RELACJA GRUPY DALEKO JESZCZE?
No wiec tak…
Spontaniczna decyzja, Tropiciel, hura, ale extra, jedziemy!
Skład 4 osobowy, co by było do pary-2 dziewczyny i 2 chłopaków, sami „sportowcy”,
spędzający minimum 8 godz. dziennie przy biurku, chociaż dziewczynom wysiłek fizyczny nie jest tak obcy.
Przyjechaliśmy, super atmosfera, ludzi mnóstwo, generalnie pełni wiary i zapału- kto nie da rady? My?
My nie damy? Nigdy!
Przed startem rozmawiamy z innymi uczestnikami, ktoś tam mówi, ze jest 3 czy 4 raz i jeszcze nigdy
nie ukończył trasy w wyznaczonym czasie. Myślimy sobie- słabość, nie to co my!
(nie mając pojęcia co nas czeka).
W końcu czas start, godz. 20.35- wyruszamy!
Latarki na głowach, latarki w rękach, co rusz mijamy kogoś po drodze- a raczej to ktoś wymija nas
lekkim truchtem. Myślimy sobie- oho! Biegacze. Szybko się zmęczą, nie to co my, spokojnie
idziemy, nie ma się co przemęczać. W międzyczasie co by sobie urozmaicić czas wymyśliliśmy grę,
która umilała nam cały rajd: kiedy mijało się krzyż, kościół, świątynie, itp. należało wydać z siebie
dźwięk podobny do tego wychodzącego z dzwona, a brzmiało to mniej więcej jak „Ding!”.
Kto zebrał więcej „Ding’ow” ten miał wygrać.
Idziemy, idziemy, Ding!
Droga prosta, wędrujemy po ulicy, co chwile mijają nas auta, widoczność dobra, dochodzimy do jakiejś
wioski, wychodzimy na pole, za chwile Ding! Ding! Ding! Cmentarz.
Za cmentarzem punkt Y- jupi! No to już bierzemy udział w losowaniu nagród, wszyscy
odetchnęli. Dobrze nam poszło, lecimy dalej! Idziemy idziemy przez pole, dochodzimy do lasu, Ding! Ale halo halo,
pomyłka- to tylko jakiś drogowskaz, który z tylu wygląda jak krzyż.
Lecimy wzdłuż torów kolejowych, jakaś ekipa widząc nas zawróciła i poszła za nami- myślimy sobie
oho! Dobrze nam idzie. Faktycznie doszliśmy do wiaduktu, Krzysiu poszedł sprawdzić co jest na górze i
proszę- oto piękny punkt Z. Zadań póki co brak. Zachwyceni własną orientacja w terenie- lecimy dalej.
Patrząc na mapę czeka nas chyba najdłuższy odcinek- biegniemy do punktu F, oddalonego najbardziej
na północ. Droga trudna, prowadzi przez łaki, pola, las, gąszcza, wioskę i na końcu znowu las.
Podnosimy nogi wysoko co by przejść przez napotkane chaszcze, skaczemy przez strumyk
kilkakrotnie, ale nic to- obietnica przerwy w punkcie F robi swoje- docieramy po 23 na miejsce!
W końcu jakaś herbatka, kanapeczka, kabanosik, batonik, humory dopisują, tylko Barbara
odkryła ze coś ma nie tak z kostka i ją pobolewa. Ale nic to, nie ma co tracić czasu, lecimy! Cel- punkt P!
Droga wiedze w większości przez las. Śpiewamy sobie, dowcipy lecą jeden po drugim. Droga wygląda
dość upiornie- jednak listopadowa aura jest dość mroczna- mgliście, ciemno, liści mnóstwo, ogołocone
gałęzie, wyobraźnia zaczyna pracować, nikt jednak nie pozwala sobie na straszne historie, ja
bynajmniej bym nikomu na to nie pozwoliła.
Z daleka widać płomień ogniska i latarki- wiemy ze już niedaleko. Jesteśmy! Punkt P zdobyty. Jest już
chyba przed 1 w nocy. Na tej stacji odpoczywamy chwile, podczas gdy Barbara wykonuje zadanie- cos
tam musi zestrzelić. Niestety zmęczenie sprawia że celność już nie ta- wobec czego dostajemy
„bonusowe” 30 min czasu- za kare za nietrafienie w cel.
Nic to- 30 min? Phi? I tak damy rade, lecimy dalej.
