— Przepraszam — powiedział tak cicho, że musiała wytężyć słuch, żeby cokolwiek dosłyszeć. — Za... no wiesz, chyba potraktowałem cię dość brutalnie. Ale nie możemy siedzieć w miejscu z założonymi rękami i nie mogę pozwolić, żebyś... Chodźmy.
— Nic nie szkodzi. — odpowiedziała nadzwyczaj sucho, rozmasowując przy okazji obolałe od żelaznego uścisku przedramię. — Żebym.... Co? Nie zniknęła?
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Pytanie ów, choć zadane na głos, nie doczekało się wyraźnej odpowiedzi z jego strony. Nie, żeby się jakiejkolwiek spodziewała; Barnes, którego przyszło jej znać, nie był specjalnie wylewnym typem osoby. Dostrzegła jedynie, jak mięśnie jego barków zacisnęły się nieznacznie, by w końcu opaść bezwiednie, nim zaczęli w milczeniu wspinać się po schodach, prowadzących pewnikiem ku jego mieszkaniu.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Stephanie miała niebywale brzydki zwyczaj uciekania. Uciekania przed rzewnymi emocjami; a tych huśtawkę niewątpliwie zafundował jej powrót do nieprzerwanie skąpanego w deszczu Brooklynu. Odnalezienie Barnes'a wiązało się więc dla niej nie tyle co z dyskomfortem psychicznym, ale także nieuchronnością przed demonami przeszłości. Te zaś, nieujarzmione, wgryzały się w jej podświadomość, pozostawiając po sobie trwałe, nabrzmiałe traumą i łzami ślady. Barnes miał więc słuszne powody, by traktować ją w ten, a nie inny sposób; opuściła go przecież, zniknęła bez śladu na dobre kilkadziesiąt lat. Tym razem sytuacja malowała się zgoła inaczej. Sumienie, choć nadszarpnięte, nie pozwoliło jej postąpić w podobny sposób.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀❝ '𝒞𝒶𝓊𝓈𝑒 𝑒𝓋𝑒𝓇𝓎 𝓃𝒾𝑔𝒽𝓉 𝓌𝒽𝑒𝓃 𝐼 𝓁𝑜𝑜𝓀 𝒾𝓃 𝓉𝒽𝑒 𝓂𝒾𝓇𝓇𝑜𝓇,
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ ⠀𝐼 𝓈𝑒𝑒 𝓉𝒽𝑒 𝒹𝒾𝓈𝑔𝓊𝒾𝓈𝑒 𝑜𝓃 𝓂𝓎 𝒻𝒶𝒸𝑒 𝑔𝑒𝓉𝓉𝒾𝓃𝑔 𝒸𝓁𝑒𝒶𝓇𝑒𝓇. ❞
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ ✪
⠀
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Ciche kliknięcie zamka oznaczało, że udało im się bezpiecznie trafić do odpowiedniego miejsca; mężczyzna przepuścił ją kurtuazyjnie w drzwiach, tym samym przywołując nikły uśmiech na jej spierzchniętych, za sprawą zimna, ustach.
— Mieszkasz z kimś? — zagadnęła, przechodząc przez próg, jak się okazało, niewielkich rozmiarów mieszkania. Puste, niezapełnione żadnymi bibelotami cztery kąty pierwsze co przywodziły na myśl, to samotność, dlatego też ugryzła się mocno w język. Swoje wścibstwo zawdzięczała wspomnieniom, w których nieprzerwanie uśmiechnięty Bucky samotnym raczej nie bywał. Teraz, gdy tak powolnym krokiem kierowała się w stronę otwartego salonu, uważnie rozglądając się wokół siebie, nie dostrzegła nic, co wskazywałoby na obecność jakiejkolwiek kobiety w jego życiu - właściwie kogokolwiek. Nie czekając na niego, chwyciła za czarnego pilota leżącego na jednej z poduszek, po czym włączyła telewizję. Kanał ustawiony mógł być na jakiejkolwiek stacji, ale widać było, że śledził tak samo jak i ona dotychczasowe wiadomości. Wzrokiem prześledziła szybko nagłówki na dole ekranu, które mówiły mniej więcej "Kapitan Ameryka z zimną krwią zamordował...!". Odwróciła się w stronę, z której dochodziły kroki tak nagle, że niemal potrąciła stojący na niskim, kawowym stoliku flakon z mniej istotną treścią w środku.
— Widziałeś to?! — prychnęła, wskazując palcem w stronę odpalonych wiadomości. — Niespełna dwa dni temu płakali nad jego trumną, a teraz co, wycierają sobie te zakłamane mordy jego imieniem?! Przecież to chore, to nie może tak być.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀ Zmarszczka między brwiami kobiety pogłębiła się nieznacznie, sugerując narastającą w niej frustrację. Fakt, że ktoś nieproszony śmiał wejść na pozycję jej brata, równocześnie plamiąc jego dobre imię, wywoływał w niej wszystkie te najgorsze uczucia. Chęć zemsty, a przede wszystkim chęć popełnienia masowego mordu na wszystkich tych, którzy kiedykolwiek mieli czelność powiedzieć cokolwiek złego o wspomnianym wcześniej Kapitanie Ameryce. Wzięła kilka głębokich oddechów, próbując nieudolnie się uspokoić, równocześnie odsuwając szklane naczynie nieco dalej od siebie. Flakon z głośnym brzdękiem odstawiła za stertą papierów, które zaraz zwróciły jej uwagę, nie mniej, niż wiadomości wciąż grające w tle. Nachyliła się nad nimi i wzięła do ręki pierwszą, leżącą na górze sterty teczkę, którą bez większego namysłu otworzyła. Jej rozszerzonym źrenicom ukazały się akta obecnie omawianej przez prezenterkę sprawy.
