JustPaste.it

Czarodziej z Argentyny: Lalo Schifrin

Gdy wspominam telewizję z czasów "nastoletności", przypominają mi się rzeczy charakterystyczne: szeleszczące kartki Jana Suzina, czy klimat amerykańskich filmów z lat 60-70.

Gdy wspominam telewizję z czasów "nastoletności", przypominają mi się rzeczy charakterystyczne: szeleszczące kartki Jana Suzina, czy klimat amerykańskich filmów z lat 60-70.

 

Czarodziej z Argentyny: Lalo Schifrin

 
    Szelest przekładającego kartki lektora Suzina stanowił specyficzny klimat, podkreślający, że między widzem, a filmem stoi gospodarz. Tego brakuje mi dziś w telewizji, ale… nie o tym dziś piszę. Może innym razem.
    Dziś chciałbym bardziej trzymać się tych niepowtarzalnych w klimacie filmów, a raczej… No, tu warto nadmienić coś o dekadzie. Lata siedemdziesiąte są rozpoznawalne z powodu swych cech wszystkim doskonale znanych. Weźmy, ot, ubiór;  słynne spodnie-dzwony mogą zdawać się niektórym młodszym czytelnikom czymś archaicznym i niepoważnym. Moim zdaniem to są spodnie KOZACKIE. I wyznam: do dziś zdarza mi się je ochoczo wdziewać i ulicznie demonstrować. A jak.
    Lata 70-te to lata, w których kobiety nosiły dzwoniaste spodnie, ale też mini, no i wciąż jeszcze – to jest i pozostanie królową mody NA ZAWSZE – kwieciste sukienki, zwiewne, zalotne, eteryczne, niepojętym sposobem wyświetlające aurę duszy kobiecej…
    Lata siedemdziesiąte to oczywiście charakterystyczna muzyka i filmy. Owszem, amerykańskie docierały do polskiego widza cokolwiek z poślizgiem, więc klimat ich, klimat lat 70-tych, odbieraliśmy w swoich latach… 80-tych, co stanowi niezwyczajne, ciekawe w efekcie zjawisko socjologiczno-atmosferyczne.
    No tak. Kultowe filmy z tamtych lat… Aktorzy tacy jak Clint Eastwood, Robert Redford, James Coburn, Roy Scheider, Gene Hackman, Donald Southerland - czy Steve McQueen, no ba.  … A samochody z ich filmów? Charakterne, iskrzące dynamiczną duszą buicki, chevrolety, cadillaki, plymouthy… dorzućmy dodge’a i mercury’ego… i przybijmy piątkę masce forda Mustanga. Dobitną. Maska wytrzyma.

 

ECA70B6C-8689-4ECE-9D2F-2A41E8DDDBA8_1.jpg

 

