Dzieci w szkołach podstawowych uczy się, że elektryczność odkryto dopiero w XIX wieku, a pierwszą żarówkę skonstruował Thomas A. Edison. Jednak są dowody na to, że prąd, baterie i lampy elektryczne znano już w odległej starożytności.
Dzieci w szkołach podstawowych uczy się, że elektryczność odkryto dopiero w XIX wieku, a pierwszą żarówkę skonstruował Thomas A. Edison. Jednak są dowody na to, że prąd, baterie i lampy elektryczne znano już w odległej starożytności.
W półmroku, jaki zapanował po wygaszeniu świateł w pracowni austriackiego inżyniera elektryka, Waltera Garna, stojąca na jego biurku podłużna szklana bańka, połączona przewodem z glinianą baterią, sprawiała wrażenie prymitywnej machiny, jaka przez przypadek zaplątała się pośród supernowoczesnej aparatury pomiarowej końca XX wieku. A jednak to właśnie na niej skupiła się cała uwaga obecnych w pracowni naukowców. I nagle, w pełnej napięcia ciszy, rozległ się suchy trzask wyładowań elektrycznych, a w chwilę później pracownię wypełnił blask fioletowozielonkawego światła żarówki, wykonanej według schematu narysowanego przez egipskich kapłanów... 3000 lat temu!
Złoto z winogron
Wszystko zaczęło się pewnego gorącego popołudnia, 18 lipca 1936 roku pod Bagdadem. Podczas zasypywania jednego ze stawów, który był wylęgarnią przenoszących choroby zakaźne komarów, natrafiono na ruiny zasypanego piaskiem pustyni miasta Partów. Wezwana natychmiast ekipa archeologów pod kierunkiem Niemca, Wilhelma Koeniga, zabezpieczyła przed zniszczeniem miejsce znaleziska i przy poparciu bagdadzkich władz rozpoczęła regularne prace archeologiczne.
Pośród różnego rodzaju zabytków natrafiono na gliniane naczynie ze skorodowanym miedzianym prętem w środku i wypełnione zaschłą cieczą - sfermentowanym sokiem z winogron.
Wilhelm Koenig osłupiał ze zdziwienia, kiedy jeden z tubylców, oglądając znalezisko, wzruszył ramionami i orzekł, że to nic wielkiego; że to tylko... bateria! Nagabywany, dorzucił jedynie, że pewnie służyła do elektrycznego pozłacania przedmiotów. Najwyraźniej odkrycie to nie zrobiło na arabskim pracowniku większego wrażenia. Koenig dokładnie opisał całą historię, a znalezisko złożył w magazynach Muzeum Archeologicznego w Bagdadzie. Miał zamiar dokładnie zająć się tą pasjonującą zagadką, ale niespodziewana choroba zmusiła go do powrotu w 1939 roku do Niemiec. Na szczęście wojna, która wkrótce wybuchła, nie przeszkodziła mu w opracowaniu i opublikowaniu wyników bagdadzkich badań. Dzięki nim, wiele lat później, grupa niemieckich naukowców z Hildesheim mogła pokusić się o przeprowadzenie zadziwiającego eksperymentu. W oparciu o notatki Koeniga odtworzyli oni bagdadzką baterię. W glinianym naczyniu przypominającym wazę o wysokości 14 cm, umieszczono cylindryczną rurę o przekroju 2,6 cm i długości 9,8 cm, wykonaną z blachy miedzianej. Otwór rury zalepiony był smołą; w środku znajdowała się całkowicie skorodowana sztabka żelaza, umocowana za pomocą asfaltu. Po wlaniu do wazy pięcioprocentowego octu winnego urządzenie to zaczęło wytwarzać prąd o napięciu 0,5 V!
Powodzenie tego eksperymentu skłoniło badaczy do przyznania racji bagdadzkiemu robotnikowi i sprawdzenia, czy faktycznie Partowie wykorzystywali elektryczność do złocenia różnego rodzaju przedmiotów. W eksperymencie tym brał udział specjalista od baterii galwanicznych, elektromechanik, złotnik i galwanizer, a pracami kierował doktor Arne Eggebrecht wraz ze swoim współpracownikiem, restauratorem zabytków Rolfem Schulte. Postanowili oni za pomocą baterii z Bagdadu pozłocić srebrny posążek wielkości pudełka zapałek. Baterię, wykonaną dokładnie na wzór tej odkrytej przez Wilhelma Koeniga, podłączono do glinianej wanny galwanizacyjnej, w której umieszczono posążek. Cały proces trwał blisko dwie i pół godziny, po czym statuetkę wyciągnięto z wanny. Arabski pracownik miał rację. Rzeźba została pozłocona!
Oznaczało to, że starożytni nie tylko znali zjawisko elektryczności, ale i potrafili wykorzystywać je w praktyce.
