TROPICIEL6 - relacja drużyny The Jackalopes
Gdyby zebrać wszystkie nie-pro grupy ze wszystkich rajdów klejnotem w tej koronie byłoby bez wątpienia The Jackalopes. Na szczęście jednak, poziom zapału nie jest zawsze proporcjonalny do poziomu zaawansowania. I właśnie to - i w zasadzie tylko to - zadecydowało, że finalnie nasz drugi /trzeci odbyty w życiu rajd (w przeciągu dwóch tygodniu) zakończył się sukcesem - jego ukończeniem.
Widocznym wyrazem naszego nieposkromionego optymizmu była już godzina zbiórki, wyznaczona na 20, co w sytuacji, gdy rejestracja kończyła się o 21, a Google Maps szacowały nasz dojazd na 1:07h było odwagą, znacznie przekraczającą granice lekkomyślności. I niestety, lekkomyślność postanowiła dać nam w ten weekend nauczkę, którą zapamiętamy na długo.
Ta trudna lekcja zaczęła się kilkanaście minut przed godziną W. Koła naszego teamowego wehikułu nie zdążyły jeszcze dotknąć krawężnika na przydworcowym parkingu, gdy pierwszy raz rozległ się dzwonek komórki. Wkrótce przekonaliśmy się, że był to dźwięk gromu, który miał na nas spaść z jasnego nieba, a przez kilkanaście czarnych minut wydawało nam się, że tak właśnie grają dzwony na pogrzeb naszych wielkich tropicielskich marzeń. Otóż - pociąg jednego z naszych teamowych kolegów postanowił, wbrew oczekiwaniom, nie przyjechać i zostawić nas na kompletnym lodzie. Cienkim dość, jako, że jakakolwiek opcja transportowa do miejsca zbiórki zajmowała, co najmniej 40 minut, co w naszej już i tak dość napiętej sytuacji było gwoździem do trumny. Bogowie PKP poczuli jednak chwilową litość, gdyż kolejnemu członkowi ekipy, mimo dziesięciominutowego spóźnienia ostatecznie udało się dotrzeć. Po chwili smaczku sytuacji dodał fakt objawienia się pewnego fenomenu, złego omenu w zasadzie, o którym nie chcemy się tutaj rozpisywać poza jednym szczegółem - zapewniał on, że łatwo nie będzie. Przyzwoitość nakazuje nam oddać hołd niecodziennej odwadze z jaką dane nam było się zetknąć za sprawą pana parkingowego. Drogi czytelnik może sobie zapewne wyobrazić, że człowiek ten balansował na ostrzu noża, trzykrotnym ponawianiem pytania czy chcemy już uiścić opłatę za postój. Nie umniejszając jego męstwu, sprostujemy jednak, iż życie zawdzięcza głównie naszym plecakom skutecznie zapełniającym bagażnik i uniemożliwiającym ukrycie zwłok.
W końcu postanowiliśmy zmienić miejsce zbiórki - ze względów finansowych, logistycznych, a podejrzewam, że także feng shui - bo naprawdę pod PKP nic dobrego nie mogło się już wydarzyć. Ulokowawszy Tropicielowóz pod jednym z centrów handlowych, zamieniliśmy go w centralę telefoniczną - przede wszystkim musieliśmy się dowiedzieć, czy mamy jeszcze w ogóle po co jechać. I bingo! Nasza już nienękana żyłami wodnymi ekipa w kilku telefonach wynegocjowała start o późniejszej godzinie (dzięki Włochate Stópki), a także w krótkim czasie pojawiło się nasze brakujące ogniwo. Teraz już nie było żadnych przeszkód, aby dotrzeć na rajd!
Tak nam się w każdym razie zdawało. Jednak kilkadziesiąt minut, i kilka nietrafnych skrętów później nadzieja opuściła nawet najbardziej odpornych na rzeczywistość z nas. Okazało się, że metoda próbowania każdego z trzech kolejnych rozjazdów, nie jest skuteczna bo wbrew pozorom żaden nie musi nigdzie prowadzić, chyba że chce się dotrzeć na najbardziej ciemne, nierówne i nieprzyjazne leśne dróżki. Kiedy zaczęli nas mijać od dawna będący na szlaku Tropiciele, beznadzieja przepełniła wnętrze pojazdu, powodując w nas tak nieracjonalne uczucia jak zazdrość wobec owych zziębniętych i przemoczonych piechurów. Byliśmy pewni, że jeśli nawet kiedyś dotrzemy na start nie będzie już sensu ani ochoty zaczynać.
Stare chińskie przysłowie głosi, iż życie ludzkie jest jak sinusoida. Głęboki dołek, w którym się znaleźliśmy zaczął się powoli acz konsekwentnie wypiętrzać. Najpierw opuściliśmy leśne wyboje i trafiliśmy na właściwą drogę. Potem naszym oczom ukazała się tabliczka Bystrzyca. Gdy ujrzeliśmy budynek szkoły i pierwszych ludzi w Tropokoszulkach przypomniała o sobie cała ekscytacja towarzysząca rajdowi. Nagle uleciały wątpliwości dotyczące startu i nikt z organizatorów nie oparł się naszym błagalnym spojrzeniom. Ruszyliśmy!