    Powyżej mój ulubieniec dodge Charger. To były, holender, kształty!
    Te i inne sprawy stanowiły i nadal, nieśmiertelnie – absolutnie! – stanowią o klimacie filmów z lat 70-tych.
    Kiedy jednak oglądamy te filmy, mamy przecież świadomość, że aurę filmu tworzy co najmniej w takim samym stopniu soundtrack. Co najmniej. Kto wie, czy nie z jego przyczyny wraca się czasem do starych filmów, by wlać w serce lub umysł trochę eliksiru ku rozruszaniu ścięgien duchowych, i fizycznych zresztą.
    No i tu dochodzimy do sedna… Ilu z was, drodzy czytelnicy, potrafi przypisać muzykę kultowych filmów z lat 70-tych (ale i 60-tych i 80-tych) konkretnym kompozytorom?
    Ilu potrafi rozpoznać… Lalo Schifrina?
    A jest to muzyk ,,charakterystyczny’’, można go identyfikować po dźwiękach z filmowej ścieżki – co nie znaczy, że komponuje rutynowym torem. Dziś oddajmy salut Schifrinowi! Trzeba pamiętać, że wiele filmów pochłonęło nas lub trzymało w napięciu w dużym stopniu dzięki jego pracy.
    No tak. Od lat, kiedy rozmawiam z kumplami o filmach kinowych, słowa uznania padają o kompozytorach takich jak Williams, Horner czy Zimmer. To są oczywiste nazwiska, to są nazwiska ,,zasłużone’’, bo rzeczywiście  muzyka tych autorów wgniata w fotel. A przynajmniej wgniata serce. Na samo wszak wspomnienie We are free z Gladiatora idą takie, cholera, ciarrrki… uch!
    Tak, są to nazwiska zasłużone, nie mniej… Czy milczenie o muzyku Lalo Schifrinie jest słuszne z tej tylko przyczyny, że era jego hitów (trzęsącymi kinami świata) już minęła? Twierdzę, że nie i dokładam z satysfakcją małą cegiełkę, by dorobek i nazwisko mistrza utrwalić. Z satysfakcją, bo sam lubię muzykę Schifrina od… no, chyba od zawsze?
    Zanim przypomnę starym wyjadaczom telewizyjnych tonów najlepsze utwory Czarodzieja Lalo – a młodszym telewidzom może je odkryję – ustalmy, skąd ten niezwykły kompozytor w ogóle w domach amerykańskich, chilijskich czy polskich się wziął. Otóż Schifrin urodził się w Argentynie, w Buenos Aires, do USA przeniósł się dopiero w roku 1958. Szybko rozwinął tam skrzydła, co nie wydaje się niczym dziwnym, zważywszy jego talenty i doświadczenie; wszak już w połowie lat 50-tych założył własną kapelę, a niedługo potem współpracę zaproponował mu znany fanom jazzu Gizzy Dilespie.
    W świat filmu wkroczył Schifrin na przełomie lat 50-tych i 60-tych. Maszyna ruszyła… A skoro ruszyła, przypomnijmy choć część filmów, w których Lalo zabrzmiał.
    W roku 1964 Czarodziej Lalo podłożył muzykę do filmu przygodowego Rhino!, a w roku kolejnym do takich filmów, jak: Był sobie złodziej (Alain Delon), Likwidator i Cinncinati Kid.

 

e22ae2218319e2cb06816fa790a3906e.jpg 

 

    Ten ostatni można uznać tak samo za film gatunku psychologicznego, jak… pokerowego, a główną rolę zagrał Steve McQueen. Widzowie obeznani z pokerem tak samo sprawnie jak ja mogliby uznać, że największą zaletą filmu obok przystojniaka Steve’a jest raczej muzyka, a nie sama historia. W każdym razie nie ma siły, pora przytoczyć pierwszy kawałek Czarodzieja, albowiem – uwaga – do jego utworu śpiewa nie kto inny, niż Ray Charles...
    Efekt, który zmienia nastrój natychmiast:
    W roku 1966 dla niektórych może kryć się mała niespodzianka. Choćby dla tych, którzy myślą, że Mission: Impossible to pomysł z roku 1996, ściśle związany z Tomem Cruise’m. Otóż nie, od roku 1969 do 1973 kręcono serial o tym tytule, z pięknymi kobietami (yhmmmmm), zaś wszechrozpoznawalny motyw muzyczny ,,ukręcił’’ nie kto inny, niż jazzowy szerokoskrzydłowy Lalo. Proszę zanotować: muzyka z Mission Impossible - Lalo Schifrin, tak jest.
    Brzmi jakoś inaczej? Owszem, niepowtarzalny fluid, styl lat 60. Zaleca się delektować.
    Rok 1967 to dla kompozytora praca przy siedmiu filmach. Napomknę o dwóch.
    Na początek pod nóż (taki do masła; nie chcemy kroić, chcemy delektować) Analityk prezydenta, z Jamesem Coburnem (jednym z twardzieli epoki) w roli głównej. Zamieszczam link i cóż tu mówić… Lata 60-te brzmią tu swą pełną piersią. Niech mi kto powie, że mu od pierwszych tonów noga nie drgnęła, czy choćby sercowy przedsionek. No, w każdym razie jakieś tam wiosenne ptaszę na pewno pod sercem zaświergotało.
    Posłuchajmy:
    Dalej mamy dość interesujący dramat więzienny Nieugięty Luke (nominacja do Oscara) z Paulem Newmanem.

