Słysząc słowa nieznajomego, wypowiedziane z jawnym wyrzutem, gdy pocierał zranioną przez nią chwilę wcześniej szyję, Agatha uniosła delikatnie jedną brew w wyrazie niedowierzania, jednocześnie wykrzywiając usta w bardzo wymownym grymasie.
─── Wybacz. ─── odparła przesadnie przesłodzonym tonem, który jawnie wskazywał na to, że nie jest jej ani trochę przykro z tego powodu, jedynie podkreślając to pogardliwym prychnięciem chwilę później. ─── Ostrożnie dobieram swoich gości. Jeśli nieznajomy mężczyzna bezpardonowo pakuje mi się do domu, próbując mnie okraść, to nikłe szanse, że będę czekała na niego w łóżku usłanym różami, żeby mu za to podziękować.
Wymieszany z nieskrywaną ironią chłód tonu Harkness zdecydowanie wystarczyłby, aby w jedndej chwili pokryć lodem przynajmniej pół planety. Na intruzie z osobliwymi czarnymi oczami o czerwonych tęczówkach jej nastawienie zdawało się jednak nie robić większego wrażenia, bowiem z wyjątkową swobodą, jak na kogoś, kogo chwilę temu prawie zarżnęła jak świnię, poruszał się po zajmowanym przez nią mieszkaniu. To, w połączeniu z pewnością siebie mężczyzny sprawiło, że na twarzy Agathy zagościł wyjątkowo rzadko pojawiający się na niej wyraz zdumienia. Zamrugała więc szybko, co w pewien sposób wytrąciło ją ze stanu zamrożona i ponownie rozbudziło chęć zemsty; najlepiej poprzez morderstwo. Tylko w jakim celu? Brunetka zmrużyła nieznacznie oczy, śledząc swoimi przeszywającymi, niebieskimi tęczówkami każdy ruch jej niechcianego towarzysza. Choć w tej chwili zdecydowanie bardziej wolałaby pozbywać się jego ciała, niż patrzeć jak raczy się jej rumem, była zmuszona przyznać przed samą sobą, że znacznie bardziej przysłuży się żywy, niż martwy. Pomimo tej świadomości, nie miała najmniejszego zamiaru jakkolwiek mu tego ułatwiać.
─── To ja zadecyduję, co jest problemem, mon mignon. ─── odparła tonem nieznoszącym sprzeciwu, wyraźnie akcentując ostatni zwrot w języku francuskim, w odpowiedzi na nazwanie jej per mademoiselle. ─── Ten kto ukradł księgę miał w tym jasny cel. Nie był złodziejaszkiem-najemnikiem, a świadomie działającą jednostką na posługach kogoś bardziej znaczącego. Nikt nie bierze Darkholdu w swoje ręce, nie mając konkretnych planów wobec jego użycia... a przynajmniej nikt normalny.
Wiedźma rzuciła mu wymowne spojrzenie, świadczące o tym, że zważywszy na okoliczności, jej umysł przypisał go do tej drugiej kategorii. I nawet jeśli wypadałoby, aby przez tak bezpośrednią reakcję okazać choć odrobinę skruchy, deeskalując emocje, na próżno było doszukiwać się jakichkolwiek jej cech na twarzy Agathy. Jedyne czego żałowała to tego, że jej współrozmówca sprawia wrażenie tak... cywilizowanego. Harkness zdecydowanie łatwiej odnajdowała się w chaosie, niżeli stoicyzmie - a na razie nieznajomy reprezentował to drugie podejście. Węsząc podstęp, wiedźma skupiła się na sylwetce mężczyzny, usiłując spenetrować jego i odczytać każdą, nawet najmniejszą myśl wyrytą w jego czaszce. Ilekroć usiłowała jednak forsować granice jego mentalności, napotykała niewidzialną barierę, która bardzo skutecznie jej to uniemożliwała. Coś blokowało umysł włamywacza przed penetracją z zewnątrz. Agatha czuła narastającą frustrację, podsycaną przez monolog intruza. Kiedy ten zbliżył się do niej, stając naprzeciwko, stworzył idealne okoliczności do tego, aby brunetka wyładowała na nim swój gniew... tym razem jednak postanowiła tego nie robić. Walki mogły poczekać. I na nie miał przyjść czas. Teraz dzierżycielkę fioletowej magii zdecydowanie bardziej interesowało to, co mężczyzna mógł jej powiedzieć; informacje bywały bowiem cenniejsze niż całe złoto tego świata.
