JustPaste.it

Dolar po złotówce?

Jeśli amerykański Bank Rezerwy Federalnej nadal będzie uzdrawiać gospodarkę, tak jak to czynił dotąd, to już wkrótce można się spodziewać w Polsce dolara po złotówce.

Jeśli amerykański Bank Rezerwy Federalnej nadal będzie uzdrawiać gospodarkę, tak jak to czynił dotąd, to już wkrótce można się spodziewać w Polsce dolara po złotówce.

 

4940c6dcfa447ec699f78ebd22550a6b.jpgWidmo załamania

 

Już dawno sytuacja gospodarcza w USA nie była tak poważna. Co więcej, wygląda na to - mówi Lew Rockwell z Instytutu Misesa w Alabamie - że mamy do czynienia z trwałym kryzysem systemowym. W wyniku szeregu zabiegów monetarnych ze strony FED, mających poskromić inflację, pieniądz amerykański w 2007 roku stracił na sile nabywczej kolejne 4,1 procenta. I traci nadal. W rzeczywistości jednak - twierdzą ekonomiści z Cato Institute - inflacja już dawno wymknęła się spod kontroli i tylko zabiegi „techniczne" i manipulacje utrzymują ją na poziomie jednocyfrowym. Widać to szczególnie wyraźnie po zachowaniu się Wall Street. Ostatni kwartał był dla rynku papierów wartościowych najgorszym od czasów Wielkiego Kryzysu.

 

Tylko w ciągu pierwszych 12 sesji b. r. wskaźnik giełdy nowojorskiej, Dow Jones Industrial Average stracił to wszystko, co zarobił w roku 2007, i traci nadal. David W. Tice, znany analityk giełdowy w wywiadzie udzielonym New York Times przewiduje, że pod koniec 2008,  DJIA sięgnie co najwyżej 6000 punktów (dzisiaj ok. 12500). Sama tylko Merrill Lynch, największe biuro maklerskie na świecie, po odpisaniu sobie w listopadzie strat w wysokości ponad 16 miliardów dolarów, przyniosła w grudniu 2007 stratę rzędu 9,8 miliarda dolarów. Cena złoto sięga niebotycznej wartości 1000 dolarów za uncję, a srebro przekroczyło 16 dolarów za uncję. Przypomnę tylko, że jeszcze trzy lata temu cena złota zbliżała się „niebezpiecznie" do 200 dolarów za uncję a mówiło się nawet, że wkrótce osiągnie...100 dolarów.

 

Bankom idzie nie lepiej. Największy bank amerykański, Citigroup, odpisał właśnie straty w wysokości ponad 25 miliardów, a to wcale nie koniec złych wiadomości. Kłopoty ma inny gigant, JP Morgan and Chase Bank. Nie lepiej jest na rynku nieruchomości, który osiągnął właśnie poziom najniższy od ponad 25 lat. Tylko w ciągu ostatnich 12 miesięcy ilość nowych domów wchodzących na rynek spadła o prawie 15 procent. Winą za ten stan rzeczy obarcza się pożyczkobiorców z grupy „wysokiego ryzyka", czyli biedaków, jednakże kryzys uderza również w zamożniejszych. Deutsche Bank finansujący budowę kasyna i hotelu na 3000 pokoi i kilkaset sal konferencyjnych dla firmy Cosmopolitan Casino w Las Vegas, zwrócił się właśnie do sądu o prawo przejęcia „budowli" z powodu niewypłacalności jej dewelopera. Dług wynosi 760 milionów dolarów, a wartość projektu 3 miliardy dolarów. Nie ma chętnych do przejęcia rozpoczętej budowy, a przecież mówimy o branży, która jeszcze niedawno cieszyła się wzięciem inwestorów jak żadna inna.