Znowu las, dochodzimy do wioski Goszcz, zostawiamy ja trochę z boku i wychodzimy na
główną drogę, która leci na Twardogórę. Po drodze mijamy wiele innych drużyn zmierzających w
przeciwnym kierunku. Kulturalnie pozdrawiamy się na trasie i maszerujemy. Powoli nogi dają o sobie
znać! Droga dość prosta, wygodna w porównaniu z tymi chaszczami, jednak asfalt to asfalt. Chłopcy
zostają w tyle- my maszerujemy z przodu. Według mapy- kolejny punkt jest prosty- wystarczy odbić w
lewo i jesteśmy. Łatwiej powiedzieć, trudniej wykonać. Chyba cos źle skręciliśmy, bo okazuje się ze
trochę pobłądziliśmy i „chwile” nam zeszło aby dojść w końcu do punktu I.
Kolejny cel: punkt L! Według mapy- rzut beretem, idziemy za inna ekipą, która jednak
zawraca. Krzysiu, nasz nawigator decyduje że ryzykujemy i idziemy dalej w tym kierunku. Bingo!
Śmiejemy się po cichu z tych co zawrócili, to była dobra droga! Po chwili zaczynają się schody- a
konkretnie zbiorniki wodne, które uniemożliwiają nam przejście na 2 stronę, gdzie znajduje się nasz cel.
Spotykamy ekipę rowerzystów na 2 brzegu. Niestety ani oni nie wiedza jak się dostać do nas (jada tam
skąd my przychodzimy), ani my jak się dostać do nich. Szybko jednak okazuje się ze Barbara to
dziewczyna skarb- tak pokierowała nas w lewo i proszę- przejście na 2 brzeg stawu! W ciągu 5 minut
byliśmy na miejscu! Tą też akcja zyskała sobie przydomek „Kobiety z jajami”. Na miejscu w zamian za
zaliczenie punktu śpiewamy szanty, bardzo fałszujemy i nikt nie pamięta tekstu (polowa drużyny to
chyba nigdy na żaglach nie była).
Lecimy! Przed nami punkt E- według mapy droga jest pokręcona (to jedno z tych kółek na
mapie, które jest odwrócone). Niemniej jednak szybko wykminiamy, ze wystarczy iść tylko i wyłącznie
prosto. Chyba bijemy swój rekord, bo faktycznie w ciągu 35 min jesteśmy na miejscu! Już nie jest tak
wesoło jak na początku , nogi dają się we znaki. A co najgorsze, powoli uświadamiamy sobie, ze chyba
nie zmieścimy się w czasie. Przed nami niby tylko 4 punkty, ale patrząc na mapę to prawie jak połowa
drogi według odległości. Nie ma litości, wyruszamy!
Idziemy wzdłuż torów kolejowych, za chwilę przejeżdża pociąg. Jest nas kilka drużyn- wszyscy
szukają Wąwozu Prądni. Szukają szukają, a wąwozu jak nie było, tak nie ma. Po chwili każda drużyna
ma inna koncepcję- więc rozchodzimy się w różne strony. Idziemy w kierunku głównej drogi, już
czujemy zapach ogniska- jesteśmy! A przy punkcie X czekają na nas przepiękne Husky! Kolejne
zadanie- odpowiedź na pytanie dotyczące Sfory. Nam trafiła się zagadka dotycząca konkursu na
facebooku, nikt nie znal odpowiedzi, ale z pomocą Pana Prowadzącego- udało się zaliczyć.
Pieski pieskami, pogłaskaliśmy a i owszem- ale po krótkim odpoczynku ruszamy. Nasz cel,
punkt: C! Kolejny odcinek mapy- przestawiony przez organizatorów. Idziemy przez jakąś wiochę,
powoli każdy zaczyna iść w swoim tempie- już nikt nie pędzi, bo wiemy że raz: i tak nie zdążymy, dwa:
nogi to już nas tak bola ze koniec! Krzysiu oddał mapę i busole, mówi ze dojdzie do nas swoim
tempem. My z Barbara na przodzie- przecieramy szlak. Przystanków coraz więcej, już nikt się nie
odzywa, nikt nie żartuje i nikomu nie jest do śmiechu. Widzimy na mapie że zbliżamy się, jednak jak to
było w piosence tytułowej z Pszczółki Mai „..jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzie..” punktu C za cholerę
znaleźć nie możemy. Natrafiamy na innych śmiałków, kierujemy się za nimi- i oto jest! A tam
niespodzianka: halo halo, chyba sobie żartujecie?! Teraz o tej godzinie, po 10 godzinach marszu mamy
sobie wspiąć się na drzewo i przebić samemu kartę? Panowie- to chyba jakiś żart?