─── Remy LeBeau. ─── powtórzyła, pozwalając imieniu jej towarzysza zawisnąć przez chwilę w powietrzu. ─── Książę Złodziei? Z taką skutecznością wasza monarchia niedługo upadnie, skarbie. Bo wiesz... ─── kobieta zniżyła głos do wyjątkowo teatralnego, konspiracyjnego szeptu. ─── ...złodziej okradziony przez złodzieja? Chyba nawet w waszej branży nie jest to dobrze widziane, hm?
Agatha spojrzała w oczy mężczyzny. Ich kolor, który już wcześniej - chcąc nie chcąc - zwrócił jej uwagę, zdecydowanie nie należały do często spotykanych. Mogły rozniecać grozę, dyskomfort lub zaintrygowanie, jednak w kobiecie nie wzbudzały one żadnego z tych odczuć. Widziała zdecydowanie bardziej osobliwe rzeczy w swoim cholernie długim życiu. Przekrzywiając głowę, zmrużyła delikatnie powieki, a na jej usta wstąpił wyjątkowo subtelny, zadowolony z siebie uśmiech. Nic nie czyniło Agathy bardziej szczęśliwą, niż zasiewanie w ludziach pierwiastka zwątpienia wobec rzeczywistości, w której żyli. Bycie piewcą chaosu w ich umysłach traktowała poniekąd jako swój obowiązek, starając się sumiennie go wypełniać przy każdej nadarzającej okazji. Ta okazała się być w zasięgu ręki wiedźmy, poparta wzmianką o dotychczasowym zleceniodawcy jej towarzysza. Brunetka uczyniła kilka niespiesznych kroków w stronę LeBeau, nacechowanym arogancją gestem splatając ze sobą palce obydwu dłoni za swoimi plecami i unosząc dumnie podbródek. Zrównując się ze złodziejem, przekrzywiła nieznacznie głowę, a kąciki jej ust powędrowały mocniej ku górze.
─── Czyżby mój urok był aż tak nieodparty, że tak szybko rozważyłeś zmianę stron, mon gentil garçon? ─── zapytała niskim, pozornie uwodzicielskim tonem, jednak natura uśmiechu, który teraz rozciągał się już w pełnej krasie na jej wargach, jawnie temu zaprzeczała. ─── Dzielenie się Darkholdem? Ciekawa propozycja...
Nie. Zdecydowanie nie rozważała takiej możliwości w kategoriach "ciekawej propozycji". Agatha bowiem nie zwykła się dzielić nikim ani niczym, co znaczyło dla niej więcej, a Księga Grzechu zdecydowanie wpisywała się w ten sort. Poświęciła tak wiele, by ją pozyskać. Dzierżąc ją, utracił tak wiele, wiedzona złudną obietnicą zyskania. Pomimo tego Darkhold był dla niej jak narkotyk - nie potrafiła odpuścić. Nie chciała odpuścić.
─── Twój... jak go nazwałeś? Zleceniodawca, tak? Znasz go? To ktoś bliski? ─── przenikliwe spojrzenie niebieskich tęczówek opuściło obiektywnie przystojną twarz Remy'ego, kiedy wiedźma zaczęła krążyć wokół niego niczym dzika zwierzyna, szykująca się na atak; ten jednak miał nie nadejść... jeszcze nie. ─── Zresztą nieważne. Uczciwy pracodawca, któremu zależałoby na Tobie i pomyślnym wykonaniu zleconego zadania nie wysłałby cię na misję pozyskania tak niebezpiecznej księgi, nie wtajemniczając cię w jej arkana. Nie mówiąc o Zakonie Mefista... nawet jeśli dla większości jest to jedynie bajeczka opowiadana dzieciom na dobranoc, aby je nieco nastraszyć. ─── w oku Agathy pojawił się nieodgadniony błysk. ─── Tak, LeBeau. Nasz ex... przyjaciel był żywym dowodem na to, że ów zakon jednak istnieje. I dzięki twojej ingerencji ma on teraz w rękach rzecz, która - jeśli wierzyć legendom - może przyczynić się do otwarcia Wrót Piekła. Nadążasz? Bo bardzo nie lubię powtarzać się dwa razy.
