Miałem nadzieję, że podjęta decyzja rzeczywiście okaże się dobra i nie wyniknie z tego jeszcze więcej kłopotów, niż w ostatnim czasie. Nie miałem jednak żadnych wątpliwości, że gdybym nagle zrezygnował z jej pomocy i został sam, to prawdopodobnie nie trwałoby to długo, nim ktoś, tym razem już ze zdecydowanie mniej przyjaznymi zamiarami, by mnie odnalazł. A teraz, wychodziło na to, że chęć przeżycia nie była tylko egoistyczną pobudką, choć wciąż brzmiało to wręcz absurdalnie. Nagle miałem stać się odpowiedzialny… no właśnie, za co? Za los ludzkości? Pojedynczych jednostek, których nawet nie znałem? Nie potrafiłem być odpowiedzialny nawet za swoją matkę, w końcu zrzucając całą opiekę na szpital, pojawiając się u niej jedynie dwa razy w roku, gdzie nawet nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać, o ile w ogóle mnie wtedy rozpoznawała. Nie miałem żadnej innej rodziny, nie zdecydowałem się na jej założenie, bardziej koncentrując się na swoim rozwoju i na tym, by ciągnąca się za mną przeszłość nie przekreśliła moich planów na szczęśliwe, a przede wszystkim zwyczajne do granic możliwości życie. Świadomie nie brałem na siebie odpowiedzialności za drugą osobę, widząc, że nawet nieliczne roślinki, które w porywie zachcianki zawitały na parapecie w moim mieszkaniu, po jakimś czasie w końcu umierają jedna po drugiej, niezależnie od moich starań. Nigdy nie zdecydowałem się nawet na żadnego zwierzaka, choć kiedyś marzyłem o psie, ale zważając na obowiązki z pracy, czy to te standardowe, czy dodatkowe, które z chęcią brałem na siebie, zwyczajnie nie mógłbym poświęcić zwierzęciu tyle czasu, na ile zasługiwało i ile potrzebowało. Miałem poza tym wyjątkową tendencję do zapominania, co niejednokrotnie sprawiało, że musiałem robić coś na ostatnią chwilę, przez co efekt końcowy niekoniecznie był taki, jak oczekiwałem i ja, i inni. Nie przeszkadzało mi to jednak w zawalaniu się pracą, bo zwyczajnie lubiłem to, co robię, nawet jeśli niekiedy stawiało to przede mną ogromne wyzwania. Nawet kosztem własnego życia, które – jak nagle sobie uświadomiłem – przemykało zawsze gdzieś obok. Tak bardzo próbowałem uciec od swojej przeszłości, że rzuciłem się w wir życia, choć właściwie nie żyjąc w ogóle, nie tak naprawdę, a gdzieś obok. Odhaczałem jedynie kolejne dni na kalendarzu, będąc, po prostu będąc i czekając od jednego dnia do kolejnego, od obowiązku do obowiązku, zawsze byleby do jutra, a owe jutro nigdy się nie pojawiało. Aż wreszcie nadeszło. I niewątpliwie wywróciło całe moje dotychczasowe życie do góry nogami.
Kiwnąłem głową na jej słowa, przez chwilę w powstałej ciszy rozważając to, co powiedziała. Powoli, gdy już jednak minął szok i wreszcie zacząłem oswajać się z faktem, że rzeczywiście posiadam moc, a nie jest to jedynie moim wymysłem, również informacje o istnieniu istot, które dotąd wydawały mi się wyciągnięte z bajek i legend, bądź podobnych rzeczy, powoli docierały do mnie jako nieznana do tej pory rzeczywistość. I może niekoniecznie nagle będę potrafił przejść z tym wszystkim do porządku dziennego, traktując to, jako oczywistość, ale być może po prostu łatwiej będzie mi to wszystko zaakceptować i nie dziwić się na każdym kroku, próbując wyprzeć podobną świadomość. Teraz, skoro już uwierzyłem w słowa Galadrieli, może uda mi się choć trochę odnaleźć w tym świecie, który, choć wciąż miałem wrażenie, że do niego nie pasuję, w jakimś stopniu stał również i moim światem, a właściwie to ja stałem się jego częścią.
Zmarszczyłem czoło na jej kolejne słowa, mimo wszystko nie odnajdując jaką w ogóle rolę miałbym pełnić. Skoro teraz sytuacja uległa zmianie, a nad ludźmi nie było Stwórcy, który nad nimi czuwał, to czemu wciąż powstawali nowi Prorocy? Skoro wcześniej służyli jako narzędzie Boga, będąc też niejako ucieleśnieniem Jego wspaniałości, a przynajmniej na tyle, na ile ludzki umysł był w stanie jakkolwiek to pojąć, to kim, czym mieli być teraz? Jaką tak naprawdę miałem mieć w tym wszystkim rolę? Co prawda, w założeniu nie widziałem siebie, wychwalającego Stwórcy, kogoś, kto nawracałby innych na wiarę, tworząc przy tym cuda. Nigdy nie byłem szczególnie religijny i zdawało mi się, że zwyczajnie musiała nastąpić jakaś pomyłka przy tym konkretnym wyborze.
