CHAPTER II
Wracał tą samą drogą, którą dotarł do polany.
Wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało tak, jak wcześniej. Te same drzewa, które mijał kilka godzin temu. Ten sam wykrot, który wtedy przeskoczył. Ta sama zwisająca na cienkim pasku kory gałąź brzozy, którą złamał przebiegając obok. Wciąż były tu też zostawione przez niego ślady, których jeszcze nie zdążył przykryć prószący od kilku chwil śnieg.
Las znowu był taki, jak zawsze – żywy. Do wędrowca od czasu do czasu dochodziło pohukiwanie sów, odleglejsze zarośla szeleściły cicho, gdy przemykały między nimi mniejsze z mieszkających tu stworzeń. Knieja wyglądała tak, jakby starała się go uspokoić i zapewnić, że wszystko jest w porządku i tak, jak dawniej.
Wędrowiec zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nic nie było i już nie będzie takie, jak przedtem. W chwili, gdy spotkał na polanie tajemniczą kobietę jego życie zmieniło się bezpowrotnie.
Śnieg zaczął sypać mocniej, mężczyzna więc sięgnął wolną ręką do kaptura kurtki nasuwając go na głowę.
Zawieszony na rzemieniu, owiniętym wokół jego nadgarstka, sporych rozmiarów wilczy kieł zakołysał się lekko, lśniąc w blasku księżyca, który znowu na krótką chwilę wyjrzał zza chmur, oświetlając mu drogę powrotną.
Wilki zamieszkujące te tereny zaliczały się do największych przedstawicieli swojego gatunku, jednak ten konkretny ząb z pewnością nie pochodził od żadnego z tutejszych zwierząt. Był nienaturalnie wydłużony i bardzo ostry, poza tym zbyt gładki jak na zwyczajną kość. Myśliwy w swoim życiu spotkał wiele wynaturzonych istot, część z nich nawet w tych lasach, jednak taki kieł widział po raz pierwszy.
Nieznajomość stworzenia, do którego ów dany mu na przechowanie przez czarnowłosą ząb należał, nie była jednak jego największym problemem.
Wspiąwszy się na wzniesienie porośnięte niewielkimi wrzosami przystanął, by chwilę odpocząć i zebrać myśli przed powrotem do siebie. Obejrzał się do tyłu na ciemną, leśną gęstwinę, rozjaśnianą jedynie nieco przez wciąż sypiący śnieg, przykrywający zmarzniętą ziemię oraz gałęzie drzew i krzewinek. Wróciwszy spojrzeniem przed siebie mógł dostrzec w oddali poniżej małe punkciki światła. Dom. Jego dom.
Uśmiechnął się lekko na ten widok. Nieważne w jak długą i daleką podróż by nie wyruszył, nieważne z jakimi przeciwieństwami losu musiałby się zmierzyć, świadomość, że miał bezpieczne miejsce, gdzie mógł wrócić i bliskich, którzy nigdy go nie zawiedli, zawsze podnosiła go na duchu.
Poprawił chwyt drugiej ręki, którą podtrzymywał zawiniątko ukryte przed chłodem nocy pod materiałem kurtki i po namyśle rozsunął ją nieco, by zajrzeć do środka.
Szczenię najwyraźniej spało, oddychając spokojnie i tak płytko, że niemal niezauważalnie, przez co mężczyzna spędził dłuższą chwilę na przyglądaniu mu się, by upewnić się, że żyło. Wciąż nie wiedział, co miał o tym wszystkim myśleć i jak powinien ostatecznie postąpić. Lata temu poprzysiągł chronić ludzi przed zagrażającymi im wynaturzonymi bestiami, a teraz stał przed dylematem, czy jednemu z takich potworów udzielić pomocy.
Czas spędzony z Indianką pod samotną jodłą sprawił, że zaczął mieć wątpliwości. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się mieć nawet okazji do rozmowy z jakąkolwiek z takich istot. Z reguły to po prostu żądne krwi monstra, kierujące się instynktem, bezmyślne i agresywne.