Jak się okazało, żart to nie był, nieważne ze 5 rano- wybraliśmy strategicznie najłatwiejszą do
wciągnięcia na górę osobę i tym sposobem Krzysiu miał okazje spojrzeć na nas z góry.
Zadanie zaliczone, lecimy! Ale moment, moment, w która stronę? Krótkie spięcie pomiędzy
uczestniczkami płci pięknej, jednak nerwy robią swoje, nastąpiły ciche dni. Idziemy w milczeniu- ja
nawigować nie będę! Nie to nie, nikt się mnie o to nie prosi. Nikt już nawet nie chce spojrzeć na ta
mapę. Skręcamy gdzieś w las- a tam- bieg przez plotki! Drzewa pozwalane, trzeba nogi wysoko
podnosić, co w naszym stanie jest szczytem możliwości! Wychodząc z lasu padliśmy i to dosłownie!
Tak leząc sobie na ziemi podziwialiśmy wschód słońca i różowe niebo. Padła nawet nieśmiała
propozycja „ ej, bo wiecie, a gdybyśmy tak opuścili te punkty i wrócili..?” na co wycieńczony i leżący
Krzysiu aż się poderwał i bohatersko wykrzyknął „Nigdy!” i już wtedy wiedzieliśmy ze nie ma odwrotu-
przejdziemy ta trasę i udowodnimy sobie ze można
I tym sposobem nastąpił koniec cichych dni, powrócił zapał i chęci.
Włócząc nogami przeszliśmy przez jakaś wiochę- i tuż za stawikiem miał być punkt R- a tutaj
zamiast punktu- jakieś gospodarstwo rolne. Na szczęście szła jakaś inna ekipa, dość żwawo- wiec
podążyliśmy za nimi- i oto naszym oczom ukazał się punkt R. Ognisko się dopalało, nam się spieszyło,
wiec nie zatrzymując się- udaliśmy się w poszukiwaniu OSTATNIEGO punktu T. Co my nawyklinaliśmy
organizatorów za umiejscowienie tego punktu tak daleko od mety- to wiemy tylko my
Na sam koniec, nawigacja przypominała grę „mapa parzy”, czyli nikt nie chciał mapy nawet
trzymać w ręce ani na nią patrzeć. Każde zasugerowane rozwiązanie spotykało się z akceptacja
pozostałych członków grupy. Było już jasno. Zdaliśmy sobie sprawę, ze o wiele trudniej idzie się za
dnia- bo nie widać ogniska ani latarek innych grup. To naprawdę ułatwiało sprawę w nocy. Użyliśmy
jednak innych zmysłów i trafiliśmy na inne poszlaki- ślady na drodze: „o tak, tak, te ślady są świeże, na
bank tedy ktoś dziś szedł!” , a także: „ czujesz? Kiełbaski z grilla!, tu gdzieś jest ognisko!” i faktycznie,
po węchu doszliśmy do punktu T!
Mieliśmy wrażenie ze jesteśmy ostatnimi Tropiącymi, bo ludzi na trasie już nie było wcale.
Wolontariusze bardzo mili, krótka pogawędka i heja- wracamy do Twardogóry! Tylko dlaczego
ten cholerny punkt T jest tak daleko?! Niemniej jednak fakt, ze zaliczyliśmy wszystkie stacje sprawiał,
ze szło nam się naprawdę raźniej, z poczuciem zwycięstwa! Ding! Mijamy krzyż, gdzie odbywają się
lokalne majówki, odpoczywamy. Cholera, nogi bola nawet jak siedzimy :/ Ruszamy, idziemy idziemy,
Ding! Krzyż przed sama Twardogóra! Ludzie się krzątają po podwórkach, wracają z zakupów i dziwnie
na nas patrzą. No co, nie można sobie pójść na 40-kilometrowy spacer?
10.18 JEEEEEST!!!!!! Jesteśmy na mecie!
Fakt, „trochę” nam zabrakło do ukończenia w wyznaczonym czasie (jakieś 1,48 h), ale pokonaliśmy
chyba samych siebie i to jest najważniejsze. Do tego naprawdę świetnie się bawiliśmy! Praktycznie
przy każdym punkcie kontrolnym wolontariusze- słysząc nasza nazwę „Daleko Jeszcze?” odpowiadali
nam, cytuje: „ W h..!”
Wracamy w maju, a wtedy Wam pokażemy!
Dzięki wszystkim za super zabawę.