 

6284-coolhand2.jpg

 

    Film zdobył Oscara – G. Kennedy za rolę drugoplanową – w sumie nominacji miał cztery, w tym dla Newmana i za najlepszą muzykę oryginalną – dla Lala Schifrina.
    Czy słusznie go nominowano? Zweryfikujmy, rzucając uchem i okiem. Bo oko też będzie na czym zawiesić, w każdym razie Paul Newman zawiesił, co mu wyraźnie dodało sił w ucieczce.
    No cóż. Kto bym tam nie uciekł.
    Rozgrzani ucieczką przeskoczmy w rok 1968. Lalo Schifrin nie spuszcza z tonu i znów podkłada muzykę do siedmiu filmów. I znów nie brak wśród nich hitów, które zna, myślę, większość z nas.
    Piekło na Pacyfiku polecam, choć jego zakończenie budzi mieszane odczucia. Nie mniej sam temat - dwóch wrogich sobie plilotów-rozbitków na bezludnej wyspie - stanowi o sile filmu. Szczególnie, że zagrali mężczyźni z charakterem: Lee Marvin i Toshiro Mifune. Starym wyjadaczom tych dżentelmenów przedstawiać nie muszę. Film wart odświeżenia, pierwszego seansu tym bardziej. Ekranowa szkoła życia.
    Drugi godny wzmianki jest Blef Coogana.

 

cogans-bluff_it_68_2fog_a.jpg

 

    I oto - pojawia się Clint Eastwood. Zaznaczam ,,pojawia się’’, bowiem Eastwood i Schifrin ,,spotkają się’’ przy okazji filmu jeszcze nie raz. A kiedy w filmie zawiera się charyzma Eastwooda i wyobraźnia Schifrina, efekt jest oczywiście świetny - za każdym razem. Zapraszam do tej wyobraźni:
    Oto jest Schifrin.
    I wreszcie nadchodzi ten moment – w drogę przez świat rozpędza się Bullit.
    Kultowy film z wielu powodów. Czy to scenariusza, czy samego McQueena, czy… no jasne. Rajd samochodowy po ulicach San Francisco przeszedł do historii kina; był w owym czasie absolutnym novum, kiedy to dziś kino nas tymi rajdami zwyczajnie… rozjeżdża. Ten rajd był novum, zrealizowanym z perfekcją i klimatem. A z novum jest chyba tak, że pozostaje świeże nawet po latach, kiedy wtórność staje się jałowa po minutach…

 

3942cc7ef02375e54dea3609073822f7.jpg

 

