ℭ𝔥𝔞𝔭𝔱𝔢𝔯 XVI
𝕿𝖍𝖊 𝕸𝖆𝖘𝖙𝖊𝖗 & 𝕿𝖍𝖊 𝕯𝖔𝖈𝖙𝖔𝖗
W tej regeneracji Doktor świetnie sobie radził z ignorowaniem doświadczeń swojego własnego ciała, ale wyjątkowa odporność na ból była bardzo złym połączeniem z gwałtowną naturą tego wcielenia.
Dlatego Władca Czasu nie bacząc na własne osłabienie, na to ile energii stracił i ile bólu sobie zadał, by stworzyć barierę chroniącą mieszkańców tej planety, teraz pędził przed siebie. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości wcale nie kierowany rozsądkiem, a zdradliwą biologią osłabionego organizmu – przez sekundę lub dwie obraz przed oczyma zrobił mu się rozmazany, a on ani myślał ryzykować bezpośrednim starciem. Obaj z Mistrzem byli osłabieni, a Doktor naiwnie wierzył, że mężczyznę to by powstrzymało, ale nie chciał kusić losu.
Kiedyś bezgranicznie mu ufał, ale te czasy minęły bardzo dawno temu. Póki co od wieków bezradnie trwali po dwóch przeciwległych stronach barykady, przewodząc przeciwstawnym wobec siebie ideom.
Pierwsze słowa przeciwnika zmusiły go do milczenia. Szybko jednak rozchylił usta w niemym krzyku, kiedy dotarło do niego, co miało się wydarzyć.
Wprawdzie regeneracja poskąpiła mu superwzroku, o którym zawsze marzył, ale widział wystarczająco wyraźnie, by rozpoznać kształt unoszonego triumfalnie przez Mistrza przedmiotu. W Doktorze przez dwie nanosekundy wszystko się zatrzymało, a potem zapłonęło z gniewu i bezradności.
Czuł się jak idiota. Tak bardzo się spieszył, by wszystkich ocalić, a umknęło mu oczywiste. Powinieneś był o tym pomyśleć wcześniej, wypomniał mu w głowie Doktor. On każe ci zapłacić każdą cenę, żeby tylko mógł wygrać, powinieneś się w końcu czegoś nauczyć, zawtórował mu kolejny głos.
Władca Czasu nie miał jednak teraz czasu ani siły, by wdawać się z sobą w dyskusje, chociaż zwykle bardzo to lubił, zbyt mocno pochłonięty przez tragedię, jakiej był właśnie świadkiem.
W milczeniu patrzył, jak mężczyzna znika mu z oczu, a potem rozpływa się w powietrzu wraz z całym cyrkowym namiotem, który gdzieś w jakimś innym miejscu i czasie miał niedługo przybrać zupełnie nową formę. Znajomy skrzypiący odgłos startującej TARDIS, który każdemu zwykle kojarzył się z nadzieją, jemu teraz rozrywał duszę.
W tej chwili całkowicie go nienawidził. Nienawidził Mistrza za to pragnienie zniszczenia, nienawidził za wszystkie zbrodnie jakie popełniał i za radość, jaką mu to dawało.
Nigdy, mimo wszystko odpowiedział Doktorom ukrytym w jego głowie, kiedy powoli odrywał stopy od ziemi, aż w końcu rzucił się w pościg za cudem, pędząc na miejsce wybuchu. W międzyczasie z niebieskiej budki musiał wyjść Jack Harkness, wywabiony odgłosem tragedii, bo obaj spotkali się przy zgliszczach, desperacko chcąc kogokolwiek ocalić.
Doktor oddałby bowiem każdą ilość energii regeneracyjnej i nieskończenie wiele własnych wcieleń, byleby wszyscy przeżyli.
Później, przełamując ciężką atmosferę porażki, Doktor opowiedział towarzyszowi wszystkie szczegóły tej przygody. Zawsze trudno mu było sobie wybaczyć, kiedy nie mógł ocalić wszystkich, ale po raz kolejny ochronił resztę planety. Dlatego w końcu się uśmiechnął, kiedy Jack oparł swoją dłoń na jego ramieniu, a po chwili milczenia wstał z fotela, umiejscowionego tuż przy konsoli sterującej, do której podszedł, i którą pogładził dłonią tak, jakby nic nie było dlań cenniejszego niż ona.
– To co teraz? – zagadnął, przyjmując ten sam co zawsze beztroski, ciepły ton głosu – Skoczmy do tego Cardiff a potem może do Londynu na herbatę? W XXIX wieku.