Dopiero teraz zaczęto uważniej przyglądać się starym podaniom, legendom i kronikom. I nagle okazało się, że są one... pełne światła. Na wzmianki o wykorzystywaniu elektryczności można natrafić np. w pochodzących z IV wieku dziełach św. Augustyna. Pośród różnych informacji o starożytnym Egipcie znajduje się opis przechowywanej w świątyni Izydy zadziwiającej pochodni, która świeciła bez przerwy dzień i noc, i ani wiatr, ani woda nie były w stanie jej zgasić. O wiecznie świecącej lampie pisali też autorzy opowieści chińskich, indyjskich, greckich i rzymskich. Te ostatnie donoszą, iż dawno temu, w Rzymie, stała wysoka kolumna, a na niej znajdowała się duża, szklana, świecąca kula, która oświetlała ulice Rzymu przez blisko trzysta lat. Jej światło było o wiele potężniejsze od płomieni zwykłych pochodni.
Rysunek techniczny wykuty w ścianie
Dwóch austriackich badaczy, Peter Krassa i Reinhard Habeck, zaintrygowanych doświadczeniem z bagdadzką baterią, postanowiło potraktować poważnie starożytne opowieści o nie gasnących źródłach światła i odszukać dowody na ich istnienie w starożytności.
Natknęli się na nie w podziemiach starożytnej świątyni bogini Hathor w mieście Dendera (środkowy Egipt). Na ścianach jednej z komór znaleźli zadziwiające płaskorzeźby. Na wszystkich jest widoczny ten sam motyw: przedmioty przypominające gruszkowato wydłużone balony, które spoczywają w ukośnym położeniu na czterech podpórkach. Na dole przedmioty te zwężają się i są jak gdyby połączone z czymś, co przypomina kwiat o pięciu płatkach. Jego łodyga prowadzi do prostokątnego pojemnika. W każdej "gruszce" widoczny jest osobliwy wąż wyłaniający się ze środka "kwiatu" i wijący się w górę.
Od kiedy w 1869 roku francuski egiptolog August Mariette opublikował w pięciotomowym dziele rysunki zdobiące ściany świątyni w Denderze, nikt, mimo wielu prób, nie zdołał zinterpretować ich treści. Egiptolodzy wytłumaczyli jedynie poszczególne symbole na rysunkach, nie potrafiąc jednak przekonująco objaśnić znaczenia całości. Rysunki nie nawiązują bowiem ani do wierzeń, ani do ceremonii Dolnego czy Górnego Egiptu. Naukowcy stwierdzili więc, że przedstawiają one kamienie węży wyrastających z kwiatu lotosu będącego symbolem Górnego Egiptu - i to wszystko. O tym, czym miały być te kamienie węży, do czego służyły lub jaki obrazowały mit - ani słowa.
Jeśli jednak na owe tajemnicze rysunki spojrzymy oczami inżyniera elektryka, nagle wszystko staje się jasne - z magicznych obrazów przekształcają się w... rysunki techniczne!
Oto, jak zinterpretował je austriacki inżynier Walter Garn. Gruszkowate bańki to nic innego, jak olbrzymie żarówki. Wijące się w ich wnętrzu węże to obraz wyładowań elektrycznych, a kwiaty lotosu wraz z łodygami to oprawki z przewodem prowadzącym do prostokątnej "baterii bagdadzkiej". Całość uzupełniają tajemnicze podpory, zwane filarami "dżed" (symbol mocy), które, zdaniem Garna, nie są niczym innym, jak do dziś stosowanymi izolatorami w trakcjach wysokiego napięcia. Całość zaś narysowana jest z dużym znawstwem praw rządzących elektrycznością.
Nie bez znaczenia jest też widniejąca przy każdym z rysunków postać boga nauki Thota, który, według egipskich podań, miał niegdyś spłynąć z nieba i przynieść ludziom światło.
Znikające tony kamieni
Ale to nie wszystko. By ciągłe wyładowanie elektryczne mogło po pewnym czasie wypełnić światłem szklaną żarówkę, w której nie było spirali, potrzebna jest choćby częściowa próżnia. Czy Egipcjanie potrafili rozwiązać ten problem?
Przez długi czas wydawało się, że pytanie to pozostanie bez odpowiedzi, gdyż zwolennicy "elektrycznej teorii" nigdzie nie mogli znaleźć jakiegokolwiek śladu urządzenia podobnego do pompy próżniowej. Jeśli świątynia w Denderze była swojego rodzaju świątynią starożytnych tajemnic naukowych, to oprócz "instrukcji" budowy samej lampy powinna kryć w sobie sposób uzyskiwania próżni w żarówkach. Tymczasem na ścianach komór świątyni niczego takiego nie znaleziono.
I oto przy rozwiązywaniu tej zagadki natrafiono na trop afery kryminalnej. Na pierwszy jej ślad natknięto się podczas ponownego studiowania dzieła Augusta MarietteŐa dotyczącego świątyni w Denderze. Znaleziono tam rysunki, które miały ponoć pochodzić z podziemnych komór świątyni, a których... tam nie było!
Zajmujący się tą sprawą egiptolog Peter Ehlebracht wpadł na trop bezprecedensowego rabunku. W 1973 roku nieznany sprawca w biały dzień wywiózł z jedenastu komór świątyni ważące kilkanaście ton płaskorzeźby!
Jak to się stało, że operacja oddzielania płyt od ścian świątyni, która musiała trwać kilka miesięcy, nie została przez nikogo zauważona?! Pytany o to szef policji w Kairze odpowiedział Ehlebrachtowi jednym zdaniem: Niech Pan nie pyta o wydarzenia z 1973 roku!
Wydaje się oczywiste, że owa "kradzież" musiała być uzgadniana na najwyższych szczeblach władzy. Cóż takiego było na tych płytach, co starano się ukryć? Czyżby płyty zdradzały tajemnice o wiele większe niż "zwykła elektryczność"?.
Kopiujący płaskorzeźby w połowie XIX wieku Mariette nie zdążył, niestety, przekopiować wszystkiego. W jego książce znajduje się jednak rysunek przedstawiający egipskich kapłanów, którzy usuwają jakąś ciecz z urządzeń przypominających pompy. Zapewne Mariette nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie jest znaczenie kopiowanej płaskorzeźby, gdyż nie wiedział o istnieniu elektryczności, a Edison wynalazł żarówkę dopiero w 1871 roku.
Nie mógł też więc wiedzieć, że za pomocą pomp strumieniowych można uzyskać próżnię. Wszystko jednak wskazuje na to, że wiedzieli o tym starożytni Egipcjanie. Zapewne nalewali oni do szklanej bańki wodę, która usuwała z naczynia powietrze, a potem wypompowywali wodę. Nawet jeśli uzyskiwano spadek ciśnienia powietrza w szklanej gruszce jedynie do poziomu 40 torów (ciśnienie 40 mm słupa rtęci), to i tak elektryczna iskra mogła się "rozpalić", dając światło.
Milczenie pełne strachu
Walter Garn postanowił odtworzyć całe urządzenie, korzystając z "rysunków technicznych" na ścianach świątyni w Denderze. Po roku prac zbudował lampę długości około 40 cm i szerokości 12 cm, a następnie podłączył ją za pomocą miedzianego drutu izolowanego drewnem do "baterii z Bagdadu".
Jeden z obserwatorów eksperymentu tak to opisał: "Nagle przestrzeń wypełniła się przypominającym błyskawice światłem, które wśród niesamowitych trzasków, niczym ognie św. Elma, układało się w powyginane gałęzie. Następnie między obydwoma końcami dużej szklanej kolby zaczął wić się znienacka wąski ognik, wydając jednocześnie syczący dźwięk, przypominający odgłos jadowitego węża. Pomieszczenie zostało zalane jasnym blaskiem..."
Nagle to, co zdawało się być jedynie teorią, okazało się rzeczywistością - i to tak szokującą, że właściwie nikt z egiptologicznych autorytetów nie chciał na nią zwrócić najmniejszej uwagi! A hieroglify umieszczone w świątyni nagle przestały interesować uniwersyteckich badaczy i do dziś dnia pozostały nie odczytane, choć kod egipskiego pisma hieroglificznego już dawno został złamany.
Dlaczego eksperyment Garna nie wzbudza zainteresowania badaczy? Dlaczego nie prowadzi się prac nad tekstami świątyni w Denderze? Dlaczego nikt nie szuka zaginionych płaskorzeźb i rozwiązań zagadek zadziwiających technologii?
Może dlatego, że poszukiwania takie wiążą się z bardzo niewygodnym dla oficjalnej nauki pytaniem o źródło wiedzy egipskich kapłanów. No bo jeśli opowieść o bóstwie spływającym z nieba (czytaj: z kosmosu) i niosącym światło nie jest tylko baśnią? Jeśli mit o kosmicznej technologii zaginionej Atlantydy nie jest tylko mitem? Może więc lepiej milczeć? Tak jak milczy się na temat precyzyjnie obrobionych i ukształtowanych soczewek odkrytych w grobowcach faraonów, o rurach z nieznanego stopu mających kwadratowy przekrój, a odkrytych pośród ruin starożytnych Teb czy wreszcie o kryształowych czaszkach z Ameryki Południowej. Włączenie lampy faraonów oznaczałoby bowiem nie tylko koniec "egipskich ciemności", lecz - co dla wielu jest nie do przyjęcia - początek drogi w jeszcze większy mrok naszej prehistorii.
Autor: Jerzy Gracz
Źródło: Jerzy Gracz
Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych