𝘾𝙝𝙖𝙥𝙩𝙚𝙧 𝙑
⠀⠀
⠀⠀
Nie byłem zbytnio typem osobowości, który przejmował się błahostkami, czy komentarzami, nie mającymi żadnego pokrycia z rzeczywistością. W tej sytuacji jednak było trochę inaczej, bo Zabini nie był dla mnie pierwszym lepszym Ślizgonem, przynajmniej od jakiegoś czasu, kiedy to nasze więzi stały się czymś więcej, niż tylko dziwnymi spojrzeniami rzucanymi na szkolnym korytarzu. Okazało się, że mieliśmy wiele wspólnego oprócz Ognistej, dlatego znajomość kiełkowała, a ja przestałem zaprzątać sobie głowę tym, że bratam się z kolejnym Ślizgonem. Nie mogłem jednak żyć w idiotycznej nieświadomości, że żadna z tych relacji do łatwych należeć nie będzie. Blaise udowadniał mi to każdego dnia, a ja całym sobą starałem się nie dać sprowokować przez młodszego, bo wiedziałem, że w głębi duszy wcale nie zamierzał robić mi na złość. Taki już był, dodatkowo zielono-srebrne barwy również posiadały swoje zasady, którym należało się w końcu podporządkować. Nie mogłem jednak nie zareagować, kiedy przez jego wybryki zdrowie innych było zagrożone, nie wspominając o nim samym. Mógł mnie wyklinać, ile chciał. Przestało to robić na mnie wrażenie już jakiś czas temu.
Dlaczego wybrałem Bijącą Wierzbę? Była położona najdalej od boiska do Quidditcha, a nasza rozmowa nie nadawała się na podsłuchanie przez obie drużyny. Wciąż zgrywaliśmy pozory, wymyślone przez siebie role i nałożone maski obojętności, bo dlaczego Puchon miałby jawnie przyjaźnić się ze Ślizgonem i na odwrót? Choć czasem miałem wrażenie, że to Blaise bardziej przeżywa taki stan rzeczy. Zauważyłem, że Dom Węża przykładał ogromną wagę do określeń, łatek, a czasem nawet i stereotypów. Nawet nie starałem się tego zrozumieć, bo ja patrzyłem na swoich przyjaciół ponad tym idiotycznym podziałem.
- Doceniam Twoją troskę o moje burzliwe życie miłosne, ale nie musisz się martwić, nie robię tego, aby komukolwiek zaimponować. - prychnąłem, delikatnie podirytowany, co akurat było nowością, bo zawsze starałem się zachować zimną krew w takich sytuacjach. - Nie dałeś mi innego wyboru. Narażając swoje życie, jak i całej reszty uczniów. Zresztą, Twoja drużyna naprawdę nie miała nic przeciwko, może jednak wy wszyscy jesteście masochistami? Skoro własny Dom miał Cię gdzieś, musiałem zainterweniować. - oddałem mu butelkę, wzdychając ciężko. Czasem zastanawiałem się, kiedy się w to wszystko wpakowałem i dlaczego. Moje ostatnie dwa lata nauki w Hogwarcie, a ja przeznaczałem je na podobne sytuacje.
- Przykro mi, ale od jakiegoś czasu jesteś też moją sprawą, Zabini, czy Ci się to podoba, czy nie. - dodałem, spoglądając obecnie na plecy młodszego chłopaka, bo odwrócił się do mnie tyłem, przenosząc uwagę gdzieś za horyzont. Bijąca Wierzba mieściła się idealnie na jednym ze wzgórz, których widok rozpościerał się na chatkę Hagrida, jak i Zakazany Las majaczący w oddali. Czasem aż ciarki przechodziły.
Przygryzłem nerwowo wargę, poprawiając przy okazji szatę kapitana, która delikatnie zsunęła się z moich ramion.
- Gdybym tylko jeszcze miał jakąś swoją ideę.. - przewróciłem oczami, podchodząc do Zabiniego, aby stanąć obok, również spoglądając przed siebie. Nie byłem jego ojcem, ani prywatnym opiekunem, dlatego nie miałem zamiaru prawić Ślizgonowi zbędnych kazań.
- Po prostu nie chciałbym, aby coś Ci się stało, tylko tyle. I tak zrobisz co będziesz chciał, moje zdanie nie ma dla Ciebie żadnego znaczenia, wiem to. - kątem oka zerknąłem na Zabiniego, wzruszając ramionami. - Nigdy nie mówiłem, że taki nie jesteś. Doceniam Twoją szczerość. - dodałem jeszcze, zanim nie odwróciłem się od chłopaka, w celu powrotu na zamek.
- Boisko jest wasze. Puchoni potrenują innym razem. - rzuciłem na odchodnym, skupiając swój wzrok, jak i myśli na czymś zupełnie innym, aby zbędnie się nie denerwować.
Docierając na boisko, zakomunikowałem swoim, że najpewniej musiałem się pomylić w godzinach treningu, za co od razu ich przeprosiłem, ignorując złośliwe docinki ze strony Ślizgonów. Henry nie wyglądał, jakby mi wierzył, ale posłałem mu ostrzegawcze spojrzenie, zanim nie ściągnąłem reszty z powrotem do naszej szatni.