Agatha wniosła ręce ku górze, wzdychając teatralnie.
─── Będę wobec ciebie szczera, LeBeau. Twój zleceniodawca wysłał cię tutaj na pewną śmierć. Szybką z mojej ręki lub długą, agonalną, gdyby udało ci się zabrać księgę. Więc nie ma za co, mon mignon. Jak sam widzisz, byłam skłonna zrobić ci przysługę. ─── kobieta uśmiechnęła się pod nosem, znów przystając naprzeciw mężczyzny. ─── Darkhold by cię zniszczył. Twój zleceniodawca jest albo idiotą, albo jest niebezpiecznie niedoinformowany. Sprzątnięcie go byłoby więc aktem łaski wobec innych osób, którym może zechcieć wydawać rozkazy. Ale i na niego przyjdzie pora. Gdy tylko odzyskam Księgę Grzechu, wedrę się do twojej głowy, spenetruję twój mózg i w najdalszych jego czeluściach znajdę imię tego, który zakłócił mój spokój. Póki co... ─── Harkness nieoczekiwanie wyciągnęła dłoń w kierunku twarzy swojego towarzysza i poklepała go po policzku; trochę mocniej niż typowo w przyjacielski sposób. ─── Przyjmuję twoje usługi, LeBeau. Nie z uwagi na rekomendację, która swoją drogą była kiepska, a na bałagan, który sam pomogłeś zrobić. Trzeba to posprzątać, a naszym pierwszym przystankiem będzie Transia. Kaplica Samotnego Cienia to nic więcej jak spęd czubków, jednak mogą oni posiadać informacje, które pomogą mi... nam odnaleźć moją zgubę.
Europa Południowo-Wschodnia, Republika Transia
Agatha miała dość. Lot z Nowego Orleanu do Londynu, z Londynu do Aten, a następnie trasa samochodem z Aten do granicy z Transią, zajęły im łącznie ponad dobę. Był to czas, podczas którego sama mogłaby zdobyć zdecydowanie więcej informacji, jednak mając za towarzysza Remy'ego LeBeau, musiała nieco zwolnić tempa, nawet jeśli niekoniecznie jej się to podobało. Harkness nie interesował los świata. Odzyskawszy Darkhold, ponownie skryłaby się przed wszystkimi, pozwalając nieziemskim istotom siać terror i spustoszenie wedle ich wypaczonej woli. Ci, na których jej zależało albo nie żyli, albo wizja zagłady nie mogła jakkolwiek im zagrozić; wybiórcza empatia Agathy nie obejmowała żadnej istoty spoza tego kręgu. Przez całą podróż starała się skutecznie ignorować swojego towarzysza, odpowiadając mu jedynie półsłówkami lub wymownymi spojrzeniami - głównie ukazującymi w jej niebieskich oczach rządzę mordu. Gdyby nie ty, nie byłoby nas tutaj. Sączyłabym rum, oglądając jakieś durne telenowele. Zamiast tego, owijając się szczelniej płaszczem przed lodowatym wiatrem, kroczyła wraz z Remym przez przerzedzony, upiorny las, wypatrując między drzewami zarysu kaplicy. Dostrzegłszy go po kilkudziesięciu minutach, z trudem powstrzymała chęć klaśnięcia w dłonie, zamiast tego pocierając je o siebie, aby uzyskać jakąkolwiek namiastkę ciepła. Starając się ukryć podekscytowanie faktem, iż samo przybycie tu zbliża ją do odzyskania skradzionej jej własności, odwróciła się przodem do swojego towarzysza, przybierając dobrze znaną mu maskę niezadowolenia i wyniosłości.
─── Kiedy tam wejdziemy, nie ruszaj niczego. Nie zadawaj pytań. Najlepiej... ─── urwała na krótką chwilę, przekrzywiając delikatnie głowę i taksując mężczyznę spojrzeniem. ─── ...najlepiej w ogóle się nie odzywaj.
─── Agatha Harkness. Wiedźma z Salem. Morderczyni Salemitów. Matkobójczyni. Zabójczyni wiedźm.