Czarne Pióro, mimo iż nie posiadała żadnej z tych cech i była śmiertelniczką, wędrowcowi wydawała się wcale nie mniej przerażająca, choćby przez wzgląd na to, co tej nocy wydała na świat. Z jej słów wynikało, że szczenię, które urodziła, nie miało ludzkiego ojca.
Całe swoje życie spędził w tych górach, od dziecka obcował z tutejszymi Indianami, jednak nigdy nie spotkał się z podobnym przypadkiem.
Z zamyślenia wyrwało go ciche popiskiwanie. Widocznie szczenię obudziło się czując zimno. Mężczyzna westchnął cicho i zasunął kurkę, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że przebudzenie się zwierzęcia nie było spowodowane jedynie chłodem. Powoli sięgnął po strzelbę i odwrócił się z bronią gotową do strzału. Wśród drzew, spomiędzy których zdążył wyjść kilka minut temu, błyskało na niego kilka par żółtych ślepi.
Wilki przyglądały mu się uważnie w ciszy. Fakt, że myśliwy wyczuł ich obecność i mierzył do nich teraz ze swojej strzelby, zdawał się nie robić na nich najmniejszego wrażenia.
Największy z nich, basior o niemal białej sierści ze szramą przechodzącą przez prawe oko, wystąpił przed grupę i nie odrywając wzroku od uzbrojonego człowieka sapnął cicho, jakby ze zniecierpliwieniem.
Wędrowiec zmrużył oczy i po chwili wahania opuścił broń. Nigdy nie zabił żadnego z leśnych stworzeń, jeśli naprawdę nie miał do tego powodu, a powodem tym w jego przypadku mogła być tylko samoobrona. Wataha znajdująca się zaś naprzeciwko niego była spokojna, można było wręcz odnieść wrażenie, że wilki szły za nim od polany, jakby chcąc go odprowadzić i upewnić się, że bezpiecznie dotrze do domu.
Pokręcił głową na tę niedorzeczną myśl, po czym zrobił kilka kroków w tył, obserwując reakcję zwierząt. Te pozostały niewzruszone, w końcu więc odwrócił się do nich plecami i ruszył przed siebie, schodząc powoli w dół niewielkiego zbocza. Miał do przejścia jeszcze kilka kilometrów, a zdążył już porządnie przemarznąć. Tyle dobrego, że śnieg przestał padać. Tutejsze zimy były długie i mroźne, choć do najzimniejszego miesiąca w roku zostało jeszcze trochę czasu.
Dochodziła trzecia, gdy myśliwy dotarł na miejsce. Przez całą drogę nie opuściło go wrażenie, że wilki dalej podążały jego śladem, choć nie zobaczył ich już ani razu, gdy zdarzyło mu się przystanąć, by to sprawdzić.
Wielki, dwupiętrowy budynek, wzniesiony z drewnianych bali, stał na wykarczowanym i zadbanym terenie tuż przy brzegu rozległego jeziora, w którego ciemnych wodach odbijał się księżycowy blask.
Front domu znajdował się od wschodu. Do masywnych, rzeźbionych drzwi i niewielkiego tarasu, prowadziło kilka stopni szerokich, drewnianych schodów.
W oknie znajdującej się na pierwszym piętrze sypialni wciąż paliło się światło. Wciąż na niego czekała.
Zmęczony wędrowiec westchnął głęboko, podchodząc do schodów ubitą kamienną ścieżką, po czym wspiął się na nie i sięgnął do kieszeni kurtki.
Cichy chrobot przekręcanego w zamku klucza zwrócił uwagę śpiącego w salonie owczarka niemieckiego. Suka zastrzygła uchem i podniosła się ze swojego legowiska przy kominku, podchodząc do drzwi. Doskonale wyczuwała woń swojego pana, jednak tym razem towarzyszył mu też inny zapach. Obcy. Myśliwego więc po wejściu do środka powitało nie typowe radosne szczekanie i merdanie kudłatym ogonem, a skupione, milczące i uważne spojrzenie psich ślepi.
