JustPaste.it

Jacek Kwieciński, Obsesyjna wartość europejska

5f6ea9957b46a44a47057d00f5611486.jpg

Jak by wyglądała dzisiaj ludzkość, gdyby nie jej „wróg”, Ameryka? Nie byłoby Europejskiej Wspólnoty. Francja i Niemcy (a zapewne nie tylko one) stałyby się komunistyczne. Berlin byłby tylko jeden – ten Wschodni. Tylko dzięki zwycięstwu w pierwszych wyborach, popieranych przez Amerykanów chadeków, w Niemczech nie zapanował siermiężny socjalizm.

 

Ameryka wzbudziła do siebie niechęć dotychczasowych aliantów z powodu interwencji w Iraku? Ależ skąd. To bzdura.
Została ona znacznie wcześniej zdemaskowana. „Ameryka – wróg ludzkości” – informował olbrzymi tytuł na okładce francuskiego periodyku „Identité” latem 1996 r.
Często obecny na łamach polskiej prasy politolog, Dominique Moisi, uściślił w 2002 r., też przed Irakiem, iż europejska wrogość wobec Ameryki nie jest motywowana tym, co ona robi czy nie robi, ale czym jest.

---

Ameryka była diabolizowana i za Clintona, i oczywiście za Reagana, była i wcześniej. Zaraz po wojnie wielki de Gaulle skonstatował, iż „Amerykanom w 1944 r. tak zależało na uwolnieniu Francji, jak Rosjanom na uwolnieniu Polski”. W maju 1944 r. późniejszy założyciel „Le Monde”, Hubert Beuve-Méry, zauważył, że prawdziwym zagrożeniem dla Francji nie są Niemcy czy Rosjanie, ale Ameryka. „Może nam przeszkodzić w przeprowadzeniu Rewolucji [...] utożsamia wolność ze swym przerażającym kapitalizmem”. Taką hierarchię zagrożeń prezentował w czasie, gdy nie przeprowadzono jeszcze inwazji w Normandii (mogła się nie powieść), a prawda o stalinizmie była powszechnie znana. Trafnie antycypował przyszłą postawę władz w Paryżu. Jak bowiem np. skłaniał rodaków Mitterand do ratyfikacji Maastricht (1992 r.)? A no twierdzeniem: „Jesteśmy w stanie wojny z Ameryką. Tak. Permanentnej, zasadniczej wojny, na śmierć i życie”.


---

Anglia nie była w stanie wojny z Ameryką, ale antyamerykanizm po 1945 r. kwitł tam bujnie. „Nikt w Europie nie wierzy w amerykański styl życia, w tzw. prywatną przedsiębiorczość. Ci, co wierzą, są partią przegranych, przegranych raz na zawsze” – zapewniał słuchaczy BBC znany historyk, A. J. P. Taylor (1945 r.).
Zdaniem czołowych intelektualistów, tych „umiarkowanych”, Wielka Brytania powinna wygrać „trzecią drogę” (coś na podobieństwo dzisiejszej niemieckiej drogi) między ZSRR a jednym wszakże eksponentem „kapitalizmu” – Ameryką. O demokracji nie wspominali. A mniej umiarkowani, żywili, niczym Sartre w Paryżu, ogromną niechęć do Ameryki, a nie żywili żadnej wobec Sowietów Stalina.
Teza o co najwyżej moralnej równoważności między reakcyjnym, zbankrutowanym systemem amerykańskim a sowietyzmem była wtedy bardziej rozpowszechniona niż później, w czasie zdrady demokracji na rzecz konrkulturowej barbarii (przełom lat 60. i 70.).
Rządy w końcu zrozumiały, że dogadanie się ze Stalinem w grę nie wchodzi, nawet o neutralności nie ma mowy, i to one poprosiły USA, by wbrew zapowiedziom Roosevelta, nie wycofywały wojska z Europy.
Przyjęły też, mimo protestów rodzimych komunistów (twierdzących, że jest to forma zniewolenia), Plan Marshalla. Ale ani jedno, ani drugie nie miało żadnego związku z jakimkolwiek proamerykanizmem ani nawet z wdzięcznością.