Do pierwszego punktu O doszliśmy gładko. Test prawie statystycznie wystrzelaliśmy na połowę punktów - nie sprawdziło się założenie, że skoro coś jest ujawniane, to tego nie będzie - , tak więc do drugiego punktu P mieliśmy donieść 5 łopat piasku. Nie ciążyło nam to zbytnio, dopóki na kawałku prostego odcinka nie usłyszeliśmy złowieszczego i naprawdę mrożącego krew w żyłach.. chrumkania. Cóż, nikt z nas nie stanął przedtem oko w oko z dzikiem, a raczej ich hordą, na co wskazywały dźwięki. Zaczęliśmy się wycofywać z duszą na ramieniu. Po chwili jednak kilka szczegółów przykuło naszą uwagę - zwierzęta nie poruszały się, nie było widać też ich oczu, które w takich ciemnościach świecą naprawdę mocno (o czym przekonaliśmy się, napotykając jenota). 'Wóz albo przewóz' - myśleliśmy, maszerując wprost na dziki... A raczej na wspaniałych panów symulatorów, którzy natychmiast wyskoczyli zza krzaków. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie - i można ruszać dalej!
Po drodze do punktu I zaliczyliśmy pierwszy przełaj, który co prawda nie dał nam zbyt wiele, jednak wystarczająco, żebyśmy nie musieli spieszyć się z późniejszym odnalezieniem punktu karnego, odwiedzeniu którego nie udało nam się zapobiec na strzelnicy (punkt C).
Droga do punktu E napełniła nas optymizmem za sprawą wschodzącego słońca i coraz lepszej widoczności. Niestety, nawet pozytywne nastawienie nie potrafiło przezwyciężyć kontuzji jednego z członków ekipy. Tutaj dała znać o sobie potęga Dżakalopów : - ), bo akurat wspomniany kolega znalazł się w drużynie przez przypadek.
Na punkcie na pocieszenie dostajemy batoniki i w uszczuplonym składzie ruszamy do X. W przeciwieństwie do Psów mamy suche buty, toteż rzeczkę przekraczamy mostkiem. Litościwy uśmiech wywołuje w nas widok ekipy, która jakieś 20 metrów od niego brodzi po kolana, cóż różne są szkoły. Mimo braku wprawy sprawnie i szybko przepływamy rzekę na punkcie.
Wszystkie wspomnienia z dalszej drogi zostały wypłukane z naszych mózgów przez wszechobecne błoto. Między jednym poślizgiem a drugim wygłaszamy kondolencje wobec grup, które pokonywały ten odcinek nocą. Na kolejnych punktach nie spędzamy nawet sekundy dłużej niż wymaga tego podbicie karty. Wśród błotnistych plasknięć dosnuwamy się do R, naszego ostatniego punktu. Wyszliśmy na trasę 10 h i 15 min temu. Co prawda godzinę startu wpisaną na karcie mamy dużo wcześniejszą, jednak wciąż wierzymy, że może nasz heroiczny wysiłek zostanie doceniony, dlatego uruchamiamy najgłębsze pokłady energii i pędem (jak na nasze nie-biegające standardy) ruszamy, z zamiarem nie przekroczenia 11 godzin. Szlak na szczęście odnajdujemy bez większych kłopotów, droga robi się coraz lepsza. Gdy naszym oczom ukazują się pierwsze oznaki cywilizacji sądzimy, że to fatamorgana. Z językami na brodach i zegarkami w ręku przebiegamy ostatnią prostą. Serca nam rosną gdy słyszymy dopingujące okrzyki odpoczywających w autach Tropicieli. Niczym pierwszy maratończyk, wpadamy do szkoły, ostatkiem sił wysupłujemy kartę, i zwlekamy nasze zwłoki na salę gimnastyczną, gdzie właśnie rozpoczyna się zakończenie. Czujemy się nieco obco wśród już umytego, przebranego i orzeźwionego tłumu. Wbrew logice modlimy się o niebycie wylosowanym, gdyż wiązałoby się to z koniecznością dojścia na środek i z powrotem na co brak nam już sił. Nasze modlitwy zostają wysłuchane. Dowiadujemy się że od najlepszych dzieli nas 10 km i 5h 20 min. Liżemy rany nad żurkiem, którego miły pan kucharz na szczęście nam nie żałuje (jesteśmy ostatnią grupą).
Mimo naszych nadziei i usilnych próśb, nie możemy zostać uznani za Tropicieli. Regulamin jest jasny i logiczny, organizatorzy tłumaczą nam jego uzasadnienie, wobec czego musimy potulnie ustąpić. Nawet jeśli nie formalnie, prywatnie i tak czujemy się wielkimi tropicielami i na własny użytek pękamy z dumy.