Trochę o nim
W Testamencie hebrajskim, w księgach uznanych przez chrześcijaństwo za natchnione, nie istnieje taka nazwa jak „Lucyfer”, natomiast w środowisku chrześcijańskim nazwy takie jak Szatan, Lucyfer, diabeł czy demon, są wymieszaniem nazw konkretnych postaci, z nazwami ogólnymi postaci bliżej nieokreślonych z imienia własnego. W Starym Testamencie w wersji hebrajskiej istnieje Szatan, i jest on wysokim urzędnikiem Pana – ministrem, może nawet premierem jego rządu – jeśli taki rząd istnieje, a chyba istnieje, ponieważ w niebie istnieje nie tylko hierarchia o czym doskonale wiemy, ale również wymiar sprawiedliwości. Wszyscy chrześcijanie wiedzą, że po śmierci będą sądzeni i przydzielone im będzie niebo lub piekło, a potem doświadczą powtórnego osądzenia wszystkich ludzi jednocześnie na Sądzie Ostatecznym. Każdy z wymienionych przypadków będzie wykonany, a ktoś musi to robić; prawdopodobnie wymiar sprawiedliwości. O innym przypadku wykonania wyroku nadmienię kilka wierszy dalej. (Nie obciążajmy Pana Boga wszystkimi obowiązkami).
W księdze Hioba (w niektórych Bibliach ta księga nazywa się księgą Joba), spełnia on polecenia Pana i zdaje mu z tego raporty. Otóż zdarzyło się pewnego dnia, że przybyli synowie Boży, aby się stawić przed Panem, a wśród nich przybył szatan. I rzekł Pan do szatana: Skąd przybywasz? A szatan odpowiedział Panu, mówiąc: Wędrowałem po ziemi i przeszedłem ją wzdłuż i wszerz. Rzekł Pan do szatana: Czy zwróciłeś uwagę na mojego sługę, Joba? (Job. 1, 6-7). Podobną sytuację mamy nieco dalej. Oto ona: Pewnego dnia, gdy synowie Boży poszli stawić się przed Panem, szatan też poszedł z nimi. I rzekł Pan do szatana: „Skąd przychodzisz?” Szatan odpowiedział Panu: Przemierzałem ziemię…(Job, 2, 1-3). W hebrajskiej księdze Izajasza nazywa się on Helel ben-szachar (shahar). Jest to określenie, a nie nazwa. O, jakże spadłeś z nieba, ty, gwiazdo jasna, synu jutrzenki. (Iz. 14, 12). Gwiazda jasna, to nic innego jak Wenus, czyli Helel, natomiast syn jutrzenki lub poranka, to ben-szachar. W ówczesnym czasie Wenus była nazwana Gwiazdą Poranną lub Gwiazdą Wieczorną. Była widoczna nad horyzontem przed wschodem słońca; zapowiadała jego wzejście, a zatem dzień, „niosła światło”. Ale starożytni kronikarze piszą (o czym nauka milczy), że Wenus rozsiewała zło na świecie. Immanuel Velikovski upatruje wystąpienia plag egipskich w związku z działalnością Wenus, a nie takich przyczyn jak wybuch wulkanu Santoryn czy też innych, których dopatruje się znakomita większość uczonych. A zatem zło, to w tym przypadku nic innego jak Wenus, co po można przetłumaczyć jako Lucyfer.
W tamtych czasach łatwo było wierzyć w to, że Jahwe w obronie Żydów, a właściwie jeszcze Izraela, karał w ten sposób Egipt, a żeby było to możliwe „zatwardzał” serce faraona i dopiero potem spuszczał jakąś plagę. Do pierwszych lat XIX wieku n.e., kiedy to 1803 r. we Francji spadł deszcz meteorytów, uważano, że kamienie nie mogą spadać z nieba. Jednak, kiedy Jozue ścigał wojsko królów kananejskich, Pan godził w nich z nieba wielkimi kamieniami aż do Azeki, tak że poginęli. Tych, którzy poginęli od gradu kamieni, było więcej niż tych, których synowie izraelscy wybili mieczem. (Joz. 10, 11) Akurat w to nie możemy nie wierzyć, choćby dlatego, że o takich zjawiskach pisze nie tylko Biblia, ale tak jak pisałem wcześniej, również dziejopisarze starożytni.
Sytuacja, w której jedyną formą Starego Testamentu była jego hebrajska wersja, utrzymała się do okresu III wieku p.n.e. Wówczas na potrzeby Żydów mówiących po grecku, i z polecenia Ptolemeusza II powstawała Septuaginta, czyli greckie tłumaczenie świętych pism hebrajskich. Wtedy pojawia się słowo eosphoros, czyli „niosący świt” lub phosphoros – „niosący światło”. Po łacinie brzmi ono lux ferre.
Kiedy chrześcijaństwo stało się religią państwową, zaistniała potrzeba przetłumaczenia Biblii na łacinę i w drugiej połowie IV wieku n.e. dokonał tego św. Hieronim. Jednak znawcy zarzucali mu dość dużą rozbieżność w stosunku do Septuaginty, i chyba słusznie, ponieważ Septuaginta nie odzwierciedla dokładnie pism hebrajskich. Hieronim pierwszy użył słowa Lucyfer. Wydaje się, że użycie takiego słowa nie jest najszczęśliwsze, ale transformacja jutrzenki do Lucyfera była już jak gdyby naturalna, i teraz spersonifikowana. Wydaje się również, że w rodzącym się Kościele chrześcijańskim zachodziła potrzeba stworzenia takiej postaci, ale mit ten nie przyjął się od razu, mimo że podobno istniał w apokryfach Starego Testamentu. Ksiądz, który uczył mnie religii Stanisław J. mówił, że Lucyfer jako „pierwszy po bogu” nosił przed nim światło (widocznie w niebie jest ciemno, a może Pan Bóg niedowidzi), a potem się zbuntował. Ten upadły anioł, który zabrał ze sobą z nieba 1/3 wiernych mu aniołów, był najpiękniejszy z nich wszystkich i nosił najbardziej elegancką – w ówczesnym czasie – ozdobioną szlachetnymi kamieniami odzież. (Ezech. Pieśń żałobna nad królem Tyru 28, 13), Inna legenda o Lucyferze, jest związana z Lilith. Ta najpiękniejsza z kobiet spotykała się w raju z Wężem o smukłych nogach, lecz kiedy za ciekawość została stamtąd wyrzucona i Pan stworzył Adamowi o wiele bardziej uległą Ewę, ta również uległa czarowi Węża, w skutek czego ludzie zostali wygnani z raju, a Węża złapano, ogolono i wyrwano mu nogi. Tak więc od tamtej pory węże muszą się czołgać, a ci którzy wykonali wyrok golenia i wyrywania nóg, to prawdopodobnie niebiańskie cheruby. Wężem był sam Lucyfer, ale w czasie „wyroku” wykonywanego przez aparat wykonawczy niebiańskiego ministerstwa sprawiedliwości, już go tam nie było. Prawdopodobnie przemieniwszy się w byt astralny, czmychną stamtąd przez jeden z dwóch możliwych otworów.
W rzeczywistości trudno jest wiedzieć, co spowodowało taką zmianę i utożsamienie zła ogólnego ze złem osobowym. W świecie chrześcijańskim anioły były już określonymi postaciami, zaczerpniętymi z tradycji żydowskiej. Również może się wydawać, że w Kościele chrześcijańskim Lucyfer jest przeciwieństwem Jezusa – który przecież był człowiekiem. Coś w rodzaju Zoroastryzmu – na jednym końcu kija dobro, na drugim zło.
Do XII wieku n.e., diabeł był raczej postacią astralną, nie utożsamianą z Lucyferem i dopiero gdzieś w tym czasie zaczął przybierać formę osobową. Czym bliżej Renesansu, tym wizerunek tej postaci był bardziej wyrafinowany i odrażający, aby w Renesansie przyjąć formę koziosierstnego, rogatego, kopytnego i z dużym fallusem – straszliwego indywiduum. Wizerunek takiego indywiduum przetrwał długo, szczególnie w niższych warstwach społecznych, ale w ostatnim czasie obserwuje się jego metamorfozę i poprzez zdeformowaną, lecz już bardziej człowieczą istotę, do postać przystojnego mężczyzny ubranego w czarny garnitur i białą koszulę. Wydaje mi się, że na zakończenie należy przytoczyć oklepane już powiedzenie, że „nie taki straszny diabeł, jak go malują”.
Wszystkie cytaty zaczerpnięte są z Biblii Towarzystwa Biblijnego w Polsce.