---
Jednak, zanim przeniesiemy się w czasy współczesne, chciałoby się zapytać, jak by wyglądała dzisiaj ludzkość, gdyby nie jej „wróg”, Ameryka?
Guzik byście zbudowali, a nie Europejską Wspólnotę. Francja i Niemcy (a zapewne nie tylko one) stałyby się komunistyczne. Berlin byłby tylko jeden – ten Wschodni. Tylko dzięki zwycięstwu w pierwszych wyborach, popieranych przez Amerykanów chadeków, w Niemczech nie zapanował siermiężny socjalizm.
Można by też zauważyć, że ZSRR, i to całkiem mocny, istniałby dalej i powtórzyć, gdzie bylibyście teraz, gdyby nie „wróg ludzkości”? Można by, ale czy wypada? Chyba nie, a z pewnością nie jest to trendy. Wymiernej pomocy w stanięciu na nogi, obrony i ochrony przez dekady – nie, takich rzeczy dobroczyńcy się nie wybacza. Antyamerykanizm jest więc jak najbardziej usprawiedliwiony. Wskazany.

A świat – bo świat to jednak nie tylko Europa ani Francja czy Niemcy – jakby on wyglądał, gdyby nie inne imperialistyczne poczynania „wroga ludzkości”?
Cała Korea, a nie tylko ta Północna, jadłaby dziś trawę. Gdyby nie amerykańska ofiara w Wietnamie, która dała Malezji, Tajlandii czy Singapurowi bezcenne lata, o żadnych „tygrysach” nikt by nie słyszał. Cały ten obszar byłby czerwoną plamą. A to tylko wyrywkowe (i ogólnikowo przedstawione) przykłady.

---

O tym wszystkim nie wypada mówić, bo, jak się okazuje, nie tylko lewacki „Le Monde Diplomatiquè” odkrył, że cała Zimna Wojna była amerykańską intrygą, oszustwem zaaplikowanym światu przez Amerykę, aby móc nad nim zapanować (skonsternowany Stalin i jego następcy przyglądali się przeróżnym prowokacjom amerykańskim w Europie, nie wiedząc, co o tym sądzić, natomiast np. nam tylko wydawało się, że żyliśmy w komunizmie).
Tak stwierdził, w brytyjskim prawicowym „The Spectatorze”, znany komentator już w kwietniu 2002 r. A ten sam publicysta „Le Monde”, który w 1975 r. odznaczył się opiewaniem kambodżańskich Czerwonych Khmerów, podkreślił, że argumentacja Brytyjczyka jest „przekonująca”. Natomiast „nieprzekonująca” okazała się „Czarna księga komunizmu”.
Szczerze mówiąc, jej autorzy to faszyści. Antykomunizm to faszyzm. Zaprzeczanie oczywistemu faktowi, że po 1945 r. istniał w świecie tylko jeden ekspansjonistyczny, złowrogi imperializm – amerykański, to faszyzm.
Ba, brak u kogoś wyraźnych oznak antyamerykanizmu rodzi podejrzenie, że mamy do czynienia z faszystą. Wszyscy wiemy przecież, że w dzisiejszej Ameryce panuje faszyzm, więc jak można temu zaprzeczać? Faszyzmem jest też nie potakiwanie innej oczywistości – temu, że tragedii z 11 września 2001 r. winna była Ameryka. Zresztą czy to była tragedia?

---

Antyamerykanizm w czasie zimnej wojny nie był dużo mniejszy niż obecnie. Ale w ostatnich latach na nagrobkach żołnierzy amerykańskich, którzy uwolnili ich kraj, wdzięczni Francuzi rysują swastyki. To już pokaz jakiejś najwyższej klasy, elegancji oraz niewątpliwie moralnej wyższości. Albo gdy w Niemczech (właśnie w Niemczech!), gdy już przestały się one bać czołgów Czerwonej Armii, gdy poczuły się silne, minister sprawiedliwości z rządu Schrödera publicznie zrównuje Busha z Hitlerem i nie wywołuje to w tym kraju specjalnego wrażenia.
Zwłaszcza że to dzięki „wrogowi ludzkości” Niemcy zostały zjednoczone. A Stany Zjednoczone, wręcz naiwnie, od początku i stale popieraja jak najsilniejszą, „zintegrowaną” Europę.
Stanowi to zresztą niewątpliwie przejaw aroganckiej bezczelności, kolejny grzech  Ameryki. To, iż nie jest wcale „antyeuropejska” (poza krótkim okresem odgryzienia się Francji w czasie, gdy Chirac potrafił stwierdzić w Pekinie, że jego mocarstwo oraz ChRL to „naturalni alianci”, wyraźnie sugerując, że są sojusznikami przeciw Ameryce). A wręcz przeciwnie (notabene Ameryka w jeszcze jeden sposób przyczyniła się do rozkwitu Niemiec: aż do końca zimnej wojny zastępowała de facto tamtejszą armię, co umożliwiło Republice Federalnej przeznaczenie wielkich funduszy na inne cele; tym bardziej wzruszająca i ujmująca jest obecna wdzięczność niemiecka okazywana Ameryce).