 

Na ekskluzywnym podchicagowskim przedmieściu Hinsdale (średnia cena domu ok. 1,2 miliona dolarów) część właścicieli ma kłopoty ze spłatą kredytu. Do tego wszystkiego dolar stracił (wobec większości silnych walut) ponad połowę swej wartości z początku rządów George'a W. Busha, rośnie deficyt budżetowy, spada wydajność pracy, pogarsza się morale ludzi i pogłębia kryzys systemu emerytur. Słowem jest źle. Bardzo źle. Najgorsze jest to, że tylko niewielu ludzi zdaje sobie sprawy z przyczyn grożącej katastrofy, a jeśli nawet je znają, to większość z nich ukrywa niewygodną prawdę, którą od lat głosi obecny kandydat na prezydenta, teksański kongresman Ron Paul, a brzmi ona mniej więcej tak: W Ameryce wybiła godzina prawdy. Bez totalnej reformy systemu bankowego, bez likwidacji monopolu państwa na pieniądz oraz dominacji banku centralnego, Stanom Zjednoczonym, a potem światu grozi kryzys o bezprecedensowych rozmiarach.


Pół prawdy

 

Wersja na użytek gawiedzi mówi o pechu.

 

Najpierw w czasach prezydentury Billa Clintona doszło „nieoczekiwanie" do kryzysu „bąbelkowego", znanego także pod kryptonimem „dot.com", a kiedy już się w gospodarce poprawiło, źli ludzie zburzyli World Trade Center i trzeba było rozpocząć wojnę z terrorystami. Poszły więc w górę ceny ropy naftowej, rozwinęła się Al-Qaida i zaczął kryzys. To prawda, a raczej pół prawdy. Wojna, a ściślej jej gigantyczne koszty doprowadziły do lawiny nieszczęść, ale były one raczej skutkiem niż przyczyną widma krachu, z jakim mamy dzisiaj do czynienia. To, że inflacja wymyka się spod kontroli jest skutkiem deficytu, jaki nastąpił w związku z wysokimi wydatkami militarnymi, ale też samowoli rządzących, którzy okłamali naród i nadużyli swoich uprawnień.

 

Wszak to Kongres wypowiada wojny, a nie prezydent. Kryzys „dziadowskich pożyczek" hipotecznych, znanych jako subprime mortgage loans nie wybuchłby, gdyby nie frywolna polityka monetarna i rozluźnienie dyscypliny kredytowej, będące jej skutkiem. Skąd to rozluźnienie? A no z potrzeby rządu, który musi wydawać, a podatków podnosić nie chce, to znaczy chce, ale boi się buntu. Zarówno Alan Greenspana za rządów Clintona i jakiś czas za Busha, tak i jego następca, Ben Bernanke robili wszystko, aby sprostać niepohamowanym apetytom Białego Domu, zwiększając podaż pieniądza poza granice przyzwoitości.

 

Czy trudno się dziwić, ze Ameryce grozi inflacja a dolara nikt dzisiaj nie chce? FED zachowuje się, jak pijany - najpierw pompuje w gospodarkę tony pieniędzy, a potem zaciska kredytowego pasa, tłumacząc się zbyt dużą podażą. Mimo obalenia paradygmatu Johna Maynarda Keynesa, że inflacyjne „wpompowanie" pieniądza w gospodarkę przynosi korzyści tylko na bardzo krótką metę, a potem są już tylko same straty, kryzysy, krachy a przede wszystkim groźna inflacja, prezes Bernanke staje na głowie, aby Keynesa poruszyć z martwych. Razem ze swym starszym kolegą i byłym bossem, Alanem Greenspanem, tworzą skomplikowane konstrukcje intelektualne, mające dowieść, że lepiej się nie da. Na efekty czekać nie trzeba. Część z nich spisałem powyżej.

 

Cała prawda

 

Tymczasem prawdziwa przyczyna obecnego kryzysu jest znana od 90 lat. Odkrył ją, urodzony we Lwowie, wybitny ekonomista austriacki, Ludwig von Mises. Niestety, zarówno przyczyna, jak i jej odkrywca są wciąż ignorowani. Nie służą politykom, więc są przemilczani.