— Skąd to masz? — wyszeptała, nie kryjąc zaskoczenia. Przeglądała kolejno kartki, śledząc spod przymrużonych powiek treść na nich zawartą. I choć same informacje, tak jak wspominał jej Bucky, nie wnosiły nic specjalnego do sprawy, to kilka zdjęć spomiędzy nich wysypało się na podłogę. Schyliła się po nie niemal od razu. I o ile pierwsze dwa nie były specjalnie ciekawe, tak trzecie, które ściskała teraz mocno w swoich dłoniach, przedstawiało zakazaną twarz nowego, dumnego z siebie i uśmiechniętego od ucha do ucha w stronę kamery Kapitana Ameryki. Widać, że zdjęcie zrobione było z zaskoczenia, tuż po tym, gdy dokonał zabójstwa. Ciche "kurwa mać" wymsknęło się z jej ust, a fotografię rzuciła z powrotem na podłogę, tylko po to, by przydeptać je swoim ciężkim butem w typie glanów.
— Bucky, musimy coś z tym zrobić. — powiedziała, wysilając się mocno, żeby jej ton głosu nie brzmiał rozpaczliwie. — Cały wieczór spędziłam na poszukiwaniu jakichkolwiek informacji dotyczących tego, ugh, gnoja. Nic nie znalazłam, ponad to, co wspominają od kilku dni w wiadomościach. Wnioskuję, że to ktoś, kto nie imał się z kryminalną przeszłością, bo gdyby tak było, już dawno byśmy do niego dotarli, a tak... — westchnęła ciężko i wzruszyła ramionami. — Albo ktoś, kto ma wyczyszczoną kartotekę z niewiadomych przyczyn. Jedno jest pewne, Bucky. — w końcu jej badawczy wzrok zaszczycił i jego osobę. - Będziemy musieli złożyć mu wizytę osobistą.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Zamknęła teczkę, po czym rzuciła ją, może nieco zbyt agresywnie, na jej miejsce. W końcu, kiedy byli sami, mogła pozwolić sobie na pokazanie swoich prawdziwych emocji, choć wciąż zachowywała pozory względnego spokoju. Jedyne, co nie trzymało się całości, to tak nagła zmiana w jej zachowaniu; za czasów, kiedy byli nierozłączni, Stephanie stroniła od siłowych rozwiązań. Niejednokrotnie chwytała młodego wtedy jeszcze sierżanta Barnesa za ręce, byleby nie wymierzał nikomu kar cielesnych, a tutaj proszę. Niemal cała paliła się, żeby odpowiedzieć pięknym, za nadobne.
⠀
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀❝ 𝐼𝓉'𝓈 𝒷𝑒𝑒𝓃 𝒶 𝓁𝑜𝓃𝑔 𝓉𝒾𝓂𝑒 𝒸𝑜𝓂𝒾𝓃𝑔 𝒶𝓃𝒹 𝓉𝒽𝑒𝓎 𝓀𝓃𝑜𝓌,
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀𝓎𝑒𝒶𝒽, 𝓉𝒽𝑒𝓎 𝓀𝓃𝑜𝓌, 𝓉𝒽𝒶𝓉 𝓌𝑒 𝒶𝒾𝓃'𝓉 𝓃𝑒𝓋𝑒𝓇 𝓇𝓊𝓃𝓃𝒾𝓃𝑔. ❞
⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀⠀ ✪
⠀
⠀⠀⠀⠀⠀Między dwójką obecnych w pomieszczeniu domniemanych przyjaciół zapadła głęboka cisza, której Stephanie dała się otulić. Uspokoiła się trochę, zdając sobie sprawę, że ciężar całej tej chorej sytuacji nie ciąży tylko na jej barkach i, choć trudno jej to było pojąć, nie jest pozostawiona sobie sama, jak dotychczas. Nie mogąc jednak ustać w jednym miejscu nieruchomo, postanowiła przejść się po niewielkim salonie, pozwalając sobie na trochę większe spoufalenie się, niż dotychczas. Mieszkanie utrzymane było skromnie, choć w ogromnej czystości; zdziwiło ją to nieco, gdyż sięgając pamięcią do dawnych czasów, Bucky miał przysłowiowy burdel nie tylko w głowie, ale i we własnym, zagraconym po sam sufit pokoju. Natomiast tutaj, w miejscu, w którym przyszło mu pewnikiem żyć, wszystko, a było tego niewiele, ustawione było w konkretnym porządku. Można było się pokusić o stwierdzenie, że właściciel mieszkania rzadko tutaj przebywał, gdyby nie rozłożone na podłodze pod telewizorem koce i poduszki, na których musiał sypiać. Właściwie, nic nie wskazywało na to, że mieszkał tutaj ktoś powiązany z półświatkiem superbohaterów. I już otwierała usta, żeby skomentować na głos swoje dotychczasowe spostrzeżenia, gdy jej uwagę ponownie coś przykuło. Tym razem nie miało to związku ze sprawą, nie, ale równie ukuło prosto w szybko bijące serce. Stary, sponiewierany przez czas szkicownik w twardej, skórzanej oprawie cieszył jej oko, spoczywając na ramie kanapy. Swoje znalezisko wzięła do rąk bardzo ostrożnie, tak jakby obawiała się, że zaraz rozpadnie się na jej oczach.
— Przecież to... — nie dokończyła, skupiając całą swoją uwagę na pierwszej stronie szkicownika, a dokładniej na krzywym podpisie, który znajdował się tuż przy końcu pożółkłej, trochę porwanej kartki "Steve Grant Rogers".