Upiorny głos powitał ich w momencie, gdy tylko przekroczyli próg Kaplicy Samotnego Cienia, wkraczając pewnie w jej mrok. Słysząc słowa, których źródła nie była w stanie jeszcze zlokalizować, Agatha nie utraciła rezonu. Zamiast tego uniosła dumnie głowę, rozciągając usta w szerokim uśmiechu.
─── A to tylko niektóre z moich zalet. Czuję się zaszcz...
─── Remy LeBeau. Gambit. Książę Złodziei z Nowego Orleanu. Karciany mistrz... porzucony przez własną matkę.
Harkness zerknęła z ukosa na stojącego obok niej towarzysza, szybko jednak odwracając wzrok z powrotem w stronę roztaczającej się przed nimi ciemności. Nie pozwoliła dojść do głosu wrodzonej ciekawości - nie, kiedy Remy miał stanowić jedynie narzędzie do realizacji jej prywatnego, demonicznego planu. Nie potrzebowała dodatkowego bagażu emocjonalnego. Po krótkiej chwili z ciemności zaczął wyłaniać się cień niewysokiej, zakapturzonej postaci, która zmierzała w ich kierunku. Mając na względzie niefortunny moment, w którym poznała LeBeau i tego drugiego złodzieja, Agatha momentalnie skumulowała między palcami fioletową magię, która rozbłysła dziko, oświetlając nowoprzybyłego. Kościste, naznaczone upływem czasu dłonie, wysunęły się spod za długich rękawów szaty, sięgając palcami do krawędzi kaptura, który odrzuciły do tyłu w umiarkowanie eleganckiej manierze. Stał przed nimi łysy starzec, swym wyglądem przypominający klasycznego mnicha, gdyby nie tatuaże pokrywające jego twarz, ciągnące się poprzez szyję i zapewne przez resztę ciała. Runy. Harkness zmrużyła oczy, czując narastającą niepewność, która wzbudzała w niej dodatkową frustrację. Rozpoznała część z nich; miały one za zadanie chronić, a skoro tak... gdyby zdecydowali się ich zaatakować, jej magia byłaby bezużyteczna. Agatha wyprostowała się dumnie, a fioletowy blask, który rozbłyskiwał pomiędzy jej palcami, nieoczekiwanie zniknął.
─── Skoro kurtuazje mamy już za sobą, przejdźmy do konkretów ─── zaczęła tonem, w którym dało się wyczuć zaskakującą nutę dyplomacji; z tej umiejętności wiedźma z Salem korzystała niewiarygodnie rzadko. ─── Zakon Mefista. Gdzie ich znajdziemy? Bo widzisz, starcze, chętnie urządzilibyśmy sobie herbatkę z pogaduszkami o pilatesie... czy co tam robicie, żeby umilić sobie czas, żyjąc w tej zapomnianej dziurze, ale trochę nam się spieszy...
To tyle z dyplomacji. Starzec przez chwilę mierzył ją świdrującym spojrzeniem ciemnych oczu, jak gdyby chciał odkryć myśli, które kłębiły się w jej głowie. Niezła próba, stary perwersie. Lewa powieka mnicha drgnęła nieznacznie, co nieoczekiwanie zbiło Agathę z pantałyku. Czyżby ją usłyszał? Przez stulecia szlifowała umiejętność zamykania swojego umysłu przed telepatami, aż w końcu korzystanie z niej stało się dla niej tak oczywiste, jak oddychanie. Nie mogła przestać, za bardzo ceniąc sobie to, co siedziało w jej głowie. Więc... jak?
─── Nie otrzymacie tu odpowiedzi. Nie dzisiaj. Przyjdźcie jutro, po zmroku. ─── starzec zarzucił z powrotem kaptur, odwracając się do nich plecami i ruszył przed siebie, w głąb kaplicy.
─── Hej! Wracaj tu i powiedz gdzie znajdziemy Zakon, albo zrobię ci naszyjnik z twoich... ─── mężczyzna rozpłynął się w kłębach szarego dymu, pozostawiając ich dwójkę w głuchej ciszy, która nastąpiła tuż po tym, jak tylko echo okrzyków Harkness uleciało w niepamięć.
