Niegdyś.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Przyjęła z wdzięcznością pomocną dłoń, wstając tym samym z zimnej, pokrytej nieprzestającym padać deszczem ziemi. Włosy ułożone w artystycznym nieładzie, rozmazany do cna makijaż oraz umorusana w błocie, jasnego koloru sukienka zdradzały jedno – miała za sobą niełatwy wieczór. Bieg, którego się dopuściła jeszcze chwilę temu, kosztował ją niewątpliwie zdrowie, choć jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy. Zresztą, niewiele ją to na ten moment interesowało. Miała zgoła gorsze problemy, których źródła nigdy by się pewnikiem nie pozbyła, gdyby nie stojący wówczas naprzeciw niej, pobłażliwie uśmiechający się chłopak.
- Myślisz, że im uciekliśmy? – przerwała narastającą wokół nich ciszę, tak samo szybko, jak szybko wychyliła się zza rogu. – Następnym razem musimy zmienić taktykę, Barnes. Jeszcze trochę, a na Boga, zaczną coś podejrzewać!
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Mimo uczucia zmęczenia, które towarzyszyło jej od momentu opuszczenia miejsca schadzki stacjonujących opodal żołnierzy, nieprzerwanie na jej ustach gościł szeroki uśmiech. Odetchnąwszy głęboko, oparła się o niewielkich rozmiarów murek, dając sobie tym samym chwilę na zasłużony odpoczynek. Zmierzyła chłopaka rozbawionym spojrzeniem, gdy ten niechętnie przyznał jej rację; musieli w końcu ustalić wspólną wersję wydarzeń, tak, aby następnym razem nie wzbudzać wśród gawiedzi podejrzeń. Co poniektórzy niczym pelikany łykali wszystko to, co tylko ślina jej na język przyniosła. Inni zaś, ci wykazujący trochę większy iloraz inteligencji, szybko wyłapywali pewne nieścisłości. Tym razem nie było inaczej. Stephanie niemożebnie się wstydziła, tego mianowicie, że zmuszona była prosić swojego najlepszego przyjaciela o pomoc w ucieczce przed jednym z namolnych żołnierzy. Williams nie odpuszczał, choć wyraźnie i niejednokrotnie dawała mu do zrozumienia, jakoby nie była nim zainteresowana. Nie dawał za wygraną, nawet wtedy, gdy rozeźlony Bucky wkroczył między nich, udając przy tym nad wyraz zazdrosnego o względy Panny Rogers. Dla jednych dziewczyna była tylko i aż jego przyrodnią siostrą, dla innych już dawno byli po cichym ślubie i planowali ogromną, kochającą się rodzinę, jak Bóg da! Niemniej zawsze chodziło o to, by pozbyć się niechcianego amanta.
⠀⠀⠀⠀⠀⠀Roześmiała się głośno, a jej śmiech odbił się echem od jednej ze skąpanych we śnie uliczek Brooklynu. Przypomniała sobie bowiem nagle minę Williamsa, gdy Barnes nie wytrzymując presji, wymierzył w jego twarz solidny cios. Ten pierwszy zatoczył się do tyłu, wpadając na tańczące w tylko sobie znanym rytmie pary na parkiecie. Nie wiadomo skąd wokół nich zebrał się tłum gapiów, a prócz nich, choć tego oboje się nie spodziewali, także przyjaciele wspomnianego wcześniej Williamsa, wyraźnie gotowi do odwetu. Stephanie szczerze wierzyła, że Bucky spokojnie dałby im kilku radę, nieraz przecież odznaczał się wybitnymi umiejętnościami w walce. Chwyciła go jednak pośpiesznie pod ramię i pociągnęła za sobą, zanim sytuacja przybrałaby nieco inny, drastyczny obrót. Nie poczyniła tego ze względu na troskę o Williamsa, który niewątpliwie na takie traktowanie sobie zasłużył; nie mogła pozwolić, żeby Barnes wpadł w jeszcze większe kłopoty, albo co gorsza, wyrzucili go przez to z wojska. Wystarczyło, że miał już na swojej liście, którą na pewno prowadził w swoim pamiętniku, kilku chuliganów, którzy uczepili się Steve’a. Obawiając się więc o jego zacne cztery litery, a także własne – Williams miał niezwykle brzydki nawyk łapania kobiet tam, gdzie nie powinien – po prostu uciekli z miejsca zdarzenia.
- No nareszcie! – zwróciła się w stronę dobiegających do jej uszu szybkich kroków, to samo zresztą zrobił Barnes, gotowy do zerwania się z murku w razie kontynuowania ucieczki. Odetchnęli z ulgą, widząc udręczonego Steve’a, który trzymał się pod boki, sapiąc przy tym ciężko. – Wszędzie was szukałem! I… Chyba nie tylko ja. Przecznicę dalej widziałem Williamsa i jego bandę, ewidentnie ktoś im zaszedł za skórę. – zamilkł na chwilę, zwracając uwagę na niewyraźne miny swoich rozmówców. – Och… Teraz już rozumiem. Znowu?!
Kiwnęła twierdząco głową w odpowiedzi. Znowuż wpakowali się w tarapaty za plecami jej brata, a ten niczego nieświadomy, zmuszony był do prowadzenia poszukiwania ich na własną rękę. A żeby to pierwszy raz! Rogers pokręcił z niedowierzaniem głową, gdy Barnes zaczął zarzekać się na wszelkie świętości, że incydent ten nie wyniknął tym razem za jego sprawą, a z winy siedzącej zaraz obok niego Stephanie. Wtenczas ta zaśmiewała się w głos. Zwykle to ona ratowała Bucky'ego przed wianuszkiem nachalnych dziewcząt przy najróżniejszych okazjach, stąd nie było dla niej zaskoczeniem, że i tym razem mu się oberwało za jej udział w tym całym zamieszaniu. Cóż, jej brat bywał nadopiekuńczy, acz to samo tyczyło się Barnes'a. Zawsze któryś z nich pilnował, żeby ani jeden włos nie spadł jej z głowy i, wbrew pozorom, była im za to niepomiernie wdzięczna.
⠀
Obecnie.
- Co tutaj robisz? Jak w ogóle? Co się stało? Jest tyle rzeczy, o które chciałbym cię zapytać i nie wiem, od czego w ogóle zacząć... ale cieszę się, że cię widzę.
Niewykluczone, że zbyt długo milczała, obserwując spod przymrużonych powiek jego wyróżniającą się na tle innych osobę. Jak gdyby głęboko się nad czymś zastanawiała i, w istocie, tak też było. Ileż to lat upłynęło, odkąd ostatnim razem przyszło im przebywać razem w jednym pomieszczeniu, a co dopiero przeprowadzić jakąkolwiek sensowną rozmowę? Zdecydowanie zbyt wiele. Przed nią siedział bowiem mężczyzna, którego zdawać by się mogło znała doskonale - nic jednak bardziej mylnego, to tylko pozory. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, poza przeszłością, która niejednokrotnie nawiedzała ją we wspomnieniach. Przez wiele lat żyła przykrą, nieprzerwanie dającą o sobie znać iluzją, która na ten moment urzeczywistniała się na jej oczach. Najczarniejsze scenariusze w jej głowie nie zakładały takiego obrotu wydarzeń; nigdy nie zamierzała wrócić do Nowego Jorku.
Sprawy jednak pokomplikowały się na tyle, że zmuszona była porzucić swoje postanowienie i, choć to groziło mentalnemu upadkowi, zwrócić się finalnie o pomoc. We wszystkim to chyba było dla niej najtrudniejsze do spełnienia. A jednak! Znalazła się tutaj, siedząc przy jednym z oblepionych trunkami wszelakimi stoliku w równie obskurnym, co obsługa tego miejsca - już zdążyła mieć wątpliwą przyjemność zapoznania się ze standardami tego lokalu - barze.
- Steph, czemu tu jesteś?
Ciałem? Z całą pewnością! Duchem natomiast odbywała podróż w te najbardziej oddalone, najciemniejsze zakamarki umysłu. Spacerowała powolnym krokiem po cmentarzu własnych uczuć, tak długo wstrzymywanych, zakopanych głębiej niż niejeden nieboszczyk. Nieboszczyk; jeden niepozorny wyraz, a sprawił, że w jej jasnych źrenicach zaszkliły się łzy. Gdyby ktoś powiedział jej jeszcze kilka dni temu, że jej podróż będzie wynikiem splotu nieszczęśliwych wydarzeń powiązanych bezpośrednio z rodziną, pewnikiem by go wyśmiała. Steve'a Licho zwykło omijać szerokim łukiem, jednak nie tym razem. To samo Licho zresztą śmiało się dnia wczorajszego na pogrzebie, machając zwycięsko wykoślawionymi łapskami nad jego grobem. Stephanie nie płakała lata temu, gdy ostatni raz go widziała. Nie płakała także wtedy, kiedy dowiedziała się o jego śmierci. Nie uroniła ani łzy, słysząc słowa ostatniego pożegnania. Teraz czuła, jak ten mur, ta blokada właśnie, pieczołowicie budowana od lat dziecięcych, zaczyna pękać.
Pieprzony kawałek po kawałku.
- Wiesz, ja... - odezwała się w końcu, drżącym wierzchem dłoni przecierając załzawione oczy. - Ja po prostu... Przyszłam się pożegnać. Nie zrobiłam tego wtedy i...
Co też miała mu właściwie po tym wszystkim powiedzieć? Żadne słowa nie były w stanie oddać tego, co tkwiło niczym ostro zakończony kołek osikowy w jej sercu. Wmawiała sobie, że takiego organu nie posiada - szkoda tylko, że dawał o sobie znać w postaci piekącego, promieniującego bólu. Obecność Barnes'a nie pomagała, a wręcz pogłębiała ten stan. To najgorszy rodzaj tęsknoty, gdy ktoś znajduje się przy tobie, a ty nieprzerwanie za nim tęsknisz; tak, musiała to w końcu przyznać sama przed sobą. Goniła za jego wspomnieniem, wtedy, gdy uciekali za Williams'em. Widziała oczami wyobraźni, jak siedział nieruchumo na jednym ze zjedzonych przez mole i czas foteli w dusznym pokoiku Steve'a. Potrafiła wyśnić wspólnie spędzone chwile, żeby rano obudzić się w smutnej rzeczywistości, w której przyszło jej żyć samotnie. Podświadomie wyczekiwała tego momentu, aż ich drogi skrzyżują się ponownie, choć doskonale wiedziała, że będzie to za sobą niosło poważne konsekwencje.
- Nie powinnam się była w ogóle tam pojawiać! Właściwie tutaj też nie, cholera, nigdzie nie jest bezpiecznie. - dodała, przerywając tym samym narastającą wokół nich ciszę. - Jest tyle rzeczy, o których powinnam ci powiedzieć. Wyjaśnić, doprecyzować i rozwiać wszelkie wątpliwości, jakoby Panna Rogers umarła kilkadziesiąt lat temu, ale zanim do tego przejdziemy, o ile w ogóle, to jest jedna rzecz, o którą muszę cię poprosić. I tym razem nie jest to bójka z nawalonym jak stodoła sierżantem. - kąciki jej ust zadrgały niebezpiecznie, unosząc się lekko ku górze, choć wzrok pozostawał ten sam. Pusty, nijaki, jakby za mgłą. - Słyszałeś coś może o samozwańczym Kapitanie Ameryce?