    Sprawie nie zaszkodził raczej fakt, że przez 9 minut i 42 sekundy w rajdzie ulicznym biorą udział takie auta jak ford Mustang i dodge Charger. Ktoś się nie zgodzi?
    Ech, te 60-te, 70-te…
    Co tu zresztą język strzępić, upieczmy dwie kury na jednym ogniu – kapitalna muzyka Lala (krótko), jako podkład istna kwintesencja klimatu akcji z 60-tych, i wyścig pięknych samochodów z charakterem w jednym. Uczta, której należy zakosztować przez dwie minuty, potem zajęcia nieobowiązkowe. Dla kujonów... a raczej fanów roztrzaskiwania automobili. Jednak początek sceny, którą załączam, wart jest uwagi - klimat bierze się z uliczek San Francisco (uwielbiam tę namiastkę wehikułu czasu: śledzenie z kamery w aucie ludzi, aut i domów sprzed dziesięcioleci) i tonów, które Schifrin powoli i nieco niepozornie rozkręca, z wyczuciem i wysmakowaniem.
    Trochę mnie zabolały obrażenia tych czterokołowych pięknisiów, co ino myślą, że to jakieś bazarowe szczęki bez duszy i eteru?!...
    Oki-doki, śladem rozkładającego skrzydła kompozytora przejdźmy do roku 1969. Tak, lata 60-te, dekada unikalna jak… każda inna - kończy się. Jaki akcent kładzie u jej schyłku nasz mistrz?
    Mocny. Nie może być inaczej. Lalo Schifrin podkłada muzykę do filmu Che! O kim? No cóż, był tylko jeden Che. W każdym razie jeden, który się przestrzelił do ikon obnoszonych (słusznie czy nie) na t-shirtach…
 Filmu ocenić nie mogę - nie widziałem i raczej nie czuję potrzeby - natomiast podkład kompozytora, owszem. Nie ulega wątpliwości, że zadaniu sprostał na medal:
    Przepiękna muzyka. Nie, żebym się rwał do rewolucji, ale...
    Wkraczamy w lata 70-te. Moim zdaniem – ,,królewie’’ Lala Schifrina. Rok dekady pierwszy to osiem filmów, które wzbogaca swoim sundtrackiem, a ilość ta mówi, że istotnie jest niczym w pełni rozpędzona machina, zbierająca obfite żniwo. Jednak najlepsze lata wciąż przed nim. Tu wymienię znany nam doskonale i niemiłosiernie maltretowany przez kanał TCM film Złoto dla zuchwałych, który to w TCM-owskiej lidze ,,maltretowanych’’ (to jest nieskończenie powtarzanych filmów-wiarusów) ma takich towarzyszy niedoli jak Tylko dla orłów czy O jeden most za daleko. Trochę tu sobie żartuję – taka jest natura kanału TCM, a ja, jako widz sentymentalny i chętny klimatom dekad minionych, odwiedzam go często.

 

5a110af3a388de11341f01d9bf4fddec.jpg

 

    Czarodziej podłożył muzykę do Złota dla zuchwałych, zaprawdę pysznej, amerykańsko-jugosłowiańskiej komedii wojennej, z dynamicznym, junackim humorem. Historia dotyczy n i e z u p e ł n i e formalnej próby przejęcia bankowego złota z terenu kontrolowanego przez Niemców, a w brawurowy scenariusz wpisali się brawurowo charakterniacy tamtych czasów: Telly Savalas, Donald Sutherland… który czasem bywa aktorem cokolwiek płytowo-pilśniowym, ale tu takim nie był, to pewne… no i Clint Eastwood, tak jest. Jak ja lubię tego Clinta!
    Skoro wszystko zaś sprzyja brawurze, kozackim tonom i junackiemu duchowi, to kompozytorowi pozostaje przyłożenie. Oto i ono...
    Stop. Wszak weszliśmy w lata 70. Piękne to lata, ze specyficznym duchem-polotem, w skoro tak, to czuję się odpowiedzialny podkreślić to piosenką, która to oddaje i która oczywiście pochodzi z tego godnego powtórnych seansów (zalecam raz na 4 lata) filmu. Zdaję sobie sprawę, że Czytelnik Eiobowy jest czytelnikiem dynamicznym, który nie jest skłonny zagłębiać się we wszelkie podsuwane linki. Namawiam jednak przynajmniej te osoby, którym potrzeba iniekcji optymizmu.
    A co zrobił Lalo dla filmu, jak on przyłożył się do tego, że Złoto dla zuchwałych przeszło do worka z filmami niestarzejącymi się (co nie jest jednak prostą sprawą)? No cóż, zwróciłbym waszą uwagę choćby na tę scenę, być może najbardziej kultową w Złocie...:
    Byłem też pod wrażeniem jego pracy, oglądając sceny zajmowania miasteczka przez amerykański oddział - było solidne napięcie!
    Rok 1971 to rok ciekawy rok dla kina światowego i ciekawy dla Schifrina. Przypomnę dwa filmy. Pierwszy z nich to SF w reżyserii, owszem, Lucasa: THX 1138. Główne role zagrali Robert Duvall i mój ulubieniec Donald Pleasance. Sam film klimat miał mroczny, a argentyński mistrz dał dowód, że potrafi nie tylko komponować świat radosnych harców pośród kwiatów. Jednak dla kinomanów rok 1971 to przede wszystkim rok, w którym narodził się nie kto inny, jak Brudny Harry. Tak jest – ścieżki Schifrina (muzyczna) i Eastwooda (rewolwerowa) znów się skrzyżowały, z efektem, który skazał film na nieśmiertelność. W skrócie: kult. Tak samo silny w Ameryce, jak w Azji, a kto tam wie, jak to jest z tym na Grenlandii.
    Postać zagrana przez Eastwooda – detektyw Harry Callahan – okazała się charyzmatyczna, twarda, rzekłbym, brutalnie magnetyczna… w dobrym kierunku. Film stał się hitem, a do ikon pop-kultury, takich jak Che Guevara, przeszedł rewolwer-armata inspektora Callahana, Magnum, kaliber 44.