 

Według Misesa, przyczyną recesji jest sztuczne obniżanie przez bank centralny oprocentowania podstawowego, co prowadzi do błędnej alokacji zasobów, a w konsekwencji do tego, że biznes podejmuje działalność, która przed obniżką oprocentowania okazywała się nieopłacalna. Tę błędną alokację zasobów (pieniędzy, surowców, energii, czasu, pracy etc.) nazwał Mises okresem koniunktury, czyli ożywienia gospodarczego (boom). Okres prosperity (ożywienia) kończy się z chwilą odkrycia przez biznes, że bank centralny jedzie na dopingu, innymi słowy, że w sposób sztuczny wprawia gospodarkę w stan, w którym nie powinna się ona znajdować.

 

Gdy biznes zorientuje się, że niskie oprocentowanie kredytów pozostaje w konflikcie z konsumenckim popytem na kredyt i podażą oszczędności, z których kredyt jest (powinien być) tworzony, rozwój zostaje zahamowany. Gospodarka wchodzi w fazę dekoniunktury (bust). Odkrycie prawdy następuje z chwilą odwrócenia przez bank centralny trendu „obniżeniowego", słowem, gdy „bank bankierów" dostrzegł swój błąd i zaczyna ograniczać ekspansję kapitału poprzez podniesienie oprocentowania podstawowego a w konsekwencji, poprzez podrożenie pieniądza. Od tego momentu zaczyna się kryzys zwany też: recesją, depresją czy krachem gospodarczym.

 

Obecny kryzys gospodarczy w Ameryce wywołany został właśnie nadmierną podażą pieniądza, która ułatwiła ekspansję kredytową, a tym samym kryzys pogłębiła. Cały problem tzw. „dziadowskich pożyczek" to skutek nadmiaru pieniądza, który banki chciały za wszelką cenę komuś pożyczyć. Nie patrzyły, komu, stąd dzisiaj mają problem. Boom lat 2003 - 2005 był napędzany „sterydami" pieniężnymi „z powietrza". Nie pomogło nawet to, że amerykański bank centralny - w przeciwieństwie do ECB czy NBP - jest w 100 procentach prywatny. Kiedy w końcu - wiosną 2007 roku - odkryto, że nadmierna ekspansja kredytowa prowadzi do recesji, zamiast przykręcić śrubę i zmniejszyć podaż pieniędzy, czyli usunąć przyczynę trudności, przewodniczący FED, Ben Bernanke zaczął obniżać stopy procentowe, innymi słowy, pompować w rynek jeszcze więcej pieniędzy, bo na tym właśnie polega obniżanie stóp bazowych.

 

To samo uczynił ECB. Dopuszczając do samooczyszczenia się rynku, naraziliby się politykom, stawiali więc na głowie, aby do recesji nie dopuścić. Czy na tym polega właśnie niezależność „obiektywnego" banku centralnego? W efekcie, w gospodarkę rozwiniętego świata cierpiącą na nadmiar pieniądza nie mającego swojego odpowiednika w produkcji, dorzucono ponad 200 miliardów również „sztucznych" dolarów. To tak jakby leczyć narkomana z nałogu przy pomocy narkotyków. Na krótko poczuje się lepiej, ale w dłuższej skali jeszcze bardziej pogrąży się w chorobę.

 

Kryzys ujawnił tym samym zawodność polityki banku centralnego i FED jako instytucji. Zresztą to nie pierwsza wpadka banku centralnego. Milton Friedman, badając przyczyny Wielkiej Depresji, postawił tezę, że gdyby nie interwencje FED, do krachu w 1929 roku by nie doszło. Ta lekcja poszła jednak w las, o czym świadczą chociażby ostatnie dwa kryzysy; bąbelkowy i ten, o którym piszemy. Co więcej, przewodniczący Bernanke (najprawdopodobniej pod wpływem nacisków Białego Domu) ogłosił właśnie, że zamierza gospodarkę stymulować (czytaj: faszerować narkotykiem, jakim jest dla niej nadmiar pieniądza). Bogactwo pochodzi z produkcji; dopiero pieniądz wypłacony a conto produkcji stanowi bogactwo. Pieniądz wykreowany z powietrza to dla polityka tratwa ratunkowa, dla gospodarki jednak i obywateli - katastrofa. Taka polityka ma niewiele wspólnego z wolnym rynkiem. Jest to etatyzm czystej wody, od którego już tylko krok do socjalizmu i zniewolenia człowieka.

