JustPaste.it

Babel – nowa stolica Europy

Paweł Wimmer

Powiększenie liczby państw zjednoczonej Europy z 15 do 25 spowodowało niemal podwojenie liczby oficjalnych języków — z 11 do 20 — zaś liczbę kombinacji językowych zwiększyło aż 3,5-krotnie, z 110 do 380, licząc osobno tłumaczenia w obie strony. Wprawdzie ma to kosztować przeciętnego podatnika (na razie) zaledwie 2 euro rocznie, ale i tak suma miliarda euro robi wrażenie. Choć zapewne cieszy to tłumaczy, którzy robią na tym dobry interes, problem europejskiej komunikacji językowej trwoży wspólnotowych oficjeli — w jednym z wydań The New York Times (maj 2004) ukazał się artykuł pod nieco ironicznym tytułem „Babel, a New Capital for a Wider Continent”, który dobrze oddaje tę sytuację. Systemy automatycznego tłumaczenia, póki co, są wysoce niedoskonałe i konieczne są jeszcze bardzo długie lata prac studialnych, nim maszyny zdołają ujarzmić semantyczne skomplikowanie języków etnicznych.

Dominacja tego czy innego języka zależy od jego aktualnej roli w świecie — kiedyś była nim przez wieki kościelna łacina, potem przez dobre dwa stulecia francuski (język kultury i dyplomacji), wreszcie, po drugiej wojnie światowej, język angielski. Najbardziej liczy się ten język, który jest naturalnym nośnikiem wiodących osiągnięć w sferze kultury, nauki, techniki, a także ekspansji politycznej i militarnej. Choć te ostatnie czynniki szczęśliwie straciły na znaczeniu w cywilizującym się świecie, niebywały postęp naukowo-techniczny i nieporównywalne możliwości kontaktowania się w oczywisty sposób promują angielski i jego rolę w międzynarodowej komunikacji językowej.

Wydawałoby się zatem, że nie ma nic prostszego niż wydźwignąć ten język do roli oficjalnej, a nie tylko faktycznej lingua franca — na przeszkodzie stoi jednak kilka poważnych problemów natury technicznej, psychologicznej i politycznej.

Po pierwsze, ze względów i pragmatycznych, i prestiżowych, nie chcą się na to zgodzić inne potęgi cywilizacyjne, jak Francja i Niemcy, które będą do upadłego bronić znaczenia swoich języków – zwłaszcza Francuzi, którzy uczynili z tego wręcz punkt narodowego honoru. Niechętnie przyjęłyby też taką supremację inne europejskie nacje, a zwłaszcza Hiszpanie czy Włosi, których zasięg oddziaływania zawsze był znaczący — trzeba pamiętać, że hiszpański jest obecnie na świecie językiem paruset milionów osób!

Po drugie, angielski, mimo formalnej prostoty, jest językiem niebywale skomplikowanym i trudnym fonetycznie („Ejf Sizar”, co w tradycyjnej łacinie znaczyło Ave Caesar), a to dla ogromnej większości cudzoziemców czyni poznawanie go i porozumiewanie się w nim bardzo trudnym zadaniem – dużo łatwiejsze są pod tym względem wokaliczne języki romańskie. Przeciętny Europejczyk mówi po angielsku umiarkowanie albo wcale (niezależnie od swojej własnej opinii na ten temat), nawet gdy na co dzień styka się w pracy zawodowej i nauce z anglojęzycznymi tekstami.

Po trzecie, nawet spore zdolności językowe nie są w stanie zniwelować naturalnej przewagi, jaką daje mówienie danym językiem od urodzenia. Stawia to z góry osoby anglojęzyczne w uprzywilejowanym położeniu, zwłaszcza gdy trzeba prowadzić wszelkiego rodzaju dyskusje i negocjacje, nawet tak niezobowiązujące, jak rozmowy na internetowych forach.

Od ponad stulecia dobijają się do wrót wieży Babel języki sztuczne. Ich zaletą jest znacznie uproszczona struktura (gramatyka i fonetyka, w których zachowano cechy istotne, a odrzucono zbędne komplikacje), dzięki czemu można je poznać wielokrotnie szybciej niż jakikolwiek język naturalny. Dość powiedzieć, żeby wymienić dwie liczące się alternatywy, że opanowanie esperanto na poziomie podstawowym zajmuje, według przeprowadzonych kiedyś badań, dziesięć razy mniej czasu niż opanowanie angielskiego czy francuskiego. Drugi język, interlingua, można opanować trzy- czterokrotnie szybciej niż którykolwiek z ważnych języków narodowych.