 

d86895e386ff5db8833e25e28bc0f046.jpg

 

   
    Dodam, że wszystkie filmy z serii uważam za bardzo dobre i w ogóle nie przypominam sobie ani jednego filmu z Eastwoodem, który byłby miałki. Sam aktor jest miłośnikiem jazzu i gorącym fanem Schifrina.
    Zdaje się, że Lalo Schifrin należy do nielicznych kompozytorów muzyki filmowej, którzy stworzyli podkład nieomal doskonale ścisły z aurą policyjnego thrillera. Kiedy będziemy kolejny raz oglądać Brudnego Harry'ego gromiącego hordy wykolejeńców, to wypada mieć na uwadze, że za klimatem i emocjami, i za Harry'm zresztą, stoi Lalo Schifrin. Nie bałbym się powiedzieć, że Czarodziej z Argentyny stworzył nową strefę w muzyce filmowej. Zresztą - nie ostatnią.
    W roku 1972 Lalo podkłada (między innymi, nie muszę chyba już tego podkreślać, toż to mag, szerokoskrzydłowy) muzykę do westernu z Robertem Mitchumem Gniew Boży, do Śmiercionośnego ładunku {nastała era filmów obnażających przekręty władz, armii i korporacji}, czy wreszcie westernu Joe Kidd, gdzie w obsadzie znaleźli się Clint Eastwood, Robert Duvall i John Saxon.
 Trudno nazwać film porywającym, z pewnością podciąga go Eastwood (naprawdę go cenię wysoko) oraz Schifrin. Powiem rzecz dramatycznie banalną, ale takich utworów już się dziś nie robi. Po prostu. Proponuję krok wstecz:
    Czyż nie?...
    W kolejnym roku wraca,,Brudny’’ Eastwood w filmie Siła Magnum (no cóż, tytuł wymowny jak mało co), a Lalo Schifrin ,,wraca’’ wraz z nim. Następne lata to jego kompozycje do takich filmów jak Prawo Harry’ego (James Coburn), Czterej muszkieterowie, Orzeł wylądował (Donald Pleasance, Robert Duvall), dramat wojenny Przeklęty rejs czy thriller Rollercoaster.
    Ale to, że skomponował muzykę do horrorów Manitou (1978, ekranizacja książki Grahama Mastertona) i DIABELNIE słynnego Amityville (1979), przyznam, zaskoczyło mnie. Jestem fanem Czarodzieja, lecz tego do tej chwili nie wiedziałem. Amityville oglądałem na osławionej fali video (przełom lat 80. i 90.), był to naprawdę przerażający film z gatunku ,,demonicznych''. Dziś do tego rodzaju rozrywki wołami mnie nie zaciągną, wolę pocieszny slasher z dobroczyńcami stosującymi piły, maczety i inne narzędzia reformy socjologicznej wśród rozpasanej seksualnie młodzieży amerykańskiej. Ale horror demoniczny?...
    Historia jest straszna tym bardziej, że oparta na prawdziwych wydarzeniach.