Mężczyzna nie zdążył jeszcze zamknąć drzwi, gdy usłyszał kroki na schodach prowadzących na piętro. Teraz miał już pewność, że nie spała i czekała na niego cały ten czas. Nagle trudy nocnej przeprawy wydały mu się bez znaczenia w porównaniu z tym, co czekało go teraz.
Rose była wspaniałą żoną. Może to określenie banalne i oklepane, jednak właśnie tak myśliwy postrzegał kobietę, która wiernie trwała przy nim już od dziesięciu lat, mimo jego niełatwego charakteru jak i niebezpiecznego, i niestabilnego trybu życia, jakie prowadził. Dobrze rozumiała naturę jego powołania i je z nim dzieliła. Wiedziała, że to, czym się zajmował wykluczało typowe, spokojne życie na przedmieściach typowego, spokojnego miasteczka. Ich codzienność była od tego tak daleka, jak to tylko możliwe, jednak mężczyzna nigdy nie usłyszał z jej ust ani słowa skargi. Miał pewność, że nie było to z jej strony żadne poświęcenie, że zdecydowała się na to wszystko dlatego, bo po prostu chciała i wyznawała te same wartości co on.
Ludzi połączyć może wiele rzeczy, jednak to tragedie z reguły zbliżały najbardziej. Tak właśnie stało się i w ich przypadku, pewnej lipcowej nocy, gdy z siedmioosobowej grupy z życiem ledwo udało się ujść trzem osobom, w tym właśnie im dwojgu.
Nie lubił wracać myślami do tamtych wydarzeń sprzed niemal piętnastu lat, choć nie było to jedyne bolesne wspomnienie związane z tym, czym jego rodzina zajmowała się już od wielu lat, a na pewno nie najświeższe.
– Ethan, wszystko w porządku...? Ty wiesz, która jest godzina? – miękki, acz stanowczy ton głosu wyrwał go z zamyślenia.
– Martwiłam się.
Niewysoka kobieta o jasnych włosach zaplecionych w gruby warkocz zeszła ze schodów podchodząc do wędrowca. Mogła być mniej więcej w jego wieku. Spojrzenie bladozielonych oczu, które spoczęło na przemarzniętym mężczyźnie, wyrażało niepokój i troskę. Pod wpływem chłodu, który dostał się do środka razem z wchodzącym, poprawiła poły szlafroka narzuconego na koszulę nocną i sięgnęła dłońmi do twarzy męża. Pogładziła zaczerwienione z zimna policzki, po czym zsunęła mu z głowy kaptur, obsypując przy tym nieco śniegu na deski sosnowej podłogi.
– Wiem, że jest zimno, ale chyba nie aż tak, by zamarzły ci usta? – zapytała po chwili, gdy milczenie Ethana się przedłużało.
– Nie... Wybacz, Rose. Jestem po prostu strasznie zmęczony... – westchnął cicho.
– Ale nie jesteś ranny, prawda? Spotkałeś coś w lesie...?
– Nie, nic mi nie jest. Musimy... – zaczął, jednak ciche popiskiwanie, które zaczęło dochodzić spod jego kurtki, nie pozwoliło mu skończyć.
Suka, która do tej pory niespokojnie kręciła się w pobliżu, węsząc, przysiadła i zawarczała cicho, po czym wspięła się na tylne łapy, przednimi opierając się o jego tors i próbując wepchnąć nos pod materiał wierzchniego ubrania.
– Bella! Spokój! – myśliwy odepchnął psi pysk i odsunął się, drugą ręką podtrzymując schowane pod kurtką szczenię, zaś jego żona pochyliła się chwytając za obrożę i odciągając powarkującego psa na bok.
– Ethan, co się dzieje? Co ty tam masz...? – Rose ściągnęła brwi i popatrzyła na sukę, a widząc, że ta końcu się uspokoiła, kładąc się na podłodze, puściła jej obrożę.
– Musimy porozmawiać – mężczyzna wreszcie dokończył, rozsuwając suwak kurtki i wyjmując wiercący się tłumoczek, odwijając po chwili z chust wilczego oseska, który rozpiszczał się jeszcze bardziej.