Czas potrzebny na opanowanie języka sztucznego nie jest jego jedyną zaletą. Przede wszystkim łatwość fonetyczna sprawia, że bezpośrednie porozumiewanie się nie jest obciążone osobliwościami wymowy języków narodowych — praktyka pokazuje, że rozmowa po esperancku z przedstawicielem zupełnie obcej kultury i sfery językowej, jakim jest Afrykanin, jest w pełni skuteczna (nie zawsze jest to możliwe w przypadku angielskiego czy francuskiego — niejednokrotnie obrazowi Nigeryjczyka lub Kongijczyka wypowiadającego się do kamery po angielsku czy francusku towarzyszy transkrypcja na dole ekranu, gdyż jego „afrykańskiej” wymowy nie sposób zrozumieć, choć podobno używa europejskiego języka; ten sam problem jest z Azjatami). A przecież mówimy tutaj o problemach naszego kontynentu.

Esperanto wyróżnia się dodatkowo bardzo skutecznym i intuicyjnym słowotwórstwem, co czyni go językiem bogatym semantycznie i elastycznym w użytkowaniu. Warto też podkreślić istnienie znaczącej „diaspory” esperanckiej, liczonej dzisiaj na kilka milionów osób rozumiejących mowę i teksty pisane — znaczna jej część potrafi się też swobodnie porozumiewać w tym języku.

Na uwagę zasługuje też interlingua, gdyż u jej podstaw legły pewne istotne założenia. Przede wszystkim jest ona językiem nie tyle sztucznym, co raczej wyekstrahowanym, ponieważ jej materiał leksykalny został przejęty z angloromańskiej grupy językowej (jest to de facto tzw. Standard Average European, żeby przywołać pojęcie ukute kiedyś przez językoznawców, a konkretnie, przez Benjamina Lee Whorfa), która opiera się kulturowo i językowo na grecko-łacińskich korzeniach — nawet angielski jest w 70% językiem leksykalnie romańskim (w języku polskim ok. 25% słownika pochodzi z łaciny i greki - lingwista, instrument, szkoła, biblioteka, biologia, genetyka, matematyka, matura, amator, profesjonalny, informacja, organizacja, parlament, prezydent, minister, komputer, kalkulator, muzyka to tylko kilkanaście z niezliczonej rzeszy wyrazów, którymi posługujemy się na co dzień, nie zawsze pamiętając, że są to słowa zaczerpnięte z języków zachodnich, tak bardzo wtopiły się w nasz „stan posiadania”).

Materiał ten został starannie opracowany i uporządkowany, zaś efekt jest taki, że język ten, zwłaszcza pisany, jest bezpośrednio zrozumiały dla większości romanofonów i w pewnej mierze dla wykształconych anglofonów. Zawężając ostrożnie ocenę, można bez większego ryzyka stwierdzić, że kilkadziesiąt milionów Europejczyków bezpośrednio rozumie interlinguę, nawet nie znając nazwy tego języka.

Używanie neutralnego języka pomocniczego w bezpośrednich kontaktach daje jeszcze jedną, kolosalną korzyść. Gdy język jest obcy dla wszystkich, znika opisane już dawno przez psycholingwistów uczucie naturalnego skrępowania jego niedoskonałą znajomością. Zapewne większość z nas zauważyła nieraz, że zupełnie inaczej rozmawia się po angielsku z Niemcem, Włochem czy Francuzem, a zupełnie inaczej z rodowitym Anglikiem czy Amerykaninem. W tej drugiej sytuacji dominuje zwykle strach przed krytyczną oceną ze strony rozmówcy, co skutecznie blokuje zdolność przekazywania informacji. Ukazuje to doskonale, jak ogromną i brzemienną w skutki przewagą w komunikacji językowej dysponują osoby mówiące danym językiem od urodzenia.

Jak zauważył niedawno jeden z unijnych oficjeli, obywatele Europy powinni być reprezentowani w Brukseli nie przez swoich najlepszych „lingwistów”, lecz przez swoich najlepszych ekspertów. A jedno z drugim nie zawsze idzie w parze. Złośliwie można by nawet powiedzieć, że niektórzy polscy przedstawiciele w parlamencie europejskim stosują system swoistej podwójnej negacji — ani nie znają języków, ani nie są ekspertami.

Na przeszkodzie w upowszechnieniu języka sztucznego jako lingua franca kontynentu, jako międzynarodowego języka pomocniczego (podkreślamy tutaj mocno wyraz „pomocniczy”) stoi jednak także kilka istotnych problemów, co odsuwa praktyczne rozwiązanie w nie dającą się określić przyszłość.