 

the-amityville-horror-movie-poster-2005-1010480894.jpg

 

    Amityville okazało się hitem pociągającym kontynuacje, a posępno-przerażający nastrój filmu mistrz kompozycji rzeczywiście genialnie spotęgował. I tu ostrzeżenie. Drogi Czytelniku: jeśli jesteś sam, a na dworze zmierzcha, wróć do odsłuchania poniższej muzyki jutro, w promieniach słońca. No chyba że masz jednak jakąś kompanię wsparcia i rozproszenia grozy, to jest człowieka, psa, dwa koty tudzież trzy króliki. Tak to trzeba przełożyć. Albowiem:
    Brrr. Nawet nie wysłuchałem tego do końca. Zresztą za oknami ciemno, a ja mam tu tylko dwa koty do obrony i kilka technik Wing Tsun. Nie wiem, ile demonów odeprze taka zapora, wolę nie przyciągać konfrontacji.
    Ano. Powyższy przykład dowodzi wszechstronności argentyńskiego mistrza, ale nie tylko on. Także dramat biblijny z roku 78-go, historia Józefa i Marii - ,,Narodziny’’. Schifrin zapewnił i tej historii odpowiedni nastrój.
    Koniec dekady lat 70-tych dla kompozytora to filmy takie, jak Port lotniczy ’79 (Alain Delon), Miłość i kule (Charles Bronson) i Ucieczka na Atenę (znów wojenna rozrywka, w której wzięli udział Roger Moore, Telly Savalas, David Niven, Claudia Cardinale i Stefanie Powers). W moim odczuciu kończy się może nie najlepsza era króla Schifrina, bo nie spuszcza on z tonu, przeciwnie, wciąż i wciąż tworzy zaskakujące utwory – a jednak subiektywnie kojarzę go z hitami przede wszystkim lat 70-tych.  Wymienię najbardziej znane filmy z kolejnych dekad, w których słyszeliśmy Czarodzieja: Wielka rozróba (1980, Jackie Chan)
Więzień Brubaker (1980, Robert Redford, Morgan Freeman)...

 

6ec3f2897f759443ad7a659c1b923db7.jpg 

 

    ...Jaskiniowiec (1981, Dennis Quaid, Ringo Starr), i tu trzeba się na moment koniecznie zatrzymać. Odważnych zapraszam do towarzystwa jaskiniowców. Jedyne ryzyko, jakie poniesiecie, to poprawa humoru. Z tym da się żyć.
    Czyż nie urocze? Jeśli ktoś stwierdzi, że nie poprawiło mu humoru, uznam go za heretyka i roześlę listy gończe.
    Albo skieruję do jaskini reedukacji. W Cro-Magnon.
    … Klasa 1984 (1982), Powrót na planetę małp (1981), Żądło II (1982), Weekend Ostermana (1983), Niebezpieczna aura (1985, Kurt Russel, Andy Garcia), Pula śmierci (1988, Clint Eastwood czyli Brudny Harry raz jeszcze), oczywiście Mission Impossible (1996, Tom Cruise), Godziny szczytu (Jackie Chan, 1998) i… i wiadomo, że mnóstwo innych filmów, w tym sequeli, nie sposób też pominąć tak słynnych seriali jak Planeta małp (1974-76) i Starsky i Hutch (1975-79). Wszystko to, co wam tu opisuję, to raptem odłamek twórczości argentyńskiego geniusza, z samej tylko przestrzeni filmowej – a jest jeszcze wielkie pole poza tą sferą…
    Tak, wszystkie filmy, które właśnie sobie przypominamy, zawdzięczają swój nieprzemijający (często rosnący) klimat w wielkiej części właśnie Schifrinowi.
 
