✧ ˖*°࿐
✧ ˖*°࿐
Otwarta furtka w tylnej części ogrodu mogła zwiastować to, co Kadriye pragnęła wykluczyć od samego początku – porwanie. Na myśl, że książę mógłby wpaść w ręce wrogów sułtana, po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Orhan był tylko niewinnym chłopcem, który nie powinien płacić za grzechy swojego ojca. A jednak musiała mieć na uwadze, że w każdej chwili mógł stać się ofiarą politycznej rozgrywki i należało powiadomić o tym władcę ludzkich karków. Zanim przeszła przez furtkę, zawołała jednego ze strażników, który był na patrolu. Powiadomiła go o kryzysowej sytuacji, dzięki czemu do poszukiwań dołączyło więcej ludzi.
Kadriye szła krok przed Simonettą, nawet gdy słońce zaszło za horyzont, a granat nieba rozświetliła srebrzysta poświata księżyca. Chłód wkradał się w ramiona, szczypał w policzki i przenikał pod suknię, lecz nie zamierzała zaprzestać poszukiwań. Nie, gdy chodziło o księcia. O chłopca, który zdobył jej serce jednym uśmiechem. O dziecko, które po latach cierpienia stało się jej pocieszeniem. Ponad wszystko pragnęła, aby odnalazł się cały i zdrowy. Serce pękało jej na samą myśl, że mogłoby mu się coś stać. Że ludzie pozbawieni sumienia byliby zdolni ot tak wyrządzić mu krzywdę. Niepokojące myśli, które potęgowały panikę w jej sercu, zniknęły, gdy Simonetta dostrzegła skrawek kaftanu. Kalfa podeszła ostrożnie i zdjęła kawałek materiału z gałęzi, przyglądając mu się uważnie. Faktycznie była to część ubioru osmańskiego potomka, co dawało im pewność, że książę tu był. Postanowiły iść dalej, przekonane, że są bliskie odnalezienia syna sułtana. Kadriye milczała – próbowała wyostrzyć wzrok i dostrzec więcej w ciemnościach, wychwycić jakikolwiek dźwięk, który świadczyłby o obecności księcia w pobliżu. Nie ignorowała jednak obecności Simonetty ani jej słów.
– Şahika Sultan myśli tylko o sobie – skwitowała z nutą obrzydzenia w głosie. Nieraz była świadkiem tego, jak kobieta sułtana obchodziła się chłodno z własnym dzieckiem. Jak surowo wpajała mu zasady i karciła za każdą łzę. Za każdym razem, złość rozpalała serce Kadriye, bo nie potrafiła zrozumieć, jak matka mogła tak ozięble traktować własnego potomka. Gdyby los był dla niej bardziej łaskawy, gdyby podarował jej własne dzieci – nigdy nie dałaby im odczuć, że nie są kochane. Nigdy nie stałaby się matką, która odtrąca pociechy i skupia się wyłącznie na sobie. Przelałaby całą swoją miłość w istoty, które byłyby jej częścią. Nawet gdyby miała połamać sobie palce, by zapewnić im dobrobyt, nie zawahałaby się ani chwili... Lecz nie miała w życiu tyle szczęścia. Los raz po raz, odbierał jej wszystkich, których kochała...
Pochłonięta przez własne myśli, w ostatniej chwili zauważyła skarpę, pokrytą liściami i mchem na którą mogła nadepnąć Włoszka. Doskoczyła do niej i położyła dłoń przedramieniu Simonetty. Gwałtownie szarpnęła ją do tyłu, lecz pociągnęła zbyt mocno, przez co niewiasta zachwiała się i runęła prosto na nią. Obie upadły na ziemię, tuż obok krawędzi. Przez chwilę leżały nieruchomo, ich twarze dzielił tylko oddech. Kadriye patrzała w oczy Simonetty - pełne zaskoczenia, a jednocześnie ulgi. Obok nich ziemia osunęła się w dół, sypiąc kamyczkami w przepaść. Jeden niewłaściwy ruch i obie mogły runąć za nimi.
- To las, a nie deski teatru. Tutaj musisz uważać na każdy krok - skarciła ją, patrząc na nią przez ułamek sekundy ostro, z wyraźną dezaprobatą... A jednak gdzieś w głębi jej spojrzenia, kryła się jeszcze troska, która przychodziła jej z trudem.
Na usta cisnęło jej się wiele słów, ale nie zdążyła ich wypowiedzieć, bo gdzieś w niedalekiej przestrzeni, rozległ się płacz dziecka. Kadriye oderwała wzrok od ciemnych tęczówek Włoszki i rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła niczego. Dźwięk jednak nie ucichł, a przybierał na sile.
- Słyszysz? - powróciła wzrokiem na towarzyszkę, chcąc mieć pewność, że umysł nie platał jej figli i Simonetta również słyszy odgłos płaczu dziecka.