Niechęć czy wręcz nienawiść do „globalizmu”, z trudnych do określenia przyczyn utożsamianych całkowicie i wyłącznie z USA, jest z pewnością ważnym elementem współczesnego antyamerykanizmu, ale absolutne nie jednym.
Ameryka jest bowiem winna wszystkiemu, absolutnie wszystkiemu, wszędzie i zawsze (jest np. oczywiste, że to CIA zabiła księżną Dianę). Jest winna masakrom w Bośni, kiedy Europa, położona „zbyt daleko”, z oburzeniem przyglądała się bierności „sąsiadującej” z Bałkanami Ameryce. Jest obciążona faktem, że pomoc, jakiej udziela ofiarom rozmaitych kataklizmów, wynosi tylko 80 proc. całości, a nie. 110 proc. Itd.
Ameryka zbudowała też, warte pogardy i odrazy, najgorsze społeczeństwo (society) w dziejach świata. Zawsze najpierw obwiniaj Amerykę – oto jak można by doradzić każdemu, kto chce uchodzić za światłego Europejczyka.

---

11 września 2001 r. bardziej spontaniczni okazywali otwarcie swe odczucia. We Francji np. na festynie „L’ Humanité” wydarzenia tego dnia przyjęto oklaskami. A chłopcy Le Pena wychylili z tej okazji, na swojej imprezie, wiele butelek szampana.
Gdzie indziej inni okazywali współczucie. Czasem trwało nawet dłużej niż tydzień. Ale kiedy nieco ochłonięto, wybuchło takie crescendo nienawiści, potępienia i wstrętu, że pobiło wszelkie rekordy. Nienawiści do terrorystów? Skądże, uchowaj Boże! Nienawiści wymierzonej w jedynego, prawdziwego winowajcę – w Amerykę.
We Francji „najinteligentniejsi ludzie na ziemi” (jak tamtejsze elity lubią skromnie mówić o rodakach) wywindowały na szczyt bestsellerów dzieło wskazujące, że cała tragedia to prowokacja CIA i Białego Domu, zmontowana po to, aby łatwiej zniewolić świat. (Także w latach 90. francuskie księgarnie zasypane były tomami o tytułach: „Kto zabija Francję” czy „Amerykański totalitaryzm”). A szef „Le Monde”, który 11 września z rozpędu zatwierdził czołowy tytuł o treści „Wszyscy jesteśmy Amerykanami”, musiał się potem z tego gęsto tłumaczyć (otrzymał tyle protestacyjnej korespondencji, głęboko podzielił zespół). Do tego stopnia, iż wydał całą książkę, próbującą usprawiedliwić swoją wpadkę.
Jak wiadomo autor wspomnianej książki o spiskowym charakterze wydarzeń z 11 września nie był jedynym. Podobne tezy propagowano szeroko, również w filmach dokumentalnych. W wielu krajach i na różne sposoby. Także u nas.

---

Angielska pisarka stwierdziła, że czuje się dumna, iż jest jadowicie antyamerykańska, że to odczucie naturalne, więcej niż usprawiedliwione i wskazane. Przytoczenie częściowego zestawu podobnych wypowiedzi polityków, dziennikarzy, artystów, politologów, naukowców itd. wypełniłoby wiele opasłych tomów.  Nie ma sensu ich przytaczać; zresztą znamy wiele z nich.
Szef periodyku „The American Enterprise” opisuje np. jak w kwietniu 2002 r. uczestniczył (jako jedyny Amerykanin) w konferencji w Warszawie. Najwięcej było na niej Niemców. Ale reprezentowani byli też inni Europejczycy. Jego panelowi przewodniczył niemiecki profesor i doradca tamtejszego MON. Nadał ton obradom, mówiąc: „Dzięki Bogu za 11 września...”. Inni twórczo rozwinęli temat, dopiekając Ameryce na wszelkie możliwe, wręcz absurdalne, ale niewątpliwie dialektycznie słuszne, sposoby. Autor, Karl Zinsmeister, nic nie wspomina, by usłyszał jakieś polskie protesty.
Słowa Herr Professora, Reinera Pommerina, wyrażały opinie, które prezentowały wszystkie media europejskie – czasem równie otwarcie, czasem w formie z lekka zawoalowanej, ale raczej jednolicie. Zaczęły mówić jednym głosem (takim samym zresztą, co zauważam w innym miejscu, jak intelektualiści z Hollywoodu).
Był to też i pozostał głos większości tzw. organizacji pozarządowych, zajmujących się prawami człowieka, nawet w najbardziej tyrańskich, zdenegerowanych pseudodemokracjach jak USA.
Trudno znaleźć wyzwisko, którego nie użyto dla określenia Ameryki. Zwłaszcza że zamiast negocjować (z Al-Kaidą), dialogować, uprawiać dyplomację, podżyrowywać rezolucje, działać jak, w oczach Europejczyków, należy – postanowiła przed terroryzmem się bronić. Zbrojnie. Szokujące.

