JustPaste.it

Adam B.

Wyblakła jego figura zdobiła milczący orszak kostek brukowych. Nie był to pierwszy jego wypadek, z pewnością lecz ostatni. Od lat obiecywał sobie, że gorliwie ciułane do kalosza z dzieciństwa ochłapy skromnej pensji listonosza zbiorą się w kupkę banknotów z wystarczająco silną wartością, aby ten jeden raz w życiu zostawić rutynę na dnie roztworu wodnego codziennie rano kompulsywnie przelewanego z niedomytej szklanki do pięćdziesięcioletniego gardła.

Dokładnie dwie godziny temu uśmiechnął się do żony jak żniwiarz w ćwierćświadomej komie obsesyjnie zafiksowany na dawno minione żniwa, wyrwany bezpardonowo ze swojej dysocjacji i gotów z kosą na ramieniu pędzić na coś, co kiedyś było rolą, ale dziś porasta tam bezduszny gaj miejskich igieł. Pocałował w czółko dojrzewającą swą córę, pogłaskał uprzejmie, choć ze z lekka zaprzeczaną przed sobą kroplą gatunkowistycznego paternalizmu psa, zastępcy rodzinnego anioła stróża, geniusa tego domu i dzierżąc w dłoni torbę wyszedł. Zaraz się jednak wrócił, wszedł do swej pieczary, otworzył peerelowską szafę ze sklejki, uniósł brew z atletyczną wręcz brawurą i wygrzebał całe swoje oszczędności, zaszywając je w kieszeni skórzanego portfela.

Znów wyszedł. Przechodząc na pamięć znaną trasę, to ukłonił się Bożence z warzywniaka, to z rezydualnym, wpojonym kulturowo wstrętem spojrzał na kongregację beztroskich alko bezdomnych – beztroskich, bo pozbawionych majątków ziemskich i duchowych, pacjentów spod lecznicy konsumpcjonizmu, chlejących cykutę, anestezję dla plebsu – to zaśmiał się z żywego chłopca, traktującego butem piłkę. Jeszcze 200 metrów, może 150, sygnalizacja świetlna, mrówki na pasach, teraz już 100, pięć kroków, dziesięć, piętnaście sekund i chwilek dwadzieścia. Dotarł… Skręcił w uliczkę, na którą rzadko się zapędzał, bo ta, leżąc poza wyuczonymi trasami, nie była ani konieczna, ani potrzebna jego zautomatyzowanej egzystencji. Przystanął… W milczeniu podziwiał niewykorzystaną możliwość, uparcie tkwiącą w zasięgu jego zrogowaciałych stóp od tak istotnie długiego czasu. I wrócił do swych marzeń, wiedząc, że za chwilę je spełni.

Czego, wrażeń jakich żądać mógł starzejący się, nudnawy listonosz z ojcowskim wąsikiem, wkładający siano do buta, żeby w końcu jak wściekła krowa nażreć zabiedzoną duszę 50 lat karmioną betonem z betoniarki karmionej z kolei analogicznym wobec betonu paliwem płynnym lecz stygnącym i paraliżującym skrzydła calutkiego Wszechświata, że tak powiem – pingwinizującym orła? Inny Adam prawdopodobnie zabrałby rodzinkę na wakacje, daleko na sztampowe wyspy ciepłe, słoneczne, by w samych gaciach gapić się w sklepienie niebieskie, policzkowany chętnie przez rozgrzaną kosmiczną kulę, tak, siorbać „ekskluzywny” napój przez słomkę i powtarzać za stereotypowym prezenterem TV z reklamy pożyczek bez prowizji: „To jest życie!”

Ten Adam jednak… Ach, ten Adam od poczęcia miał w genomie wklepany imperatyw latentnego szaleństwa, obiecane przez Boga już w kuźni dusz żniwa. Codziennie rano wychylał bezwonny roztwór z rutyną, codziennie wieczorem ostrzył woją chłopską kosę. Brał tę kosę do ręki, rechotał nieświeżym oddechem w zwierciadlane odbicie swych wąsów na ostrzu, gładził, skrobał i pucował. To był tylko kalosz, ale aż komin, a w oparach jego obraz według snobów szlachetny, drogi, w ramkę wysadzaną eleganckimi kamykami wmontowany. Wzbił się właśnie dziś w powietrze Adam, złapał chmurę dymu i poleciał w uliczkę konieczną już i potrzebną.