 

Trudno się dziwić Amerykanom, którzy socjalizmu jeszcze nie testowali, skoro i my stosujemy podobne stymulacje.

 

Od 12 lat przerabiamy podobny schemat, w te i we w te. Otóż, w roku 1995 podaż pieniądza wzrosła w Polsce (w stosunku do roku 1994) bezwzględnie o ok. 30 proc., realnie zaś o 10,6 proc. W roku następnym wzrost podaży był podobny - bezwzględnie o ok. 30 proc., realnie o blisko 9 proc., pomiędzy grudniem 1996 a grudniem 1997 podaż pieniądza rosła o 27 proc., realnie zaś o 13 proc. Te wysokie wzrosty kontrastują z dynamiką podaży pieniądza latach 2000-2001, kiedy wyniosła ona w liczbach bezwzględnych jedynie ok. 8 proc. (realnie 5.5 proc.), rok później (2002), nie tylko nie wzrosła, lecz wręcz spadła (bezwzględnie) o ok. 2.2 proc. Później dynamika wzrostu zaczęła się zwiększać, by w latach 2006-2007 osiągnąć tempo przypominające to z lat 1996 - 1998. Nie trudno zgadnąć, dlaczego stopa inflacji w grudniu 2007 wzrosła w skali roku z poziomu „okołotargetowego" (2,5 procent) do niebezpiecznych 4 procent. A więc i my mamy powody do niepokoju, zwłaszcza w obliczu nacisków płacowych górników, nauczycieli i lekarzy, dlatego trudno będzie zdjąć nogę z pedału gazu pras drukujących złote, chyba że rząd ma jasną wizję reform i będzie się jej trzymać, w co ja wciąż wątpię.


Kryzys idzie w świat

Kiedy giełda w Nowym Jorku kichnie, parkiety w Tokio, Frankfurcie czy Londynie mają katar. Mniej więcej tak brzmi ostrzeżenie rzucane światu każdorazowo przy pojawieniu się groźby recesji w USA. I rzeczywiście - mówi niezależny konsultant Merrill Lynch, David Bowers - wystarczyło, że w USA wzrosła niestabilność gospodarcza, by po ministrach od finansów i gospodarki wielu krajów świata przeszedł dreszcz strachu. Wprawdzie gospodarka światowa nie odczuła jeszcze pełnego wpływu amerykańskiego kryzysu - uważa minister finansów Japonii, Fukushiro Nukaga - mimo to indeks japońskiej giełdy Nikkei 225 spadł w ciągu tygodnia o ponad 6 procent, do najniższego poziomu zamknięcia od października 2005 r. Najbardziej boją się w Japonii, ale też żaden inny kraj, może poza Chinami, nie jest uzależniony od koniunktury w USA tak, jak Tokio.

Lękowe stany wystąpiły także w Europie. Tylko w styczniu b.r. główny francuski indeks giełdowy CAC 40 stracił aż 10 procent, o niewiele mniej obniżyły się indeksy, brytyjski FTSE i niemiecki DAX, które spadły o ok. 9 procent. W lutym odrobił prawie połowę strat, ale widmo bessy jest coraz bardziej realne.

