ℭ𝔥𝔞𝔭𝔱𝔢𝔯 XVIII
𝕿𝖍𝖊 𝕸𝖆𝖘𝖙𝖊𝖗 & 𝕿𝖍𝖊 𝕯𝖔𝖈𝖙𝖔𝖗
Doktor kochał podróżować.
Tak naprawdę to on i jego TARDIS stanowili nierozłączną parę od kilkuset pięknych lat, odkąd ukradł ją z powierzchni Gallifrey rozpoczynając tę niekończącą się wędrówkę.
Przez pokład przewinęło się wiele osób. Każdego z nich Doktor mógł nazywać swoim przyjacielem, a kilku nawet kimś więcej. Z każdym jednak jego drogi prędzej czy później się rozchodziły, a w efekcie byli tylko oni – Doktor i jego TARDIS.
Tym razem sytuacja miała się nieco inaczej. Był Doktor i kapitan Jack Harkness, nieśmiertelny człowiek z LI wieku, silnym odważnym, pewnym siebie, a co najważniejsze, niesamowicie do niego podobnym. Żaden z nich nie miał dokąd wracać i dlatego tak idealnie się odnajdowali w swoim towarzystwie.
Od ostatniego spotkania z Mistrzem nie zatrzymali się ani razu na dłużej w żadnym konkretnym miejscu. Doktor, jak zwykle, pędził przed siebie, z jakichś tajemniczych przyczyn zawsze pojawiając się w samym środku największego zamieszania, by w następstwie ratować sytuację, a Jack nieprzerwanie partnerował mu w każdej misji, pakując się dla Władcy Czasu w każde potencjalnie zabójcze miejsce, by tylko ocalić tych, którzy pomocy potrzebowali.
W ten sposób ocalili wiele planet i istnień, a przy okazji zobaczyli mnóstwo malowniczych planet i cywilizacji. Kilka razy skoczyli też w przeszłość ulubionej planety Doktora, Ziemi, a tam poznali kilkoro wspaniałych artystów, którzy mieli zapisać się w kartach historii na stałe.
Władca Czasu oczywiście nie zapomniał o swoim najlepszym wrogu, spodziewając się, że ich drogi niedługo się znów zetkną. Kiedy ostatnio się widzieli, Mistrz wprawdzie nie wyglądał najlepiej, ale Doktor wiedział, że wcale nie tak łatwo było go zabić.
Do myślenia o drugim ostatnim przedstawicielu jego rasy zmuszało go też coś więcej – podejrzenie, że być może nie byli jedyni.
Doktor pamiętał jak sam zniszczył swoją własną rasę. Nie potrafił o tym zapomnieć ani sobie wybaczyć potwornej zbrodni, jaką popełnił tylko po to, by zakończyć Wielką Wojnę Czasu. Zniszczył wtedy Gallifrey, ale miał wtedy też zniszczyć ich przeciwników. Już dawno odkrył, że wroga rasa zdołała się odbudować, a teraz docierały do niego plotki, że i jego planeta przetrwała. Nie wiedział jak miałoby do tego dojść, ale to, że czegoś nie wiedział, albo nie pamiętał, nie znaczyło jeszcze, że nie miało miejsca. Podróżował w czasie, wszystko było możliwe.
Doktor jednak nie miał w zwyczaju martwić się rzeczami, na które nie miał wpływu. Pamiętał o nich i był przygotowany, zawsze miał oczy szeroko otwarte, ale były rzeczy, na które nawet on musiał poczekać.
Zamierzał chociaż zrobić to aktywnie.
Tego dnia TARDIS zatrzymała się w samym sercu Londynu. Doktor miał wezwanie od podobnej do Torchwood jednostki badającej nieznane i chroniącej planetę, ale jego obowiązki eksperta nie zajęły mu zbyt wiele. Mieli wracać na statek i odlecieć, ale Jack zaproponował, żeby zostali.
– Co nam szkodzi, jak skoczymy sobie na kolację i na drinka? Trzeba się czasem zabawić – przekonywał beztrosko, oplatając swoją dłonią jego, a Doktor nie dał się prosić.