– Co to jest? Znalazłeś w lesie szczenię? Nic dziwnego, że Bella się zdenerwowała –jasnowłosa uśmiechnęła się lekko i zerknęła na sukę, która teraz już spokojniej, lecz wciąż nieufnie patrzyła na trzymanego przez jej pana szczeniaka. – Nie lubisz konkurencji, co mała? –kobieta zaśmiała się cicho i podrapała ją za uchem.
– To nie do końca tak. Opowiem ci... – zaczął, ale jego małżonka pokręciła lekko głową, podchodząc do niego i obierając popiskujące zawiniątko.
– Opowiesz mi, ale najpierw weźmiesz gorącą kąpiel i przebierzesz się w suche rzeczy. No, idź już. Ja się nim zajmę.
W salonie panowała cisza przerywana jedynie trzaskiem ognia pożerającego kolejne szczapy drewna w obudowanym kamieniem kominku. Zapadła kila minut wcześniej, gdy myśliwy skończył opowiadać o tym, co spotkało go w lesie.
Siedział w swoim ulubionym fotelu obitym ciemną skórą, mając na sobie, podobnie jak towarzysząca mu kobieta, ciepły szlafrok. Dłuższe, czarne włosy, jeszcze wilgotne po rozgrzewającej kąpieli, miał związane z tyłu. Patrzył w przedłużającym się milczeniu na małżonkę siedzącą na kanapie i trzymającą na kolanach wilcze szczenię, karmiąc je z butelki. Zdarzało się im niejednokrotnie pomagać leśnym zwierzętom, czy to rannym, czy to w odchowaniu młodych pozostawionych bez matki, więc byli przygotowani i na taką ewentualność.
Młode piło zachłannie, widocznie wygłodzone. Rose otuliła je też czystym kocem, by miało odpowiednio ciepło i głaskała je delikatnie podczas karmienia.
Wszystkiemu, również milcząc, przyglądała się Bella. Leżała w swoim legowisku całkiem już spokojna, a początkowa wrogość została zastąpiona przez zaciekawienie obcym szczenięciem.
– Nie wiem co powinienem zrobić – Ethan w końcu na głos powiedział o myśli, dręczącej go od chwili opuszczenia polany.
– Czarne Pióro twierdzi, że nie może zająć się młodym, bo nie będzie z nią bezpieczne. Była szamanką w jednym z tutejszych plemion, już od wczesnego dzieciństwa potrafiła komunikować się ze światem duchów i bogów. Twierdzi, że jego ojcem jest jeden z nich, Moqwaio, choć coś takiego nie miało przecież prawa się wydarzyć. Nawet nie wie, czym ono jest... choć ja podejrzewam, że okaże się wilkołakiem. Jednym z potworów, na które polujemy – myśliwy westchnął ciężko i pokręcił głową. – Powinienem zostawić go tam w lesie, razem z wilkami.
Dopiero na te słowa Rose podniosła wzrok znad wilczęcia, które zdążyło zasnąć, i popatrzyła na wyraźnie zgnębionego męża.
– Chcę, by został z nami – odezwała się, na co ten aż wyprostował się w swoim fotelu i utkwił w niej zaskoczone spojrzenie.
– Po tym wszystkim, co ci opowiedziałem, ty chcesz go zatrzymać...? Przecież to takie samo monstrum jak te, od których niejednokrotnie ratowaliśmy ludzi. Jestem Łowcą, Rose. Jak mam trzymać pod moim dachem coś, na co poluję...? – popatrzył na nią kompletnie nie rozumiejąc postawy żony, choć od początku wiedział, że ta rozmowa nie będzie łatwa.
– A co będzie, gdy którejś nocy zaatakuje nas podczas snu i poprzegryza gardła? Chcesz żyć w strachu, z bestią w jednym domu? Jak to sobie wyobrażasz...?
– Może to właśnie nasza szansa, Ethan. By poznać te istoty, ich naturę. Nie raz zastanawiałeś się, co nimi kieruje, dlaczego takie są. Popatrz na to z tej strony.
– Rose...
– A ja... – kobieta kontynuowała, nie dając sobie przerwać. – ...nie pozwolę ci zabić tego niewinnego stworzenia.