----

Rzeczywiście z okazji wyboru Busha, znienawidzonego od początku, antyamerykanizm sięgnął histerycznych wyżyn, przewyższających czasy Wietnamu czy nawet Reagana. Dzika wściekłość po jego reelekcji spowodowała, że niecenzuralnymi wyzwiskami zaczęto obrzucać także ponad 60 mln Amerykanów, którzy na niego głosowali.
„Nienawidzimy Ameryki za to, czym jest”. Ano, właśnie. Bush reprezentował wręcz wzorcową, nieco już zagubioną amerykańskość. Nazywał rzeczy po imieniu, czarne określał mianem czarnego, a białe – białego, działał zdecydowanie. Jest głęboko wierzący. Pewny siebie. Zdecydowany. Otwarcie demonstruje patriotyzm. Jego życie prywatne obraca się wokół czegoś tak niemodnie anachronicznego i podejrzanego, jak rodzina. W sumie – coś strasznego, godne najgłębszego potępienia.
W ogóle Ameryka jest straszna. Teraz Obama składa tej wyjątkowości Ameryki daninę – modli się w reklamówce wyborczej, wpina sobie w klapę znaczek z flagą amerykańską (ewenement wśród amerykańskich lewicowców). Zupełnie nie po europejsku.
Zaiste, ważna „europejska wartość” – antyamerykanizm, jako obsesja, psychopatologiczna paranoja, kulturowy wyznacznik, niemal model życia czy też kolejna świecka religia, jest zrozumiały.

Od szerszych komentarzy jednak się powstrzymam. Zresztą temat zaledwie musnąłem. Tylko taka uwaga. Od zawsze celem sowieckim było rozerwanie związków transatlantyckich, spowodowanie, aby Ameryka Europę opuściła. ZSRR, Rosja wierzyły, że z samym starym kontynentem sobie poradzą. Nie sądzę, aby była to wiara nieusprawiedliwiona. Być może Putinowi uda się to, czego nie osiągnęli jego liczni poprzednicy. Tylko jeśli się tak stanie, ująłbym to inaczej niż wyznawcy „europejskiego absolutu”. Europa nie jest mianowicie wcale do szczęścia Ameryce potrzebna. Bo są dziś ważniejsze części świata. Europa nie jest bynajmniej jego pępkiem. Tylko jej się tak wydaje.

----

Ktoś może zauważyć: to, o czym tu mowa, trochę zmalało, zelżało, no i retoryka np. Sarkozy’ego. A ja twierdzę, że to pozory, pewna pauza, chwilowa. I europejska nadzieja, że przyszły prezydent uczyni USA Europą bis.
Trudno o coś bardziej katastrofalnego, gdyby się tak stało, tzn. gdyby Ameryka przestała być Ameryką. Bo, w co summa summarum wierzą jednak wszyscy, gdyby Europie groził koleiny „-izm”, np. islamizm, islamizacja, któremu podstarzała, ogarnięta obłędnym pacyfizmem, całkowicie gotowa do ugłaskiwania wrogów nie byłaby w stanie stawić czoła, wówczas Ameryka, nawet uprzednio wycofawszy się z Europy, raz jeszcze by jej pomogła, raz jeszcze ją obroniła. Tak jest perfidna. Ale oczywiście nie byłaby do tego zdolna, gdyby Ameryką być przestała.

Zobacz też

 

Źródło: Jacek Kwieciński