poster-200.jpg

 

    Lalo Schifrin, laureat sześciu nagród Grammy i sześciu nominacji do Oscara, kompozytor, pianista, mistrz filmowej atmosfery, dyrygent London Philarmonic Orchestra, Houston Symphony Orchestra, Los Angelas Philarmonic, Los Angelas Chamber Orchestra i innych, urodził się w Buenos Aires 21 czerwca 1932 roku i… wciąż może nas zaskoczyć, albowiem wciąż tworzy.

 

e537b1dd553ed8dfbd273e86ba5e7ca7.jpg

 

    Z wywiadu:
    - Zatem, dlaczego pisze pan muzykę?
    - Ponieważ to kocham. To jest sposób, w jaki wyrażam siebie i nie mógłbym robić niczego innego.
    - Jaki jest cel muzyki?
    - Strawiński powiedział, że muzyka nie ma celu, lecz tylko wyraża sama siebie. Ja myślę, że to trochę zbyt skrajne. Celem muzyki jest dotrzeć do emocji ludzi.
    - Więc wzrusza ich pan kolejno wszystkich?
    - Nie wiem, czy to robię, ale pyta pan o przeznaczenie muzyki. Nie powiedziałem, że chodzi o moją muzykę. Jeśli wzrusza mnie, to już jest dobra nowina, bo oznacza możliwość, że mogę wzruszyć kogoś jeszcze. Wszyscy mamy jedną rzecz wspólną – dzielimy człowieczeństwo, i to jest to, o co mam na myśli.
 
 
 
    Ciekawostka...
    W roku 1973 Schifrinowi zaproponowano pracę nad muzyką do słynnego Egzorcysty. Kompozytor próbnie podłożył muzykę do trailera, który wyemitowano dla wybranej grupy widzów. Pokaz przerwały gwałtowne reakcje strwożonych ludzi; zaczęli tłumnie opuszczać salę projekcyjną, udając się głównie do toalety... Seans okazał się zbyt wstrząsający, tak ze względu na okropne sceny, jak i przerażającą muzykę. Reżyser William Friedkin, który nie przepadał za Schifrinem, zarzucił mu dzieło zbyt ,,dosłowne, potężne i straszne''. Zarząd Warner Bros polecił przekazać kompozytorowi, aby dokonał jedynie pewnych łagodzących zmian, ale Friedkin nie przekazał wiadomości, kończąc udział Argentyńczyka w produkcji. Ostatecznie ścieżką dźwiękową zajęli się inni, w tym Mike Oldfield (Tubular Bells) i Krzysztof Penderecki (którego Schifrin bardzo ceni).

 