Pomimo bycia zapomnianą dziurą, Transia posiadała liczne bary, które Agatha przy okazji każdej wizyty - choć te nie przytrafiały się zbyt często - chętnie eksplorowała. Siedząc w jednym z nich, wraz ze swoim niefortunnym towarzyszem spoczywającym na stołku barowym obok, dopiła resztkę whisky ze swojej szklanki, odstawiając ją z głuchym puknięciem na blat. Kompletnie zignorowała zaskoczony wzrok młodego barmana, który błądził po siedmiu pozostałych, pustych naczyniach, stojących obok najnowszego. Czując przyjemną lekkość w głowie, Harkness oparła się łokciem o bar, zwracając się w kierunku LeBeau pierwszy raz, odkąd opuścili Kaplicę Samotnego Cienia.
─── Remy... to skrót od jakiegoś dłuższego imienia? Remigiusz? ─── Harkness uniosła wymownie brew, a na jej ustach czaiło się wyraźne rozbawienie. ─── Mai servește-ne unul. Aceeași. / Podaj nam jeszcze jednego. To samo.
Młody barman spełnił jej prośbę bez mrugnięcia okiem, rozlewając im po kolejnej szklance bursztynowego trunku. Kobieta bezpardonowo sięgnęła po paczkę papierosów, która leżała obok dłoni LeBeau i otwierając jej wieczko, sprawnym ruchem wysunęła jednego z nich, ujmując jego ustnik bezpośrednio między usta. Jego końcówka zatliła się samoistnie. Harkness odłożyła paczkę na swoje miejsce, chwytając papierosa między szczupłe palce i zaciągnąwszy się, odsunęła go od ust. Wypuszczając z płuc resztki szarawego, duszącego dymu, strzepnęła elegancko popiół do stojącej nieopodal popielniczki.
─── Brakowało mi tego. Czuję się bliżej mojej żony, niż przez ostatnie dwieście lat ─── Agatha zaśmiała się, kręcąc przy tym z rozbawieniem głową; ów pozornie błahy gest sprawił, że wydawała się bardziej... ludzka. ─── Nie żebym tęskniła. Masz kogoś specjalnego, kto czeka na twój powrót, LeBeau? Bo wiesz... nie wiadomo, czy nasz przyjaciel z Kaplicy, oprócz bycia złośliwym chujem, nie choruje również na demencję.
Harkness ponownie zaciągnęła się papierosem, przepijając gorzki dym dwoma głębszymi łykami whisky. Oblizując usta, nachyliła się w kierunku Remy'ego, patrząc na niego spojrzeniem mogącym oznaczać wszystko i nic... gdyby nie sardoniczny uśmiech czający się na jej wargach.
─── Jeśli jutro nie powie nam gdzie szukać, wyrżnę ich wszystkich w tradycyjny sposób. ─── wyszeptała konspiracyjnym szeptem, z niepokojącym spokojem i pewnością, jak na ten rodzaj informacji. ─── Powoli. Boleśnie. Naszego wesołego znajomego zostawię sobie na koniec. Możesz popatrzeć, jeśli chcesz.
Agatha puściła mu oczko, gwałtownie się prostując i chwytając w wolną od papierosa dłoń szklankę, wychyliła resztę bursztynowego trunku.
─── A skoro już przy perwersjach jesteśmy...
Tuż obok nich pojawiły się dwie atrakcyjne kobiety - blondynka oraz brunetka - obdarzając ich wyjątkowo uroczymi uśmiechami. Agatha odwzajemniła je w sposób jawnie świadczący o tym, że je zna, a dłoń blondynki, która nieoczekiwanie wylądowała wysoko na udzie wiedźmy z Salem, pokazała tylko jak dobrze.
─── Drogie panie... to Remy LeBeau. Książę Złodziei z Nowego Orleanu. LeBeau - oto Sofia i Irina. Obie urodziły się w tym pięknym miejscu, z pewnością uraczą cię wieloma pasjonującymi opowieściami... a jeśli nie... ─── Harkness odgasiła papierosa w popielniczce, po czym podnosząc się ze stołka, zatrzymała się przy swoim towarzyszu. ─── Bez wątpienia zaciekawi je twoje zainteresowanie geometrią. Teoria dwóch rozwartych kątów nie jest im obca... wiem co mówię.
Puszczając mu oczko, czarownica odwróciła się na pięcie i nie oglądając się za siebie, ruszyła w kierunku wyjścia.
Jednym zdecydowanym pchnięciem otworzyła drzwi Kaplicy, nawet przez chwilę nie oczekując ciepłego powitania ze strony swoich nowych znajomych. To co zastała przerosło jednak najśmielsze oczekiwania nawet kogoś takiego, jak Agatha Harkness. Surowy stukot jej obcasów na twardym bruku nieoczekiwanie został wzbogacony przez osobliwy, mokry odgłos. Wiedźma zerknęła w dół i przymrużyła oczy, aby wytężyć wzrok z powodu wszechobecnie panującej ciemności, dostrzegając na podłodze kałużę krwi. Odchodziły od niej liczne smugi, w tym najdłuższa, swym wyglądem przypominająca zachęcającą do podążenia nią ścieżkę, ciągnąca się w kierunku kształtu przypominającego ołtarz. Na twardym marmurze rysował się wyraźny zarys czegoś... lub kogoś. Harkness ruszyła przed siebie, dopiero teraz dostrzegając kolejne szczegóły - wymazane posoką ściany i odciśnięte nań ślady dłoni, często rozmazujące się w pewnym momencie. Krajobraz wskazywał na iście krwawą masakrę, a jednak na próżno było doszukiwać się ofiar. A trup powinien ścielić się gęsto. Dotarłszy do ołtarza, Agatha wyciągnęła dłoń w kierunku kawałka ciemnego materiału - gładkiego i przyjemnego w dotyku - który szczelnie pokrywał coś, co było ukryte pod nim. Smukłe palce wiedźmy zacisnęły się mocno na czarnej płachcie, jednym zdecydowanym ruchem odrzucając ją za siebie. Mimowolnie się cofnęła. Na ciemnym, chłodnym marmurze spoczywał bowiem mnich, który powitał wcześniej ją i Remy'ego w kaplicy... jednak tym razem w kawałkach. Na jego czole, torsie, wierzchach dłoni i stóp wyryte zostały pentagramy, których wierzchołek był zwrócony w dół. Obok ciała, które otaczała kałuża na wpół wyschniętej krwi, spoczywał kwiat; element kompletnie niepasujący do całokształtu rozpościerającego się przed jej oczami widoku. Harkness podniosła go, uważnie studiując z bliska zabrudzone szkarłatem, białe płatki, kiedy usłyszała szelest po swojej prawej stronie. Jej dłoń momentalnie powędrowała w kierunku źródła dźwięku, rozbłyskując fioletem, jednak równie szybko ją cofnęła, dostrzegając opierającego się o ścianę LeBeau. Zaskoczenie wypisane na jej bladym obliczu zastąpiła szybko znudzeniem, wymieszanym z nutą poirytowania. Liczyła na to, że zajęła go na tyle skutecznie, aby nie wchodził jej w drogę. Najwyraźniej Remy LeBeau miał wiele tajemnic.
─── Nasz przyjaciel zdaje się trochę... rozbity, nie uważasz? ─── zagaiła, wzruszając przy tym ramionami; ów gest wykonała z taką lekkością, jak gdyby informowała go o stanie pogody. ─── I zanim cokolwiek powiesz - to nie moja robota. Morderstwa są ekscytujące, potrafią być zabawne, ale jednak ćwiartowanie to moment, w którym muszę postawić granicę.
Agatha uniosła ręce w prześmiewczym geście poddawania się, opuszczając je szybko i momentalnie poważniejąc.
─── Nie spodziewałam się twojego towarzystwa, LeBeau. Chciałam załatwić to sama. Ale jeśli już tu jesteś... ─── wyciągnęła w jego kierunku dłoń z kwiatem, obracając go kilkukrotnie między palcami, aby zwrócić jego uwagę. ─── Śmierć starca... i prawdopodobnie jego kolegów, choć nie wiem, co mogło stać się z ich ciałami, nie jest igraszką przypadkowego mordercy lub zazdrosnej kochanki. To morderstwo mające na celu uciszyć. Oni już wiedzą, że tu jesteśmy... ale któregoś z nich zgubiła skłonność do megalomanii i teatralnych gestów. To wiedźmi jaśmin. Rośnie wyłącznie u podnóża Góry Wundagore... i sąsiadującej z nią Djawolii.