Podążyłem wzrokiem za anielicą, zaraz jednak westchnąłem głośno. Nie byłem w zasadzie szczególnie zaskoczony, że całe to „prorokowanie” będzie miało jakieś swoje konsekwencje, które zapewne mi się nie spodobają. Wiedziałem, że będę musiał się z nimi liczyć, nawet jeśli w tym momencie wydawały się odległe, ale kiedyś przecież nadejdą i lepiej być choć trochę na nie przygotowanym. W pierwszej kolejności jednak chciałem przede wszystkim dowiedzieć się tego, co czeka mnie w najbliższej przyszłości, żeby w ogóle móc podjąć jakikolwiek wybór, odnośnie tego, co miało być dalej. Jeden już podjąłem, zgadzając się na współpracę, a teraz chciałem wiedzieć, przed czym jeszcze przyjdzie mi stanąć, szczególnie jeśli chodziło o sprawy, w których miałem realny wybór, a który jednoznacznie nakreśli moją drogę. Pozostawała też zagadka mojego anioła stróża, którym był sam Gabriel oraz, o ile dobrze zrozumiałem, niezwykła umiejętność, którą musiałem w sobie znaleźć. Zdecydowanie w tym wszystkim było o wiele więcej pytań i niewiadomych, niż odpowiedzi.
Spojrzałem na Mary Ann, gdy ponownie zajęła miejsce przede mną, po czym wziąłem głęboki wdech, starając się skoncentrować na tym, co powiedziała. A przynajmniej jakoś – ponownie – ułożyć to sobie w głowie. A raczej odnieść się do jej słów. Moje życie, poza tym, co wydarzyło się ostatnio, zdawało się niczym niewyróżniające.
— Nie wiem, nie wydaje mi się… — powiedziałem powoli, z wahaniem. Mimo wszystko starałem się skoncentrować i przypomnieć sobie cokolwiek, co kiedyś wydawało mi się choć trochę niezwykłe. Wlepiłem wzrok w stojącą na stole przede mną popielniczkę, próbując odciąć się od tego, co mnie otaczało i wróciłem wspomnieniami w przeszłość. Cofnąłem się do czasów swojego dzieciństwa, mając nadzieję, że wtedy, gdy mój umysł był znacznie bardziej otwarty na niezwykłość świata, znajdę jakąś odpowiedź. Ale miałem wrażenie, że to kompletnie na nic. Co prawda, wydawało mi się, że jest coś, schowane gdzieś pod powierzchnią, gdzieś głęboko, jakby dziwne uczucie swędzenia pod skórą, które w zasadzie trudno było jakkolwiek umiejscowić, a tym bardziej trudno było odczuć ulgę z powodu drapania, bo ów miejsce zdawało się kompletnie niedostępne, ale niezależnie od tego, jak bardzo próbowałem, to nie potrafiłem odkryć, z czym to uczucie było powiązane. Być może jedynie, zasugerowany słowami Mary Ann, wymyśliłem je sobie, próbując odnaleźć w sobie cokolwiek, co okazałoby się pomocne.
I właśnie wtedy, gdy już miałem spojrzeć na Mary, popielniczka, na której dotąd skupiałem wzrok, nagle poruszyła się nieznacznie, po czym uniosła lekko nad blatem stołu. Patrzyłem na lewitujący w powietrzu przedmiot z wyraźnym zaskoczeniem.
— Po co… — zacząłem, odrywając wzrok od popielniczki i skierowałem go na Mary Ann, ale w tym momencie przedmiot z brzękiem upadł z powrotem na stół, a ja poderwałem się z miejsca, niemal przewracając krzesło, na którym dotąd siedziałem. Przez dobrą chwilę byłem więcej, niż pewien, że była to ingerencja Galadrieli, co właściwie nie było niczym niezwykłym, zważając, że była aniołem, ale nagle dotarło do mnie to, co kryło się pod powierzchnią. Zrozumiałem, że w moim życiu co jakiś czas zdarzały się kompletnie niezrozumiałe sytuacje, które z biegiem czasu nauczyłem się po mistrzowsku ignorować. Nagle spadające z biurka rzeczy, które wcześniej leżały daleko od krawędzi, a w pomieszczeniu nie było przeciągu, klucze, które zawsze kładłem w tym samym miejscu po wejściu do domu, a które później odnajdywałem na podłodze. Coś, co wydawało mi się zwyczajnym zbiegiem okoliczności, roztargnieniem, bądź nawet zwykłym zapomnieniem, ot, psikusem wyobraźni, teraz nabrało zupełnie innego znaczenia.
Wbiłem spojrzenie w Mary Ann i głośno przełknąłem ślinę.
— To… nie pierwszy raz, gdy coś podobnego dzieje się w mojej obecności.