    Przedstawiłem/przypomniałem wam Czarodzieja z Argentyny od strony filmu, bo sam od takiej go właśnie – od wielu lat – znam i podziwiam. Twórczość mistrza spowiłem w klimacie lat 60-tych i 70-tych, bo właśnie z tymi dekadami kojarzy mi się najsilniej.
    Napomknę jeszcze coś o samym jazzie… No cóż, długo za nim nie przepadałem; tak jak blues, kojarzył mi się z czymś okradającym mężczyznę-konkwistadora z napędu, czymś niemiłosiernie zaciągającym hamulce i wprawiającym w klimat może nie staroświecki, ale jakiś taki brzęczeniowo-żywiczny.
    Ale z tego zabiedzonego spojrzenia na sferę jazzu musiałem zostać wyleczony. To była tylko kwestia czasu. Dlaczego?
    Albowiem  moja mateczka wyszła za jazzmana. Za mistrza saksofonu. Sprawa jasna.
    Dziś chętnie odpływam przy jazzie i ,,to je fakt’’.
    I nikt chyba nie żywi wątpliwości, że saksofon znacznie bardziej zauroczy kobietę, niż najbardziej wytężony biceps.
    Jazz ma też znakomity wpływ  na serce i nie myślę tu tylko o stronie organicznej...
    Powiadają, że nigdy nie jest za późno. Hm, myślę, że na opanowanie saksofonu już jednak jest dla mnie za późno. Ale nigdy nie jest za późno na jedno – na posłuchanie wirtuoza. Zwłaszcza, że zawsze oznacza to co najmniej odprężenie, a często zmotywowanie i inspirację. Gdyby zaś nawet tych profitów nie było - odsłuchanie dobrej muzyki to jak nur w głębię błękitu. Czysta, zasłużona przyjemność.
 
    Na zakończenie zapraszam do moich dwóch szczególnie ulubionych ,,kawałków'' mistrza.
    Co tu powiedzieć? Odlotowe po prostu. Pomyśleć tylko, że ,,ktoś tam'' z Argentyny towarzyszył nam przez tyle godzin w życiu?...   
    A to dobre.
    Bardzo dobre.

 

bee32aa9fd934abd6ebfe42cec0c442d.jpg

 

,,Jak to mówią w Ameryce, robię swoje’’. Lalo Schifrin

 

KONIE…

 
    Stop. Chwileczkę.
    Nie zapomnieliśmy o czymś?...
    W roku 1973 Lalo Schifrin spotkał się z Bruce’m Lee. Było to spotkanie niezwykłe, bo stanęli przed sobą ludzie-wizjonerzy, nieprzeciętni artyści swoich sfer. Obaj z umysłami otwartymi na oścież i wybiegającymi twórczo daleko w przód. Schifrin bardzo specyficzną i niełatwą przestrzeń filmową – sztuki walki – potraktował jako szczególne wyzwanie. I szybko się tą przestrzenią zafascynował. Zresztą nie tylko jako kompozytor. Jak sam rzekł, to Bruce Lee był tym, kto wciągnął go w sztuki walki także w sensie sportowym – Schifrin osiągnął czarny pas. Nigdy mu się nie przydał, co podkreślał z wielką satysfakcją, ujawniając swój stosunek do przemocy.
    Trzeba tu od razu ujawnić – i sam mistrz Lee skorzystał z wcześniejszej pracy kompozytora, wszak trenował w dojo do… muzyki z Mission Impossible, o czym pewnie mało kto wie.
    Lalo Schifrin był i pozostaje artystą wielkim – co oznacza elastyczność i odwagę w kuriozalnych kompozycjach, takich jak połączenie instrumentalnych dźwięków z dźwiękami… płynącymi z krtani wojownika.  Obaj śmiałkowie wizji i projektu, Lee i Schifrin, okazali się artystami przełomowymi, przekładając tysiące lat tradycji sztuk walki w nowe formy i style, na sobie przypisanych polach tworzenia. Ich wspólne plany artystyczne sięgały zresztą już dalej, jednak wiemy to wszyscy - przerwała je tragiczna śmierć tego pierwszego.
    Pozostaje więc nam raptem jedno ich wspólne, za to nieśmiertelne dzieło, być może najbardziej kultowe dla większości fanów obu mistrzów... a na pewno dla tego, który zamyka właśnie ostatnie zdanie tego tekstu.
 

…C

 

 
 
 
 
Żródła: Filmweb, Wikipedia, fragment wywiadu udzielonego Bruce’owi Duffie’mu (bruceduffie.com), w tłumaczeniu moim, zatem względnym, blog Dammaged Gods, strona Score Magacine (wywiad przepr. przez Miguela Ángela Ordóñeza), no i pamięć, i serducho własne. :)