𝔓𝔯𝔬𝔩𝔬𝔤𝔲𝔢
𝕷𝖊𝖔𝖓𝖆𝖗𝖉 𝕸𝖈𝕮𝖔𝖞 & 𝕿𝖍𝖊 𝕯𝖔𝖈𝖙𝖔𝖗
Rozbrzmiał charakterystyczny odgłos, jakiego nie dało się pomylić z żadnym innym, kiedy niebieska budka telefoniczna osiadła na jakimś gruncie, nieznanym jeszcze dla osoby, która znajdowała się wewnątrz. Doktor radośnie obiegł panel sterujący w walcowatym kształcie – długi, brązowy płaszcz powiewał przy każdym z jego energicznych kroków – i otworzył z impetem podwójne drzwi.
– AHA! Barcelona! – krzyknął z radosnym uśmiechem wymalowanym na zadziwiająco młodej twarzy, kiedy tylko okraszona burzą zmierzwionych, brązowych włosów głowa wychyliła się zza niebieskich drzwi.
– O nie! – westchnął, stawiając trzy pierwsze kroki po nowej przestrzeni. Miejsce, w którym wylądował, nie miało zbyt wiele wspólnego z Barceloną. Nikt tutaj raczej nie słyszał o tym mieście – jeśli w ogóle ktokolwiek poza nim tutaj był.
– Co tym razem? – z wyrzutem zmarszczył brwi. Szczupłe, długie palce w troskliwym geście zetknęły się z chłodnym, intensywnie błękitnym tworzywem i mężczyzna zamilknął na chwilę, jakby naprawdę spodziewał się, że budka odpowie. Czasem się mylił o kilka czy kilkanaście lat, może o miasto czy dwa, ale nigdy o tak długo. Odetchnął głęboko, badając w myślach powietrze, które przepłynęło przez jego płuca. Wylądował o wiele za późno i przegapił tym samym wszystkie możliwe koncerty w Barcelonie. Może w ogóle przegapił Barcelonę.
Z tego, co już udało mu się wywnioskować, wylądował w okolicy XXIII wieku dla planety Ziemia, chociaż z tej odległości trudno mu było oszacować dokładny rok. Bo planeta, na której stąpał, z całą pewnością była bardzo odległa od Ziemi. Doktor w skupieniu kopnął białym trampkiem niewielką kępkę trawy, angażując procesy myślowe do stwierdzenia, gdzie się znajduje. Planeta Lembak, z tego co pamiętał, była niezamieszkała i nie pojawiała się w żadnym z przyszłych konfliktów, jakie był w stanie dostrzec na mapie czasu, która malowała się w jego umyśle. Ale przecież nie mógł wylądować tutaj przez pomyłkę, prawda? Rzucił ostateczne spojrzenie budce, jakby chcąc się upewnić, że jego rozumowanie jest poprawne, ale ta nadal pozostawała niewzruszona na wątpliwości mężczyzny, który w końcu uznał, że nie zaszkodzi się rozejrzeć.
Dlatego ostatecznie się odwrócił, licząc, że w oddali znajdzie odpowiedzi na nurtujące go pytania, zostawiając TARDIS za swoimi plecami i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Trzech mężczyzn od jakiejś chwili uważnie obserwowało jego poczynania z bezpiecznej odległości, a za ich plecami kulił się jeszcze ktoś, kogo bystre oczy Doktora chwilowo ignorowały. Bez wahania ruszył w stronę nieznajomych. Żyzny grunt tłumił odgłos jego kroków.
– Witajcie! Jestem Doktor – rzucił już z pewnej odległości, z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjmując papier psychiczny, który pokazywał obserwatorom dokładnie to, czego pragnął właściciel. Na dwóch mężczyzn najwyraźniej podziałało bez problemu, trzeci – Wolkanin, jak Doktor był w stanie ocenić – zmarszczył brwi, ale milczał, Doktor więc pośpiesznie schował dokument zanim jego umysł zdąży przejrzeć sztuczkę. Papier psychiczny działał na większość ras, ale niektórym umysłom łatwiej było rozgryźć oszustwo, a podróżnik nie chciał kłopotów. TARDIS po coś go tutaj sprowadziła i musiał się dowiedzieć, o co chodzi.
– Jesteście ekipą badawczą? – zagadnął wysuniętego naprzód mężczyznę odzianego w żółty mundur. Doktor już wydedukował na podstawie wieku, do którego trafił, że może mieć do czynienia z Gwiezdną Flotą, z którą niekoniecznie od zawsze się lubił. Jeśli ktoś zacznie drążyć, znajdzie go póki co w archiwalnej bazie UNIT-u, bo jego konflikt z Flotą miał miejsce w dalszej części tej linii czasowej, rzeczywistości jeszcze nieznanej temu konkretnemu kapitanowi ani jego oficerom.
– Ktoś jest chory? Co tutaj się wydarzyło? – wyrzucał z siebie kolejne pytania, bezceremonialnie przerywając wywód kapitana, który przedstawił się jako James Kirk. Doktor wychylił się zza swoich rozmówców, skupiając spojrzenie na czwartym członku załogi, który już nie zaciskał dłoni na czerwonej koszuli munduru tylko stał wyprostowany jak struna, z bronią wycelowaną w swoich przełożonych. Doktor był pewny, że ten człowiek z dziwnych przyczyn nie słyszy wywodu swojego kapitana – właściwie wydawać się mogło, że wcale go nie dostrzega. Powoli skierował spojrzenie na innego członka załogi i strzelił. Doktor właściwie nie zdążył mrugnąć, kiedy promień przeleciał nad jego lewym ramieniem, w miejscu, wcześniej przechodząc przez miejsce, w którym dopiero co stali oficerowie. Wolkanin z dużo lepszym refleksem i wyostrzonymi zmysłami musiał zareagować zaskakująco instynktownie jak na jego rasę, odciągając drugiego oficera. Oczywiście zapewne zareagował wcześniej, obserwując zachowanie strzelca, ale Doktor poniekąd zapomniał, że ktoś tutaj w nim przed chwilą rozmawiał, zbyt zainteresowany nietypowym zachowaniem mężczyzny, żeby w ogóle się zorientować, że sam stał na linii strzału i tylko łut szczęścia go ocalił. Instynktownie zareagował też kapitan, na ogień odpowiadając ogniem, a potem wszyscy czterej ruszyli w stronę leżącego już na ziemi osobnika.
– Nie rozumiem, porucznik Mallory po prostu źle się poczuł, chciał odpocząć, a teraz jakby przestał być sobą – wyraził wątpliwość kapitan Kirk – wcześniej bardzo go zainteresowała ta dziwna roślina, kiedy pan się pojawił zamierzaliśmy ją jeszcze zba… – urwał, kiedy się odwrócił i wykonał zamaszysty gest w bliżej nieokreślonym kierunku, najwyraźniej chcąc coś pokazać Doktorowi, ale spotkało go zaskoczenie. – Gdzie podziała się ta roślina? Ona tutaj była, naprawdę.