✝⠀───⠀ 𝘪 𝘥𝘰𝘯'𝘵 𝘧𝘶𝘤𝘬 𝘸𝘪𝘵𝘩 𝘴𝘰𝘤𝘪𝘦𝘵𝘺, 𝘪 𝘫𝘶𝘴𝘵 𝘧𝘦𝘦𝘭 𝘭𝘪𝘬𝘦 𝘪𝘵'𝘴 𝘢 𝘭𝘪𝘦 𝘵𝘰 𝘮𝘦⠀❜
CHAPTER 2
Ostatnimi czasy wyjątkowo mocno przeżywałem wszystkie docinki odnośnie mojego pochodzenia, a także przeróżne domysły snute przez innych na temat mojej rodziny. Nie należałem do osób, które brały do siebie takie rzeczy, miałem dość mocny charakter i naprawdę wiele byłem w stanie znieść. Moje chwilowe załamanie tłumaczyłem sobie jesienną aurą, która coraz bardziej dawała się wszystkim we znaki. Oszukiwałbym samego siebie gdybym nie przyznał, że idiotyczne żarty na temat mojego ojca zasiały we mnie pewnego rodzaju ciekawość. Nigdy jakoś bardzo nie rozmyślałem na tym, kto jest moim biologicznym ojcem. Przez tyle lat swojego życia zdążyłem się przyzwyczaić, że moja ukochana matka była bardzo wybredna jeśli chodzi o partnerów, dlatego nie było dla mnie nowością zastawać w domu nowych ojczymów. Podejrzewałem nawet, że podobna wybredność objawiała się u mnie. Radzenie sobie z nastoletnimi rozterkami próbowałem wspomagać swoim niebezpiecznym zamiłowaniem do alkoholu, które, kto wie, może odziedziczyłem właśnie po ojcu. Kolejna zagadka? Miałem zamiar ją w końcu rozwiązać, ale póki co wolałem się oddać rozkoszy wywoływanej Ognistą Whisky. Byłem bardzo wdzięczny samemu sobie, że podczas ostatniej wyprawy z Draco do gospody Pod Świńskim Łbem wpadłem na genialny pomysł zaopatrzenia się w kilka butelek.
Podniesienie się z łóżka nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń tego dnia, ale jak mógłbym ominąć trening Quidditcha? Zwłaszcza, kiedy mieliśmy w planach nieco poprzeszkadzać Puchonom. Schodząc do Pokoju Wspólnego minąłem Yaxley'a, który siedział przy kominku. Po kolorze jego włosów stwierdziłem, że niezbyt nadaje się do jakiejkolwiek rozmowy, dlatego skinąłem mu tylko głową i uniosłem dłoń do góry, pokazując mu tym samym butelkę Ognistej, którą miałem zamiar zabrać ze sobą na stadion. Drogę pokonałem nieco chwiejnym krokiem, ale absolutnie nie przeszkadzało mi to, by nieco polatać i powkurzać kapitana Puchonów. Pomijając nasze w miarę dobre stosunki nigdy nie zaprzepaściłbym okazji do publicznego okazywania mu odrazy. Taka już chyba natura Ślizgonów. Jego głos oderwał mnie od snucia podstępnych planów upokorzenia go i aż przewróciłem oczami.
— Proszę, proszę, kto się pojawił — zacząłem, ostrożnie odstawiając butelkę. — Pan maruda, niszczyciel dobrego humoru i zabawy.
Szarpnąłem ramieniem, wyswobadzając się z jego uścisku. Jeszcze tego brakowało żeby ktoś zobaczył, że Puchon bezkarnie może mnie dotykać. Skrzywiłem się na widok jego twarzy, a w momencie, w którym stanąłem całkowicie o swoich siłach poczułem lekkie kręcenie w głowie. Nie zapowiadało się to dobrze, chociaż przez myśl przeszła mi wizja wymiotowania na jego buty.
— Radziłbym ci nie podbierać opiekuńczej roli, która jest przypisana do Pottera. Jeden obrońca, który zawsze każdemu przybiegnie na ratunek jest wystarczający — kontynuowałem prześmiewczo, bawiąc się coraz lepiej. Konfrontacja słowna była chyba lepsza niż przeszkadzanie im w treningu. — Jeszcze będzie zazdrosny... — dodałem szeptem, nachylając się w jego stronę.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Sięgnąłem po butelkę Ognistej, którą uprzednio odłożyłem w bezpieczne miejsce i odwróciłem się, planując dołączyć do reszty Ślizgonów.
— Pilnuj swojego nosa, Diggory — rzuciłem przez ramię, powoli oddalając się w stronę chłopaków. W duchu miałem nadzieję, że starszy nie postanowi dalej bawić się w matkowanie i nie przyjdzie mu do głowy głupi pomysł zgłoszenia tego do profesorów.