Galeria na niej czy jakiś dom sztuki. Gruby kustosz niestarający się zamaskować spojrzenia wiktoriańskiego gentlemana gęstym i statecznym monoklem, a wręcz eksponującym dostojeństwo słownikiem wyrazów obcych cieknącym mu z gęby złotymi zębami błyszczącej. On tu jest i rękę podaje Adamowi. W czym mógłby służyć? Czy by wiedział, w którym kącie siedzi obraz, taki z dwoma kanciastymi kwadratulcami wrzeszczącymi na przerażone i osaczone pastelowe kółko nic nie znaczącym rojem wściekłych trójkątów? Tak, on wie i spieszy pokazać. Adam widzi, pyta o cenę, odpowiedź zaś go nie zaskakuje, wyciąga portfel ze skóry – trochę wyszmelcowany, w każdym innym momencie życia (niedoprawionym ostrym lub gryzącym w smaku panaceum meneli spod supermarketu) wstyd by go sponiewierał i niekontrolowany wypływ poczucia niższości – zręcznie wygrzebuje fetysz kapitalistycznego kultu i podaje zadowolonemu tłuściochowi. Zawieźć? Nie. To może chociaż opakować?... Nie trzeba. Obraz pod pachę ku zdziwieniu namiestnika winopijnych próżniaków. I tak nie wytrzyma choćby doby,

bo

Adam chciał dziś paść. W torbie wkrętarka na prąd, naboje i młotek. Plan? Na pocztę. Wcale nie pobrzmiewające w Twojej głowie ostatnie pytanie żony Adama: „Ale po co Ci te narzędzia?” właśnie zostaje odpowiedziane Tobie – czuj się zaszczycony, żona tego się nie dowie. Nie zrozumie, dlaczego Adam tak tragicznie niezwyczajnie udać miał się do pracy, na obowiązkowe nabożeństwo w świątyni rutyny. Dlaczego zamiast zajść do magazynu po codzienna porcję obcych ślunków i wieści, on pchnął krzesło naprzeciwko skrycie przezeń pożądanej operatorki okienka i z nią wymienił uśmiechy na zdziwienie, komplementy na zakłopotanie, umizgi na lęk, agresję niezapowiedzianą na gwałtowne zakrycie osuszającej ośliniony wyściółek jamy ustnej wyrwy między damskimi usteczkami? Nigdy nie zrozumie, dlaczego na nagraniu z kamer widać sylwetkę jej z przyzwyczajenia kochanego wąsacza wstępującego z wiertarką w jednej i obrazem w drugiej łapie na marne podwyższenie lichej konstrukcji z produkcji masowej. I nigdy nie pojmie, dlaczego Adam wkręcił sobie jakieś płótno w oko, rycząc mimo oporu rozochoconej chętki niezrozumiałej samozagłady, krew tocząc za kołnierzyk koszulki przez nią wypranej, czemu młotkiem bił w swą czaszkę, po cóż padł na podłogę, licząc na rychłe ustanie wszelkich czynności życiowych. Dlaczegóż? Dlaczego?...

Ale nigdy się nie dowie. Bo niby jak, skoro przy ulicy szerokiej został Adam rozjechany przez nietrzeźwego synalka Bożenki, baby z warzywniaka? Wyblakła jego figura ozdobiła milczący i zastygły w przestrzeni orszak kostek brukowych. Gdzie jest obraz? Gdzie narzędzia? Na horyzoncie tylko gąszcz tłumów lasów złocistych kłosów, beztroski – bo martwy już – wieśniak i kosa, ani mu konieczna, ani potrzebna – po co zmarłym kosy? To było tylko parę kroczków od roli… Nie. Nie było, bo i pole zdechło na długo przed na-świat-przyjściem pierwszego żniwiarza, zgładzone pewnie przez parowóz rutyny – nieopuszczalną pułapkę mechanicznej konieczności. Wyrósł tam bezduszny gaj miejskich igieł. A ukłuj się chamie…

Nie spóźniłeś się na żniwa – ich nigdy nie było, bo ich nigdy być nie mogło. Nie umarłeś. Ty non stop utapiasz się, jesteś mordowany wciąż na nowo, choć i życie nigdy nie tknęło Twych powiek rauszem warg płomiennych, Cóż jest tu prawdą? Gdzie kończy się ta pętla? Czy skazano mnie na Adamostwo, na płaskich płócien okiem chłonięcie i w piasku pływanie?

Pragnę się cofnąć do pierwszej strony i wydrapać swe imię.
Tak też i czynię.
Tak też z nadzieją zasadzam się w pustce.