ℭ𝔥𝔞𝔭𝔱𝔢𝔯 XII
𝕿𝖍𝖊 𝕸𝖆𝖘𝖙𝖊𝖗 & 𝕿𝖍𝖊 𝕯𝖔𝖈𝖙𝖔𝖗
Pierwszą rzeczą, jaką poczuł Doktor, kiedy Mistrz zamarł tuż przy jego twarzy, był jego zapach. Ostry, ciężki zapach trawiącej go słabości, spływający do gardła swoim cierpkim smakiem, pozostawiając za sobą słony posmak na końcu języka.
Dwie trzecie sekundy później wrażliwe, wyczulone zmysły Władcy Czasu zamarły, sparaliżowane przerażającą falą bólu. Natychmiast ciemne oczy zaszły mu mgłą, a ich kąciki wypełniły się łzami, kiedy ciało stawało się coraz bardziej bezwładne, poddańcze wobec okrutnej pasożytniczej toksyny. Przez krótką chwilę nie czuł nic poza potwornym bólem. Jakby Mistrz odrywał z niego wszystko, co czyniło go Doktorem. Chciał krzyczeć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc jedynie w niemym geście rozpaczy uchylił spierzchnięte wargi, bezradnie próbując zaczerpnąć choć trochę powietrza.
Pożar obejmował całe jego ciało.
Miejsca, które stykały się z palcami Mistrza zdawały się płonąć żywym ogniem. Doktor miał wrażenie, że dłonie przeciwnika dotarły już do jego czaszki a teraz wnikają głębiej, przez materię, do jego umysłu.
Raz, dwa, trzy, cztery.
Raz, dwa, trzy, cztery.
Raz, dwa, trzy, cztery.
Raz, dwa, trzy, cztery.
Stali się jednością. Mistrz rozrywał jego świadomość, ale jednocześnie wpuszczał go do swojej, najwyraźniej nie mogąc tego kontrolować. Wtedy bębny wdarły się w myśli bruneta, odbierając mu jakąkolwiek nadzieję na uwolnienie się.
Resztkami świadomości Doktor próbował manipulować swoim umysłem i własną energią, by Mistrz wyssał z niego część sił regeneracyjnych zamiast życiowych, ale już nie miał nad sobą najmniejszej kontroli. Tracił siebie na rzecz Mistrza. Może chociaż ich umysły się scalą na tyle, by przestał zostawiać za sobą tylko śmierć? Skoro już musiał umrzeć, pozostawało mu liczyć, że nie marnował swojej ostatniej szansy.
Raz-dwa-trzy-cztery.
O-to-znisz-czenie.
Raz-dwa-trzy-cztery.
O-to-znisz-czenie.
I równie nagle jak to się zaczęło, wszystko się skończyło. Ogłuszająca cisza sprawiała, że początkowo nie rozumiał, co się stało. Ale oto wróciła świadomość własnego ciała i własnych myśli, oto czuł, że jego ramiona już są wolne i nikt go nie dotyka. Klęczał na ziemi, drżące dłonie zaciskając w pięści. Nadal kręciło mu się w głowie i czuł ból w skroniach tak silny, aż nie mógł oprzeć się wrażeniu, że na skroniach nadal nosi krwawe ślady po palcach nieprzyjaciela. Ale do głowy mu nie przyszło, by tracić choć ułamek sekundy na sprawdzanie własnego stanu zdrowia. Z lękiem jedynie spojrzał na przeciwległą stronę namiotu, czy Mistrz wciąż jest przytomny. Doktor wiedział, jak słaby był jeszcze ćwierć sekundy temu i martwił się, mimo wszystko.
Odezwał się dopiero kiedy wiedział, że przeciwnik jakoś się trzyma.
– Aż tak słabo mnie znasz? To, że nie mogę regenerować, zmienia tylko tyle, że gdyby trzeba było wskoczyć do wulkanu, to zrobi to tylko Jack a ja ułożę mu kolejny genialny plan – przewrócił oczami, biorąc pierwszy głęboki oddech, pozwalając, by jego płuca w końcu napełniły się powietrzem. Powoli podniósł się z klęczek i przesunął dłońmi po prążkowanej marynarce. Doktor tak robił już od dłuższego czasu. Coraz rzadziej oglądał się na siebie, próbując ratować inne istnienia.
– Pomogę ci, Władco Czasu małej wiary – zapewnił. Głos mu drżał po tym koszmarnym doświadczeniu, ale nie stracił na stanowczości. – Ale na razie muszę zrobić coś innego, mam całą planetę do uratowania... A potem do ciebie wrócę, jeśli nadal tutaj będziesz – zadecydował, lustrując wzrokiem wnętrze namiotu, aż namierzył to, czego szukał. Wąski, metalowy przedmiot – soniczny śrubokręt jego własnego projektu – leżał zamaskowany w zwisającej z jednej ze skrzyń tkaninie. Energicznym krokiem podszedł i podniósł go, chowając na swoje miejsce, a w kiedy już miał się wyprostować, kątem oka dostrzegł lśniącą broszkę ze złocistym klejnotem, wciśniętą pomiędzy ścianę namiotu a jedną ze skrzyń. Zanim wybiegł, zdążył jeszcze sięgnąć po kamień.
W głowie, poza echem bębnów, od którego skręcało go w żołądku, kołatał mu się cień jeszcze innej myśli. Doktor, sięgając w umysł nieprzyjaciela, wyłowił wyjątkowo cenną informację. Mężczyzna bardzo intensywnie i długo musiał kreować w głowie swój niecny plan, tak bardzo, że nieświadomie ujawnił wskazówkę jedynej osobie, która mogła jeszcze wszystkich uratować. Pozwolił, by Doktor odkrył, jak niewiele miał czasu. Za kilka minut nie będzie już w stanie odwrócić tego zwariowanego procesu, a teraz z każdą chwilą jego myśli stawały się bardziej klarowne. Tak wielka presja działała na niego jak narkotyk, adrenalina napędzała krew i nadawała rytm jego sercom.
I już wtedy nic się nie liczyło, otoczenie przestawało mieć jakąkolwiek wartość. Mógł mieć najwyżej pięć minut, by wszystkich ocalić i kiedy to dotarło do jego oszołomionej, obolałej świadomości, przestał dostrzegać wszystko, co nie było w tej chwili ważne.
/ * * * /
Pęd biegu mierzwił mu włosy i rozwiewał poły brązowego płaszcza. Doktor z trudem wymijał ludzi, a widząc w końcu TARDIS stojąca dokładnie tam, gdzie ją zostawił, pstryknął palcami, by drzwi wehikułu otworzyły się zanim do nich na dobre dotarł.
Kiedy tylko przekroczył próg, drzwi się zatrzasnęły, a ciche kliknięcie zdradziło, że statek po raz kolejny wykazywał się własną świadomością i właśnie zamykał obecnych w środku, chroniąc ich na swój sposób przed tym, co mogło się wydarzyć. W razie niepowodzenia byli bezpieczni, bo, oczywiście, ostatnie o czym Władca Czasu myślał w kryzysowej sytuacji było jego własne bezpieczeństwo.
– Doktorze! – kapitan Harkness już biegł w stronę drzwi, najwyraźniej chcąc się podzielić swoim odkryciem, ale ten natychmiast uniósł dłoń, powstrzymując go. Nie miał czasu. Był doskonale świadomy upływu cennych sekund a potem minut, każda przerwa i zawahanie mogło go teraz kosztować życie jego cennej planety.
– Już wszystko wiem. To Mistrz, wrócił, musimy to odkręcić – Władca Czasu już biegał po pomieszczeniu, wyciągając długie kable z różnych zakamarków i podpinając je do rdzenia swojego statku.
– Potrzebuję człowieka, któremu nic się nie stanie – wyjaśniał pokrótce, splatając skomplikowaną strukturę. Najprostsze, co przyszło mu do głowy, przypominało najeżone igłami kajdany, jednak kapitan Jack nie zawahał się, ufając, że czasu mają naprawdę niewiele i nie warto się teraz zastanawiać. Obaj wiedzieli, że był nieśmiertelny, więc nic złego nie powinno się stać, dlatego zrzucił płaszcz i zakasał rękawy flanelowej koszuli podchodząc do Doktora, który niemal natychmiast zakuł nadgarstki partnera, z pomocą śrubokręta dopinając bardzo prowizoryczną i z całą pewnością bolesną konstrukcję. W głowie szumiało mu mocno od myśli, więc nawet nie słyszał czy Harkness cokolwiek do niego mówi. Nie ryzykowałby tak bardzo, gdyby jego towarzysz mógł umrzeć, ale teraz ryzyko było praktycznie zerowe, więc wiedział, że musi spróbować. A Jack przecież godził się już na bardziej niebezpieczne plany Doktora, a teraz nie miał wielkiego wyboru. Genetycznie jego towarzysz był człowiekiem, więc to się mogło udać i nie zostawić na ciałach zainfekowanych żadnego śladu.
Czas go naglił, a wiedział, że ten plan miał dużo bardzo mocnych luk, dlatego bez namysłu uczynił skomplikowane urządzenie jeszcze bardziej skomplikowanym, podpinając pod konsolę TARDIS fragment kamienia rzeczywistości, który udało mu się ukraść Mistrzowi. I w końcu uruchomił urządzenie, a jasne światło natychmiast go oślepiło, a uszy zatkał mu wysoki, rozdzierający duszę dźwięk. Nie wiedział, co dzieje się na zewnątrz, ale czuł jak uciążliwe mrowienie całego ciała, które dręczyło go coraz mocniej z każdą chwilą, a które starał się ignorować, ustępuje. I kiedy tylko wszystko wróciło do normy, zdał sobie sprawę z tego, że nie towarzyszy mu żaden ogłuszający pisk w uszach, a pełen bólu krzyk Jacka Harknessa.
Ściskając mocno śrubokręt soniczny w dłoni, podbiegł do niego i natychmiast go uwolnił, ale kiedy kątem oka dostrzegł gasnący blask kamienia rzeczywistości.
– Natychmiast się obudź i mi pomóż, nie mam na to czasu – wysyczał, drżącą dłonią, zapinając do nadgarstków konstrukcję przypominającą bransolety, wbijające się długimi igłami w jego skórę. Im mocniej konstrukcja przywierała do niego, tym bardziej tracił czucie w dłoniach i zaczynało przychodzić mu do głowy kilka pomysłów na to, co mógł mówić Jack, kiedy był na jego miejscu.
– Uruchom to, ustaw poziom drugi – ponaglał, wypuszczając z palców soniczny śrubokręt, który jego towarzysz zwinnie przejął i wykonał polecenie. Doktor był święcie przekonany, że Mistrz spróbuje uciec, kiedy tylko zauważy, jak jego misterny plan upada. Ponadto przynajmniej część obcej pasożytniczej rasy mogła zginąć, ponieważ Doktor powstrzymał przemianę niebezpiecznie blisko punktu zwrotnego.
Pozwolił, by TARDIS wspierana przez kamień rzeczywistości, wypompowała z niego część energii regeneracyjnej, czyniąc jego śmiertelne ciało jeszcze bardziej śmiertelnym. Nie tyle słabszym, co gwarantując mu dużo krótsze życie. Jeśli w niedługim czasie nic nie wymyśli, będzie się musiał pogodzić z odejściem na dobre, ale był przecież sobą. Mistrz nie usunął z jego wnętrza tego, co czyniło go Doktorem, dlatego nie mógł się powstrzymać. Oddałby odrobinę swojego życia, by zrobić coś dobrego dla swojego nemesis, a co dopiero dla najlepszego wroga.
Odnaleziony fragment kamienia rzeczywistości nie zniósł tylu zabiegów i tak różnych energii przepływających przez niego, a jego pęknięcie zatrzymało proces. Doktor był chwilowo na skraju wyczerpania, leżąc na podłodze TARDIS i z trudem łapiąc oddech z bólu, ale kiedy zamykał oczy, wciąż mógł czuć obecność Mistrza, wiedział więc, że przynajmniej zrobił to wszystko nie na daremno.