Dlaczego Niemcy, Anglicy, a zwłaszcza Japończycy obawiają się kryzysu w Ameryce? Jest kilka powodów, primo, ponieważ w tych krajach istnieją podobne mechanizmy monetarne, secundo, i to jest chyba powód zasadniczy, ponieważ amerykańska gospodarka to dla produktów z Niemiec, Francji, Japonii jeden z głównych rynków eksportowych. Spadek zakupów w Chicago, Nowym Jorku czy LA wywoła zahamowanie produkcji i bezrobocie w Osaka, Manchester czy w Dusseldorfie, a z Dusseldorfu do Warszawy to już tylko rzut beretem. Kryzys amerykański rozleje się na świat, dosięgając niemal każdego. Co nam ze zdrowych fundamentów gospodarki polskiej, o czy zapewniał niedawno premier Waldemar Pawlak, jeśli ci, którzy od nas produkty i usługi kupują, sami nie będą mieć fundamentów zdrowych? Spadnie nam eksport, zmniejszy się produkcja, wzrośnie bezrobocie. Mamy ponadto naturalną afiliację w stosunku do USA, liczną tam diasporę, duże zasoby waluty amerykańskiej, w której Polacy wciąż tezauryzują swoje oszczędności.

To nie przypadek, że polscy analitycy, eksperci i guru oceniają stan polskiego rynku papierów wartościowych po tym, co dzieje się w Stanach. Tym zjawiskom towarzyszyć będzie najprawdopodobniej ucieczka od dolara, Polacy pozbędą się ok. 8-10 miliardów dolarów. Może to wprawdzie doprowadzić do dalszego wzmocnienia złotego, ale raczej nie na długo. Rosnące bezrobocie wywoła wzrost wydatków socjalnych, co przy malejących wpływach zwiększy deficyt budżetowy i inflację. Chyba, że rząd PO odważy się na reformy liberalne, w tym reformę finansów państwa, a wtedy...Obywatele Stanów Zjednoczonych przyjadą do nas schronić się przed recesją.

Terapia

Za prezydentury George'a W. Busha Stany Zjednoczone stały się chorym człowiekiem światowego systemu gospodarczego. Z tego powodu leczenie powinno się zacząć od nich. Pierwszy krok terapii już znamy, nastąpi w styczniu 2009 i będzie nim odejście Busha, niewątpliwie najgorszego prezydenta ostatnich stu, a może i więcej, lat. Sama zmiana w Białym Domu nie wystarczy, jeśli nie będzie jej towarzyszyć szybkie zakończenie wojny w Iraku, a to zależy od tego, kto wygra wybory w 2008 roku. John McCain i Hillary Clinton są za wojną. Jeśli nawet wygra Barrack Obama, który chce z wojną skończyć, to w jego programie reform liberalnych niet. A przecież stymulacja gospodarki poprzez obniżkę podatków (jak właśnie proponuje Bush) ma sens tylko wtedy, gdy poprzedza ją redukcja wydatków budżetowych. Bez niej, obniżka podatków to dalsze zadłużanie budżetu, tak jak to ma miejsce dzisiaj.

Pod nóż muszą pójść wydatki na cele socjalne, dopłaty dla rolników i inne formy „pomocy" państwa dla biznesu, takie jak cła, kwoty importowe, umowy zbiorowe itp. Musi też dojść do prywatyzacji systemu emerytur, do czego Ameryka przygotowuje się od czasu prezydentury Ronalda Reagana. Mimo iż leczenie Ameryki wymagać będzie odwagi politycznej, jest ono o tyle łatwe, że wiemy, w jakim stanie był pacjent zanim zachorował. Dlatego kolejnym krokiem terapeutycznym powinno być przypomnienie Amerykanom, ale i światu, że jeszcze 95 lat temu, nie było w Stanach Zjednoczonych ani banku centralnego, ani podatku dochodowego, edukacja była całkowicie prywatna, emerytury też, mało kto wiedział na czym polega redystrybucja dochodu, zaś regulacją nie zajmowali się politycy, lecz...rynek - wolny rynek. Tylko kto to ma zrobić?

 

Jan M. Fijor, www.fijor.com

 

Autor: Jan M. Fijor