Kiedy wyszli z restauracji, padało. Żaden nie miał parasola, wciąż roześmiani i zajęci rozmową w pośpiechu przemierzali mokre ulice. Żadnemu nie przeszkadzały chłodne krople przemaczające ich płaszcze i buty, ani włosy, które kleiły się do ich twarzy.
Kiedy Jack chciał skręcić i pociągnąć mężczyznę za sobą, dłoń Władcy Czasu płynnie wyśliznęła się z uścisku, kiedy niespodziewanie poczuł w sobie znajome ciepło.
Delikatnie elektryzującą obecność innego Władcy Czasu.
Spodziewał się, że ponownie spotkają się w walce, jak zwykle, ale w tej samej chwili, w której dostrzegł jego niemal bezwładne ciało, poczuł jak w jego umysł niespodziewanie wdziera się cudza myśl.
– Mistrzu! – nie był pewien, czy te słowa wyrzucił z siebie na głos czy krzyknął w myślach. Jack odwrócił się natychmiast, jakby spodziewając się ataku, ale jego partner już klęczał w kałuży, wprawnym okiem lustrując nieprzytomnego.
Doktor, choć wcale nie był prawdziwym lekarzem, nieźle sobie radził z medycyną. W tej regeneracji miał dość wiedzy, by szybko ocenić stan delikwenta i wiedzieć, co jest nie tak. Odpowiedź brzmiała: wszystko.
Ludzie zwykle ignorowali nieszczęście innych, dlatego nikt z maszerujących szarą, mokrą ulicą przechodniów nie zwrócił uwagi na pochylającą się nad ciałem nieprzytomnego podejrzaną parę. Jack trzymał się w pobliżu, jednie patrząc jak Doktor dostrzega małą stróżkę krwi mieszającą się z wodą i obejmuje dłońmi ranne miejsce.
Jak wiele energii stracił, że nie potrafi zagoić zwykłej rany? Zastanawiał się w jego głowie Doktor. Całą, zawyrokował Doktor. Możecie przestać? Upomniał ich w myślach Doktor. Nie pomagacie. Och, przestań! Dobrze wiesz, co trzeba robić, przypomniał mu Doktor, a z tym musiał się zgodzić, bowiem westchnął, patrząc, jak jego własne dłonie zaczynają jaśnieć delikatnym złotym blaskiem, kiedy to za pomocą własnej energii regeneracyjnej odwracał proces, pozwalając, by kość Mistrza się scaliła, a skóra zagoiła, nie pozostawiając po sobie nawet jednej blizny. A potem zacisnął usta w wąską linię, ignorując zdecydowany uścisk cudzej dłoni na własnym ramieniu, kiedy Jack próbował go przed tym powstrzymać. Z całą pewnością nawet werbalizował swoje wątpliwości, ale Doktor, jak zwykle zdecydowany w swoim postanowieniu, starannie go ignorował, oddając się kłótni ze sobą we własnych myślach.
Czuł, jak energia regeneracyjna powoli opuszcza jego ciało. Mimo ocalenia zranionej nogi, nie przerwał połączenia, pozwalając, by jego energia regeneracyjna wpłynęła w nieprzytomne, całkowicie bezwładne ciało. To chwilę potrwa, zanim Mistrz poczuje się nieco lepiej, ale przynajmniej nie umrze, a to był najbliższy cel, jaki chciał osiągnąć. Najpierw powstrzyma śmierć a potem zajmie się resztą.
– Co ty najlepszego robisz! – skarcił go przytomnie Harkness, kiedy Doktor w milczeniu postanowił podnieść mężczyznę z ziemi i ewidentnie planował go gdzieś przenieść – Ta wasza przyjaźń to już historia, zabije cię jak tylko otworzy oczy!
– Jak go tutaj zostawię, to zginie. Ja nikogo nie zabijam – zauważył stanowczo w odpowiedzi, wierząc szczerze, że tak właśnie było. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek kogoś z zimną krwią pozbawił życia. Nosił w sobie brzmię winy wyłącznie za Gallifrey i nie zamierzał popełniać podobnego błędu w przypadku drugiego ostatniego Władcy Czasu. Dlatego natychmiast zdecydował, że Mistrz zostanie na pokładzie TARDIS, aż będzie mógł z niej uciec o własnych siłach.