniej chwili jedną dłonią łapiąc się progu. Krzyknął z zaskoczenia, a soniczny śrubokręt wyleciał mu z ust, a on tylko cudem zdołał go pochwycić i znów wepchnąć go sobie pomiędzy usta, by palcami wzmocnić uścisk progu i powoli wspiąć się na pokład.
Nim jednak mu się udało, kątem oka (chwała losowi, że trafił mu się taki spostrzegawczy kąt oka!) dostrzegł, że statek kieruje się teraz w stronę wieży zegarowej i z trudem utrzymując cały ciężar nowego ciała na jednej ręce, coraz bardziej ślizgającej się na płaskiej powierzchni podłogi, ujął palcami soniczny śrubokręt, w mgnieniu oka zmieniając ustawienia i kierując jego drugi koniec na konsolę sterującą. Udało mu się odbić i uniknąć zderzenia, więc wrócił do wdrapywania się na pokład. Minął się z prążkowaną marynarką, którą grawitacja pokierowała przez otwarte drzwi TARDIS, i która zaraz zniknęła w powietrzu, odlatując gdzieś poza pole widzenia mężczyzny. Ten zresztą niezbyt teraz się przejmował zgubionymi częściami garderoby. Jak na przykład prawy but, który nie wiadomo kiedy zniknął mu ze stopy. Poluzował sobie krawat na szyi. Krawat kompletnie nie jest cool, zarządził Doktor, decydując, że koniecznie musi niedługo wybrać nową garderobę. Jakąś wygodniejszą. Ale wszystko w swoim czasie. Uczepiony kurczowo konsoli sterującej, próbował w miarę bezpiecznie doprowadzić do lądowania. Albo chociaż nie rozbić statku w drzazgi, bo wiedział, że drugiego takiego nie znajdzie. I utknie w jakimś dziwnym miejscu. Raz utknął na miesiąc na planecie, gdzie władzę sprawowały krokodyle i musiał się przemalować na zielono. Nie podobało mu się utykanie gdziekolwiek, kto wie, może w Anglii też kazaliby mu zmienić kolor? Na przykład na buraczkowy. Nie zamierzał ryzykować.
Kolejne szarpnięcie statku sprawiło, że Doktor zahaczył dłonią o jeden z przycisków i odłączył pole grawitacji wewnętrznej i w mgnieniu oka znalazł się na suficie. A potem było już tylko gorzej, kiedy gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że poleciał do tyłu, wylatując z głównego pomieszczenia i niczym ludzki pocisk przeciął powietrze w długim korytarzu, ostatecznie rozbijając plecami jakieś drzwi. Bolało. Spodziewał się większego bólu, kiedy nadszedł moment kolejnego uderzenia, ale zamiast tego nie był w stanie oddychać.
Jak to nie jestem w stanie oddychać? Zniknęły mi płuca? Zastanawiał się Doktor, dopiero po jednej trzeciej nanosekundy zdając sobie sprawę z tego, że wpadł do basenu. Większy w środku statek miał w swoim wnętrzu dużo dziwniejsze rzeczy niż basen, byłoby gorzej gdyby wpadł do mini zoo. Czym prędzej wynurzył się z wody, biorąc z ulgą głęboki oddech. Masz szczęście, że potrafisz teraz pływać. Dopiero by było, jakbyś nie potrafił. Albo jakbyś musiał stepować. Nie sądzę, żebym umiał teraz stepować. Doktor nie miał jednak teraz czasu sprawdzać jakie jeszcze umiejętności posiadało nowe ciało, musiał dopłynąć bowiem do brzegu – but nie był wcale pomocny – i wyjść z basenu. A kiedy to się udało, musiał wyjść ze statku, co wcale nie było takie proste, kiedy po kolejnym szarpnięciu, zamiast po podłodze, musiał wędrować po jednej ze ścian. Nigdy tego nie ćwiczył. Co za głupota. Z trudem utrzymując równowagę dotarł do najbliższego schowka, z którego wyjął linę. Ogłuszający trzask kazał mu podejrzewać, że właśnie się zatrzymali. Statek przestał się trząść, więc zapewne domniemywał całkiem słusznie, problem polegał na tym, że statek musiał wylądować na boku, bowiem jasny punkt drzwi wyjściowych malował mu się gdzieś niewyraźnie wysoko nad nim, gdzieś w lewą stronę. Ze schowka wygrzebał więc hak, tak na wszelki wypadek, i z takim ubezpieczeniem zaczął wędrować korytarzem do centralnego pomieszczenia, wykorzystując każdy stały element do podtrzymania się. Był poobijany i fatalnie się czuł, ale świeża energia regeneracyjna w sekundy naprawiała każde złamanie i zadrapanie, jakiego teraz doświadczał. Wszystko go bolało, doświadczał nieustającej przemiany, ale przynajmniej żył. TARDIS też wydawała się dość żywa, ale wymagała lekkiej naprawy i trochę odpoczynku, zamierzał więc rozejrzeć się po okolicy. I może coś zjeść. Ta cała regeneracja pobudzała apetyt.
Opierając się plecami o konsolę sterującą solidnie przywiązał jeden koniec liny do haka i zarzucił w kierunku drzwi, które znajdowały się teraz bezpośrednio nad nim. Po pierwszej nieudanej próbie powtórzył czynność, tym razem skutecznie, i rozpoczął mozolną wspinaczkę.
Wewnątrz statku było gorąco. Duszące wyziewy gryzły go w oczy i płuca, dlatego rozkosznie świeże nocne powietrze stało się błogosławieństwem. Przyjemny wiatr przyniósł mu ukojenie i przywołał uśmiech na pociągłą twarz mężczyzny.
Doktor rozejrzał się po okolicy, aż natrafił na parę młodych oczu, obserwujących intruza z ciekawością. Zdążył zauważyć, że była to ubrana w jasną piżamę mała dziewczynka o płomiennych, zmierzwionych włosach. Ich widok z kolei przypomniał Władcy Czasu coś, co bardzo chciał w tej chwili zjeść. Makaron? Nie, coś bardziej czerwonego. Marchewka? Nie, jednak nie. Coś czerwonego i okrągłego. Pomidor? Nie, jeszcze nie to. Więc może...
– Mogę prosić o jabłko?
★
𝕿𝖍𝖊 𝖋𝖎𝖗𝖘𝖙 𝖘𝖙𝖆𝖗
Doktor był sam.
Może nie tak dosłownie, przecież krok w krok chodził za nim Nardole, ale tym razem był naprawdę sam. Siedział na schodach, w samej tylko koszuli i eleganckich spodniach. Podbity szkarłatem płaszcz leżał nieopodal, nierówno zwisający z samego tylko brzegu konsoli sterującej. Mężczyzna wsłuchiwał się w miarowy, jednostajny szum swojej TARDIS, przesuwając długimi palcami po strunach gitary.
Ostatnio rzadko miał okazję gdzieś się wyrwać. Ważne obowiązki trzymały go mocno na ziemi, a on nie był przyzwyczajony do takiego życia. Tysiąc pięćset lat spędził na podróżowaniu, na ucieczkach i wędrówkach, odwiedził wiele pięknych światów, ocalił mnóstwo ras i cywilizacji. Już dawno zapomniał jak to jest naprawdę się zatrzymać, a kiedy został do tego zmuszony przez sytuację, wszystko, czego szukał to ucieczka.
Doskonale jednak rozumiał powagę sytuacji. Musiał trwać na miejscu. W tej chwili w obowiązkach zastępował go właśnie Nardole, a Doktor spędzał tę krótką, samotną chwilę w TARDIS tylko dlatego, że wehikuł wymagał naładowania silników.
Statek wymagał różnych rodzajów energii, różnego typu paliwa, a pobieranie ich następowało w zupełnie różnych odstępach czasu.
Tym razem trafiło mu się Aestos, całkowicie opustoszała planeta, z promieniowaniem tak silnym, że tylko nieliczne gatunki mogły w ogóle przelatywać w pobliżu. Nawet Władcy Czasu mogłoby zaszkodzić, gdyby chciał tu spędzić kilka dni.
Doktor nigdy nie powinien był zostawać sam. Bardzo szybko wpadał w przepaść niechęci do samego siebie, napędzanej wyrzutami sumienia i żalem za cywilizacjami, które musiał pogrzebać, których nie zdążył lub z jakichś przyczyn nie mógł uratować. Często myślał o swojej własnej rasie, którą – jak pamiętał – poświęcił by powstrzymać przerażającą Wojnę Czasu.
Spokojną, melancholijną melodię gitary nagle zagłuszył świst. Zamigotało złoto-błękitne światło na konsoli sterującej i kilka zgrzytów później przed oczami mężczyzny zmaterializował się hologram.
Nagle uśmiechała się do niego półprzeźroczysta postać kobiety w długiej, eleganckiej sukni, której ciemny, lśniący jak kosmos kolor kontrastował z burzą złotych loków.
– Cześć, Skarbie – Doktor poczuł, jak gitara wysuwa się z jego dłoni i tylko instynktownie był w stanie ją oprzeć o ścianę – Nie wiem, kiedy usłyszysz tę wiadomość. Mam nadzieję, że nie podróżujesz sam i nie pakujesz się w kłopoty, z których potem nie dasz rady wybrnąć.
River, Doktor poruszył ustami, ale był pewien, że nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Rana w jego sercu była jeszcze bardzo świeża, czuł, jak coś rozrywa go od środka, kiedy lewą dłonią powoli przykrywał prawą, by poczuć pod palcami szeroką złotą obrączkę z okrągłym, jasnozielonym oczkiem bursztynu, rzadkiego klejnotu pochodzącego z odległej planety.
Licząc w ludzkich latach mogło minąć nie więcej jak sześćdziesiąt lat od ich ostatniego spotkania, ale dla żyjącego przez stulecia Doktora to było jak bardzo bolesne mgnienie oka.
– Cokolwiek robisz, nie przestawaj. Wszechświat potrzebuje Doktora, Skarbie – półprzeźroczysta postać ruszyła powoli w jego stronę, jakby wiedząc, gdzie Władca Czasu się znajduje i wyciągnęła w jego stronę dłoń. Nie mógł poczuć jej dotyku, a jednak był pewien, że czuje palce żony na swoich. Nawet nie słyszał, jak cichym stęknięciem TARDIS zasygnalizowała mu zakończenie procesu ładowania i gotowość do startu.
– Nie waż się mnie żałować. Pamiętaj, co mi obiecałeś, Doktorze – uśmiechnął się do wspomnienia jej głosu. Kiedy się żegnali zapewnił, że nie będzie podróżował samotnie, ale do tej pory łamał tę umowę. Gdyby nie Nardole, Władca Czasu pozwoliłby, żeby pochłonęła go samotność i związane z nią negatywne emocje.
– TARDIS na pewno przekaże ci tę wiadomość, kiedy będziesz jej potrzebował. Nigdy nie będziesz sam, Skarbie – Doktor jeszcze przez chwilę nie był świadomy tego, że hologram rozpłynął się w powietrzu. Milczał, kiedy wstawał. Milczał, kiedy podchodził do konsoli sterującej i ustawiał właściwe współrzędne czasoprzestrzenne.
Wracał do domu.
River miała rację. Nigdy nie był sam, wszechświat pełen był jego przyjaciół, pełen istnień, które ocalił. Zawsze, kiedy zostawał sam na sam ze swoimi myślami rozpamiętywał swoje błędy i porażki, skupiał się na mroku swego serca i zapominał o tych wszystkich dobrych chwilach.
A to były tylko krótkie chwile, kiedy był sam. A co dopiero gdy ktoś jest skazany tylko i wyłącznie na towarzystwo swoich myśli...
Niebieska policyjna budka zmaterializowała się w przestronnym gabinecie, tuż przy oknie, przez co wychodząc, Władca Czasu miał okazję wyjrzeć przez szybę na pokryty śniegiem dziedziniec.
– W samą porę, Doktorze. Zaniosę kolację na dół i możemy zasiadać do stołu – usłyszał za swoimi plecami łagodny głos swego towarzysza.
– Nie, ja to zrobię. Dołączę do ciebie później – zwykle nachmurzony wyraz twarzy Doktora złagodniał, kiedy przyglądał się zaskoczonej twarzy swojego towarzysza. – Są święta, Nardole – zauważył, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
Zabrał z jego dłoni tacę z posiłkiem i opuścił gabinet, nim towarzysz otrząsnął się z zaskoczenia i jakkolwiek zareagował.
Są święta. Nikt nie powinien być sam.
– Wejdź do pola zabezpieczającego, Missy. Dziś zjemy razem.