Po pierwsze, z rozmaitych powodów językom takim brakuje stempla profesjonalnych językoznawców i oficjalnych gremiów zajmujących się problemami międzynarodowej komunikacji językowej. Esperanto zostało utworzone przez czystej wody amatora — warszawskiego lekarza Ludwika Zamenhofa — a choć przez 119 lat istnienia było ono przedmiotem zainteresowania niejednego językoznawcy, tak naprawdę leży ono na uboczu głównych nurtów prac lingwistycznych. Interlingua została wprawdzie utworzona przed półwieczem przez zespół profesjonalistów, ale dzisiaj trudno znaleźć w orbicie jej wpływów jakiekolwiek znaczące nazwisko z tej dziedziny. Grupa aktywnych użytkowników jest zresztą o trzy rzędy wielkości mniejsza niż w przypadku esperanta, choć niweluje to ogromny „bierny” zasięg jej rozumienia, liczony co najmniej dziesiątkami milionów ludzi.

Po drugie, obu językom brakuje profesjonalnie przygotowanych, oficjalnych słowników terminologicznych z rozmaitych dziedzin wiedzy (choćby prawa i polityki, żeby pozostać w kręgu problemów ogólnoeuropejskich). Trudno się więc spodziewać podjęcia jakichkolwiek poważniejszych prac, skoro brakuje przysłowiowych armat. Ale nie sposób też nie zauważyć, że przygotowanie terminologii z danej dziedziny to zaledwie rok pracy kilkuosobowego zespołu profesjonalistów – surowy materiał leksykalny już istnieje lub można go łatwo uzupełnić, a pozostaje jedynie wykonanie niezbędnej pracy semantycznej, czyli skompilowanie terminologii, w większości pojęć wielowyrazowych o ściśle określonym znaczeniu.

Po trzecie, w utrzymaniu status quo zainteresowane są zbyt poważne siły i interesy. Krajom anglojęzycznym z oczywistych powodów zależy na zachowaniu supremacji ich języka, co daje im naturalną przewagę i namacalne korzyści. Wprowadzenie języka pomocniczego godziłoby też w interesy znacznej części instytucji, firm i osób żyjących z tłumaczeń i nauczania — wystarczy uprzytomnić sobie, ile osób straciłoby zajęcie, gdyby na wszelkich międzynarodowych forach uproszczono siatkę translacji do układu język narodowy – język pomocniczy, w miejsce układów język naturalny – język naturalny: 40 relacji w Unii Europejskiej, zamiast 380! Maltańczycy czy Cypryjczycy przestaliby się martwić, skąd wezmą dziesiątki wysokiej klasy specjalistów znających wszystkie oficjalne języki unijne i fachową terminologię z rozmaitych dziedzin wiedzy.

Trzeba wyraźnie podkreślić, że lingua franca, niezależnie od tego, czy jest to język sztuczny, czy też jeden z języków narodowych, jest z definicji językiem pomocniczym i nie pretenduje do dominacji, a tym bardziej wyłączności. Trudno przecież sobie wyobrazić, przynajmniej w perspektywie dziesięcioleci, że twórcy nauki, techniki czy kultury gremialnie przyjmą język pomocniczy, w miejsce narodowego, jak swój język ekspresji. Wprawdzie wielu naukowców na całym świecie, uprawiających naukę „globalną” (zwłaszcza w naukach przyrodniczych, jak chemia, fizyka, biologia czy astronomia) pisze swoje prace bezpośrednio w języku używanym w danym środowisku, zwykle po angielsku, a paru pisarzy tworzyło swe dzieła od razu w języku esperanto, ale to ciągle wyjątki, a nie reguła. Język pomocniczy ma być tylko wygodnym pośrednikiem, a nie dominującą platformą językową i nośnikiem osiągnięć cywilizacyjnych.

Jak z powyższego wynika, znajdujemy się ciągle między Scyllą braku powszechnej akceptacji najważniejszego języka etnicznego (czytaj: angielskiego), a Charybdą takiego samego braku akceptacji dla języka neutralnego. Życie nie znosi próżni, więc toczy się naprzód, nie zważając na tego rodzaju dylematy — mocarstwa językowe dokładają wszelkich starań, aby utrzymać istniejący stan rzeczy, a tłumacze zarabiają pieniądze. Unia Europejska oficjalnie promuje wielojęzyczność i różnorodność kulturową, godząc się na razie z negatywnymi skutkami tej wielojęzyczności.

Nam zaś pozostaje uparta i wytrwała praca nad szlifowaniem języków obcych, a także wykorzystywanie najlepszych narzędzi informatycznych, które nam w tej pracy ulżą i wspomogą śledzenie obcojęzycznych tekstów.


Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne