JustPaste.it
User avatar
LloriLyon @LloriLyon · Nov 6, 2020

-Yoshizawa?-padło nieśmiałe pytanie przy stole. Wszyscy siedzieli nad książkami i zeszytami skupiając swoje spojrzenia wyłącznie na podręczniku skąd mieli wziąć informację do wykonania pracy domowej. Ktoś był w tej całej ciszy i spokoju dostrzec jak zaciskałam palce na rogu zeszytu bez wyraźnej potrzeby, rwałam to by wyrzucić później w kąt z nadzieją, że nikt nie zauważy strzępków papieru wędrującego po całym stole i zmieniającego swoje położenie z każdym prędkim zamknięciem książki przez jednego z nich. Tylkoż ktoś musiał w tej chwili zauważyć jak palce znowu miętolą kraciany papier a z zawołaniem wszystkie siedem osób, które ze mną siedziały i prosili o wspólną naukę musieli to wszystko zauważyć.-Stało się coś? Jesteś właściwie czerwona na twarzy. – dopytał raz jeszcze Sakeru a zanim prędko pojawiła się kolejna fala pytań. Jak nie Koizumi tak Kirane, jak nie Kirane to Keikotsu gdzie każdy chciał dobrnąć do odpowiedzi, która leżała mi na końcu języka. Nie chciałam mówić co właściwie leżało mi na sercu nie wiedząc jak wszyscy na to by zareagowali dlatego pozostawiałam temat przemilczany.

-Yoshizawa-san, może zostawimy naukę do egzaminów na później? – na pytanie Bakugou zapowietrzyłam się odwracając w końcu od wszystkich wzrok czując potrzebę zastanowienia się nad odpowiedzią.

-Nic, nic. Możemy kontynuować.- odpowiedziałam zakrywając swoją zmęczoną twarz dłonią, by osoby najbardziej dociekliwe nie mogły zauważyć pewnej frustracji z dzisiejszym dniem. Jedynie Juunetsu nie pisnął ani słowa wiedząc o co właściwie mogło chodzić. W końcu dzisiaj jest trzecia niedziela czerwca. Co powinnam im powiedzieć? To jak irytuje mnie to co mówią w telewizji? To jak denerwują mnie ciągle przerwy na telefon bo ktoś musi zadzwonić z powodu dnia ojca? To, że najlepiej aby wszyscy się zamknęli i zajęli się jak skończymy? Naprawdę był to drażliwy temat.-Naprawdę, to nic.”

 

Czym tak właściwie jest nic? Czy to jest coś co można zobaczyć, poczuć bądź usłyszeć? Czy może jest to tym czego nie możemy zdefiniować za pomocą swoich zmysłów?  Coś czego nie potrafi się opisać słowami czy pokazać? Nie było wprawdzie żadnej możliwości by móc komukolwiek wytłumaczyć czym było nic.

Nic definiowano ogólnie jako to czego nikt nie chciał.. mieć, czuć, widzieć uznając to za koniec ich wspaniałego życia. To jak ludzie potrafili tracić przez hazard pieniądze.. tracili pracę, dom, rodziny i przyjaciół, u których coraz bardziej się zadłużali. Pozostawali przez to na lodzie, z niczym. Jak przez wypadek lądowali w szpitalach słysząc najgorsze wieści, jak lądują na wózkach bądź potrzeba przeszczepu i wtedy nie czuli niczego. To jak dotykała coraz większą ludzi młodych depresja zmieniając całkowicie ich życia w wielkie i nic nie warte kłębki, które należałoby wyrzucić.

Nic było koszmarem bo znaczyło to jak wszystko tracili, niczego nie mieli i pozostawali z tym sami. To była strata, pustka, którą czuło się coraz bardziej w trudniejszych chwilach swojego życia. To przychodziło samo w różnych etapach, w różnych porach dnia i nocy a niewielu znajdowało ratunek od razu by uniknąć tego zjawiska. To całe nic dotknęło choć raz każdego.

Ludzie mogliby się przygotować, uniknąć tego całego koszmaru. Jak nie teraz to później, tak by nie mogło to ich dotknąć znowu i znowu, by mieli ostoję we wszystkim co się działo i nie tracili gruntu pod nogami, który osuwał się każdego dnia ale w ostatniej chwili znaleźliby ratunek.

Tylko rodzi się pytanie.. co jeśli, ktoś pojawi się na tym świecie nie mając niczego od początku?

Co jeśli ta pustka towarzyszy takiej osobie od pierwszego dnia a sama nie mogła wiedzieć co to jest bo dla niej to było normalne, cała ta pustka była i jest normalna dlatego nie mogą wyjść z dołu w jakim się znaleźli, niechybnie pozostawieni sami sobie przez los.

Co jeśli osoba pojawi się na świecie i pierwszy raz wyda z siebie płacz.. ale nie będzie wokół nikogo.. bądź radość z pojawienia się nowego życia zamieni się w rozpacz? To jak bogu winne dziecko przyczyniło się do najgorszego koszmaru dorosłych, którzy sprowadzili takie na świat? To jak w całym amoku, chaosie jaki panował w ich głowach i ciągał ich serca zabierając tym samym sumienie. A dorośli niczym panowie świata pozostawili dziecko z niczym.

Mówili mi, że to ja jestem niczym. Niczym skoro byłam jedyną osobą tutaj, która nie znała swoich rodziców. Jedyną osobą nie posiadająca oficjalnego imienia. Jedyną osobą, która nie miała tego epizodu w swoim życiu gdzie nie zasmakowała jak to jest mieć rodzinę i dom.

Pozostali chwalili się jak to było nim tata zaczął pić, jak mama nie odeszła, jak oboje z rodziców żyli albo nim nie zaczęto dziecka bić. Mieli naprawdę wiele historii odnośnie swoich rodzin, gdzie każdy znajdował zupełnie inny powód do zazdrości zaczynając od rozpieszczania prezentami, po samowolkę czy zabieranie pieniędzy ze skrytki rodziców bo byli zajęci kłótniami. Nawet jak w najgorszych barwach malowały się życia tych dzieciaków przez ostatnie miesiące jak nie lata, tak oni jednak mieli coś o czym ja mogłabym tylko pomarzyć.

Chociażby.. Imię. Posiadali coś co ich definiowało, określało kim oni są, coś co mogło ich opisywać na przyszłość, być znakiem rozpoznawczym podobnie jak nazwisko. Coś co było pamiątką po rodzicach. To co dawali swojemu największemu skarbu po narodzinach i będzie z nimi do końca ich dni, pozostanie jako nalepka, którą z dumą maja dzieci w zeszytach, odznaka harcerza, której nigdy nie zdejmą. Znowu coś czego nie posiadałam, byłam w takim wypadku nikim.

Nigdy się do mnie nie zwracano bezpośrednio, nikt nie wiedział nawet jak do mnie mówić skoro nie posiadałam imienia, nie posiadałam nazwiska. Zawsze zwracano się do mnie po kolorze włosów, tylko „Seledyn” nie określał mnie tak jak robili to Okara, Mirai, Sekitan czy Kibou. Jak… jak mówili Oumu to każdy stąd wiedział kto to.. wiedzieli, że to najbardziej barwna postać w całym budynku a jeszcze dar obdarowywujący go piórami zamiast włosów podkreślał tą inność jakiej bardzo chciano. Jak mówili Sekitan to mieli przed oczami pobrudzoną węglem twarz gdzie widać było tylko biały uśmiech i jego błyszczące oczy będące dosłownym światełkiem w tunelu, bądź kopalni to określenie byłoby bardziej trafne. Samo imię Yogan powodowało, że każdemu było nagle cieplej wywołując podświadomie te fale gorąca jaką on od siebie roznosił. Wiedzieli automatycznie kim jest największy z naszej wiekowej grupy skalny kolega i że był najbardziej rozchwytywaną osobą zimą.

Nieprzerwanie byłam tylko kolorem. Co mogło mieć swoje plusy bo wiedzieli o kim mówią, starsi zaś wiedzieli, że powinni właśnie przy mnie mówić o swoich rodzinach bym poczuła się jeszcze gorzej niż czułam dotychczas.

Udawało się im doprowadzać mnie do łez czy przyznawania się do tego czego nie zrobiłam. Nie dość, że brałam na siebie winę jak coś zepsuli, brałam na siebie winę, że to tylko i wyłącznie ja byłam powodem dlaczego mnie wszyscy zostawili mnie w domu dziecka gdzie nie miałam żadnego punktu odniesienie do szczęśliwego i rodzinnego życia, którym każdy się pysznił gdy jedna osoba zaczynała się chwalić.

Zawsze brałam na siebie winę gdy kogoś nie udało się zabrać… Każdy radował się na dni gdy przychodzili potencjalni i nowi rodzice, radowali się z możliwości adopcji, z tego, że mogą opuścić to miejsce i mieć coś co nazywają domem. Miejsce, osoby, tam gdzie zawsze będzie można wrócić po szkole, po zabawie z nowymi przyjaciółmi, po wyjściu ze sklepu, zawsze. Tam gdzie będą mogli cieszyć się ze świąt i góry prezentów od nowych opiekunów, będą oswajać się z nowym światem gdzie będą tacy jak reszta dzieci, tych którzy nie byli w tak złej sytuacji jak my.

Oni mogli się z tego powodu stroić, uczyć się coraz bardziej widowiskowych rzeczy by przekonać do siebie kogokolwiek, by dano im szansę uciec z piekła do jakich wrzuciło ich prawo czy siła przypadku. Gdy dochodziło do najgorszego scenariusza to winą obarczano siebie nawzajem, każdy niemalże kradł od siebie interesantów zmieniając najszczęśliwszy dzień w tygodniu w najgorsze walki gdzie wieczorami dochodziło do licznych bójek czy rzucania wulgaryzmami jak to siebie nienawidzą. Głównie tak robiły osoby z mojego rocznika, starsi znowu szukali problemu u mnie bo ja w przeciwieństwie do pozostałych nie starałam się w zostawaniu „towarem” dla osób, które dziecka z jakiegoś powodu mieć nie mogły, bądź z własnych nerwów woleli ominąć pewien etap ich życia będący najbardziej stresujący, a dokładniej jeden z wielu stresujących okresów. Pozwoliłam sobie nei mieszać się w to, tak samo jak czwórka innych dzieci, które tylko czekały jak przyjdą ich prawdziwi rodzice.. oni bynajmniej na kogoś czekali ja zaś pozostawałam sama i nie wiem w czym to siedzenie w cieniu mogłoby mi pomóc.  W tym, że znowu byłam winna, że ktoś starszy znowu nie dostał żadnej rekomendacji do jednej z wielu rodzin jaka się tutaj przewijała od miesięcy?

Ten ciąg myślowy przerwał właściwie Yogan. Jako pierwszy stanął w obronie kogoś kto już ma opinię bycia „nikim”, i to nie dlatego, że miał dość tego cotygodniowego przedstawienia przez każdym z wychowanków tego miejsca co było zupełną odmiennością jakby zrobiłby to ktoś inny. Jego zdaniem nie powinno być zezwolenia na takie rzeczy, zwłaszcza gdy ofiara nie ma możliwości sama się obronić co wywołało na tyle wielką burzę, że doszło do kolejnej bójki pięciorga nastolatków na jednego chłopca, który w tym całym rozgardiaszu był nowy. Yogan powiem pojawił się gdy miałam siedem lat i już dwa miesiące po jego przybyciu wdał się w największy konflikt i to z mojego powodu, powodu jakiegoś „Seledyna” składającego wieczorami z jednym z opiekunów kartki w figury origami. Czułam.. czułam się znowu winna, że przeze mnie może mieć kłopoty, że sam stanie się ofiarą dla starszych może i dla każdego innego, którzy krzywo spoglądali na syna sławnego w prefekturze sportowca.

Jednak.. w bójce wyszedł bez szwanku a nawet sam się nimi zajął.. potrafił ich przeprosić i pouczyć by nawet nie próbowali tego ponownie.  Wtedy też pierwszy raz nazwał mnie „Kochou” gdy ujrzał w mojej części pokoju papierowe motyle zajmujące każdy centymetr półki, ściany czy łóżka, które dla mnie było trochę za długie. To właściwie dzięki niemu każdy zaczął tak na mnie mówić, jakby bardziej się bali konsekwencji zadzierania z siedmiolatkiem, który sprowadził do parteru największe postrachy dla wszystkich dzieciaków w bidulu.

 

Zamknięto wszystkie książki o późnej wieczornej godzinie. Dochodziła już dziewiętnasta a jeszcze wszyscy znajdowali w sobie siłę by po aż pięciu godzinach wkuwania i nauki wstać i pójść zająć się sobą. Powoli odsuwano się od stołu, inni prędzej by jeszcze porozmawiać o arcy szalonych rzeczach, które wydarzyły się w mediach bądź zwyczajnie poplotkować. Inni czekali na siebie nawzajem jak zrobił to Yogan, gdy ze wszystkimi zeszytami pod ramieniem stanął przy moim krześle cierpliwie oczekując chwili uwagi. Nawet jak nie byłam w stanie sama ułożyć książek i zeszytów w kupkę by zabrać to ze sobą do pokoju na ostatnim piętrze.

-Kochou, może powinienem Ciebie zanieść, widzę, że nie masz po tym wszystkim siły. – rzuciłam fioletowe spojrzenie w stronę brata, który położył mi dłoń na ramieniu, do której się chciałam przez chwilę przymilić by podelektować się ciepłem jakie to oferowało.

-A ja mam jeszcze jedno pytanie! – Kirane prędko cofnął się w naszą stronę chociaż jego spojrzenie zawiesiło się na płomiennowłosym, który zwrócił się w jego stronę by spokojnie mógł powiedzieć o co mu właściwie chodzi. – Dlaczego Zapałko nazywasz Yoshi Kochou? Gryzie mnie to od kwietnia.

-Tak jakoś wyszło i już zostało. – urwał patrząc na mnie jakby sam pytając czy powinien to powiedzieć. Nie zamierzałam decydować co on powinien a czego nie i sam dobrze to rozumiał dlatego powinien iść za swoim głosem i jeśli uznaje to za odpowiednie może powiedzieć wprawdzie wszystkim. – Jest mi tak wygodniej Słoneczniku.

-Widzisz Kirane-san, to przez moje origami, za dużo składam motyli bo są najprostsze i tak Kasai mnie tym dręczy. – zaśmiałam się słabo, w końcu wstając na równe nogi zrównując się z blondwłosym wzrostem, tylko po to by posłać mu zakłopotany uśmiech.

 

Rodzi się zatem pytanie.. skąd wzięło się moje imię i nazwisko? Początkowo byłam w stanie sądzić, że moim imieniem pozostanie Kochou, czyli tak jak nazwał mnie Yogan, jak nazywali mnie później wszyscy, codziennie malując na mojej twarzy uśmiech, dla nich pozostanę już motylem. Jednakże gdy jakimś cudem uda się opuścić mury tego miejsca, na dłużej niż niewielki spacer, to też wypadałoby kimś być, kimś więcej. Pomogli mi, wszyscy. Wszyscy z mojej grupy oraz nasz nowy opiekun na moje dziewiąte urodziny. Nie byłam wtedy tylko motylem, nie mogłam być gdy każdy z zaparciem szukał po książkach czy Internecie tego co by mogło mi przypaść do gustu. Te osiemnaście osób chciało pozostawić po sobie pamiątkę dla mnie, tak jak rodzice nadawali imiona dzieciom z miłością by oddać to jakie dziecko, według ich marzeń miałoby być.  Ja nie miałam wielkiego celu, nikt z nas nie miał dalekosiężnych planów jak to sławni usiłowali być, tutaj wszystko wydawało się naprawdę przyziemne i zamiast sławy, pieniędzy i dobrej pracy myśleli tylko o możliwości posiadania własnych czterech ścian. Nie chciałam też by pokładali we mnie nie wiadomo jak wysoko nadzieję.  Dlatego cieszyłam się, że zamiast robić ze mnie jakiegoś zwycięzcy czy kogoś wysoko postawionego powiązali to z całą moją pasją jaką było składanie origami. Tak by wszyscy tutaj mnie z tym kojarzyli i wiedzieli do kogo w tym temacie się zwrócić. Zostałam dla nich Ori czyli czymś więcej niż zwykłym Seledynem czy Kochou. Nie mogę jednak odmówić, że śmiesznie to wyglądało jak czytali imiona i nazwiska i patrzyli na które w ogóle zareaguje co skomentowano, że byłam jak ciekawski szczeniak, któremu wymyślano imię i to na jakie zareagowałam zostawało. Metoda czasochłonna ale nie mogę powiedzieć o tym żadnego złego słowa skoro dało mi to czego chciałam od dawna. Podarowano mi coś czego brak definiował dlaczego byłam nikim w oczach nastolatków.

Yogan od tamtej pory nie odchodził ode mnie na krok, zawsze spoglądał jak składałam origami, zawsze siedział ze mną gdy razem czytaliśmy, uczyliśmy się na lekcje gdy doszliśmy do wieku piątej i szóstej podstawówki, to był ktoś kto zawsze przy mnie był nie ważne co się działo wokół i kto tym razem wywoływał burzę racząc skłócić wszystkich ze wszystkimi, mówił, że tak czuje się potrzebny skoro jest ktoś kto mógłby chcieć uzyskać pomocy. Jednak sama nie chciała na nim żerować.. Kasai, jak go zdrobniale nazywałam, zawsze jak coś dostawał dawał mi, nie ważne co by się działo dla niego zupełnie innym priorytetem był jego stan i potrzeby od podobnych kwestii ale osoby, której tak właściwie za bardzo nie znał bo nie wiedział o niej nic, sama nie wiedziałam o sobie nic prócz tego, że nienawidzę koloru swoich włosów. Nie chciałam zabierać mu niczego, nie chciałam też być osóbką ciągle potrzebującą opieki i pomocy.. chciałam pokazać swoją samodzielność. Czułam się właściwie tylko jako piąte koło u wozu, płaczka, która nie potrafiła niczego innego jak szukać luki w całym, brać całą winę na siebie i płakać.

Zmiana przyszła późno, dopiero na zakończenie gimnazjum czyli kolejnego etapu nauczania w tym budynku dwa piętra wyżej. To jak każdy mógł sobie wybrać do jakiej szkoły średniej będzie chciał się dostać, coś co zdefiniuje przyszłość takiej osoby. Równie dobrze można było postąpić jak wiele osób z grupy by pójść już do pracy skoro szkoły nie gwarantowały żadnego zakwaterowania a bez żadnego jena przy duszy nie mogli sobie pozwolić na wynajmowanie domu w zupełnie innym mieście. Co pokusiło mnie zatem to złożenia papierów do U.A? Mogłam już na siebie zarabiać by znaleźć dla siebie dom i w końcu pokazać jakiej samodzielności nauczono mnie w bidulu, to jak potrafiłam ze sobą radzić i nie było już sytuacji gdzie potrzebowałam czyjegoś wsparcia. Wszystkiego nauczyłam się ostatnimi latami pokazując Kasai’owi, że potrafię również o niego zadbać, o każdego z naszej grupy gdzie stałam się sama dla innych oparciem.

Pomagałam każdemu w lekcjach, bo nad nimi spędzałam najwięcej czasu w tym okresie gimnazjalnym, i dzięki mnie powychodziło wiele osób z tragicznych sytuacji jakie im groziły każdego semestru, w tej granicy zdawalności by mogli na czas tych krótkich wakacji czyli czasu wolnego od nauki naprawdę odpocząć. Nie byłam może urodzonym mówcą, daleko mi było do powiedzenia czegoś mądrego i sensownego by każdy uznał mnie za grupowego prymusa, wystarczało to w gaszeniu wszelkich sporów, które niechybnie piętrzyły się każdego roku coraz bardziej gdy do głowy uderzało już każdemu nastoletnie życie, z roku na rok bardziej gdy zbliżały się właśnie wybory swoich szkół średnich, wśród nas panował ogromny stres z tym co powinno się zrobić i dlaczego, zwykle każdy gasił swój zapał myślą, że nie powinien opuszczać swojej nowej rodziny jaką staliśmy się przez te wszystkie lata. Nawet jak sama nie wiedziałam co powinnam ze sobą zrobić po skończeniu szkoły tak sama chciałam doradzić pozostałym gdzie powinni pójść. Powiedziałabym, że nie było mnie dla siebie a prędzej dla innych, prześmiewczo starsi nazywali mnie matką tej dzieciarni, brakowało bym codziennie im gotowała i pomagała ubrać i szczerze gdyby nie jawny podział obowiązków na pewno bym tak robiła czując się pomocna a nie taka co sama tej pomocy potrzebowała.

 

Drzwi nie chciały się otworzyć mimo iż pukałam tam kilkakrotnie i widziałam jak on chował się do pokoju. Wiedziałam, że był w środku ale nie potrafiłam zrozumieć dlaczego nie chciał otworzyć, nikt mu przecież nic złego nie zrobił a przy nauce wyglądał na zrelaksowanego. Nie na kogoś raczącego zamknąć się w pokoju jakby specjalnie unikał takiej pory jaką była kolacja. Nie pierwszy i nie ostatni raz, szczerze spodziewałabym się  słów, że to nie jest Keikotsu, której faktycznie należałoby pilnować. Na samą myśl dlaczego za kimś poleciałam do pokoju zawstydziłam się zgadzając z myślami, że powinnam być opiekunką małych dzieci a w tym momencie właśnie nie robię niczego innego jak siedzę i zajmuję się tabunem nastolatków gdzie jeden był bardziej uparty od drugiego. Teraz nie różniło się to za bardzo od codziennych perypetii z resztą klasowych kolegów. Potyczka z prawdziwą upartością ale też przyzwyczajeniem, o którym przelotnie tylko wspomniano najprawdopodobniej by później nie poruszać tego tematu.

-Bakugou-san.. – zapukałam ponownie, usłyszałam jak przejechał na krześle ledwie kilka centymetrów nim wstał i podszedł w końcu do drzwi, które uchylił. Nasze spojrzenia skrzyżowały na dłużej niż powinniśmy. Poczułam jak policzki spąsowiały mi z upływem chwili, dobrze, że nie byłam z tym sama skoro jego policzki podobnie podchodziły do barwy delikatnego różu gdy niewyobrażalnie blisko siebie stanęliśmy.. Właściwie to ja za blisko stałam drzwi, jeden niepewny krok do przodu i doszłoby do rzeczy o jakiej w głos skandował, mam nadzieję iż prześmiewczo, Okamure.-P-przepraszam!- zrobiłam nieznacznie krok do tyłu chowając ręce w kilkuletnim swetrze, który dostałam na święta jeszcze w bidulu, jasno żółty materiał zmieszany z delikatnym brązem kontrastował z resztą ubioru utrzymanego w o wiele ciemniejszych barwach, widocznie znoszonych, które przeżyły kilka pokoleń.

-Yoshizawa-san?

-Pomyślałam, że może zgłodniałeś skoro kolejny dzień znikasz nie tylko z obiadu ale i kolacji.

-Naprawdę nie trzeba było—urwał gdy wsunęłam nogę pod drzwi by otworzyć je szerzej, tak by nie myślał zamknąć je przede mną, zwłaszcza gdy moje motyle origami wleciały do jego pokoju z jeszcze parującym posiłkiem przyrządzonym dzisiejszego dnia przez Yoshino. Nie miał wprawdzie nic do powiedzenia w temacie gdzie postawiłam go przed faktem dokonanym czując się właściwie z tym źle. Zrobiłam coś wbrew czyjejś woli wmawiając sobie, że tak trzeba było zrobić inaczej znów zagładzałby siebie mówiąc, że po prostu się do tego przyzwyczaił. Ktoś powinien się tym zająć i właściwie można byłoby powiedzieć by zrobiłby to ktoś znacznie bliżej Bakugou niźli ja. Ktoś kto zapewne znał ten problem, tylko dlaczego nikt z tym nie robił.

-To jest już polecenie Bakugou-san. – ściszyłam głos przybierając o wiele poważniejszy ton – Nie możesz być osłabiony przed egzaminem semestralnym czy tym bardziej przed obozem na który jedziemy w czasie wakacji. Przeprasza w takim razie za najście i mam nadzieję, że chocież trochę zjesz, wiesz jak trudno jest z Keikotsu-san.

 

Wracając..

Co popchnęło mnie właściwie do zgłoszenia siebie do najlepszej szkoły bohaterskiej w kraju? Nie miałam właściwie otwartych i znanych nawet samej sobie powodów co mnie popchnęło. Wątpiłam też, że zamiana i manipulacja papierem dałaby mi gwarantowane wejście nawet na profil ogólny a co dopiero na bohaterski w końcu na pewno są setki o wiele lepszych uczniów ode mnie, takich lepiej odpowiadających na to miejsce.

Pierw przypuszczałabym nic więcej a tylko historię pokazania chęci, że nawet osoba nie będąca nikim szczególnym będzie potrafiła zrobić coś większego idąc w tą bardziej pragmatyczną stronę opowieści. Chcąc pomagać ludziom bez konkretnego powodu jednakże prędko same chęci mi przeszły wiedząc, że sama nie mogłabym wiele od siebie wnieść, pozostawały mi zatem chęci i zapewnienia grupy, później ich łzy gdy udało się i mi i Kasai’owi dostać na profil bohaterski i to jeszcze cudem w tej samej klasie. Wtedy to z radości tonęliśmy w uściskach pozostałych co jednak nadal nie było tym co mogłabym nazwać odpowiedzią na pytanie.

 Nazwałabym to zrządzeniem losu czy przeznaczeniem.

Tak jak coroczne pisanie nigdy niewysłanych do osoby mi przeznaczonej listów w końcu przyniosło jakiekolwiek owoce. Tak bym mogła w końcu je komuś dać przeczytać spisując właściwie wszystko co się działo w miejscu, któremu daleko do nazwania go domem, taką moją rzeczywistością będącą historią nie z tej ziemi w porównaniu do życia osoby po drugiej stronie sznurka. U nas w bidulu naprawdę wiele mówiono o tym, robiąc z tego najbardziej podniosły i kluczowy moment w życiu każdej osoby.

Wybór U.A zatem było niczym innym jak impulsem.

 

„Zapanowała cisza między naszą dwójką. Oboje wpatrzeni w swoje kapcie, bądź materiał spodni na których ściskaliśmy palce. Spojrzenia uciekały to w lewo, to w prawo nie dając siebie wzajemnie złapać. Sami byliśmy bardziej od siebie oddaleni na dwóch krańcach sofy a zamiast klasowych wrzasków towarzyszyła nam już późno wieczorna cisza gdzie wiele osób wolało grzać się pod kołdrami swoich łóżek albo oglądać w swoich pokojach coś na telefonie czy laptopie. Uświadomiliśmy sobie w jakiej sytuacji się znaleźliśmy jeszcze przed obozem, co dopiero w trakcie czy po nim. Teraz właśnie w najbardziej wstydliwy sposób znaleźliśmy się w salonie a między nami czerwony sznurek.

Nie potrafiliśmy wymienić między sobą żadnych słów, żadnych a tylko delikatnie brnęliśmy tak by nasze dłonie zetknęły się na jednej z poduszek, onieśmielone dotykiem drugiej osoby odsuwaliśmy je z czerwienią na twarzy. Ta poszerzała się gdy próbowaliśmy zabrać głos, powiedzieć to co może powinniśmy powiedzieć jeszcze przy powrocie z obozu.”