JustPaste.it
User avatar
Lost Soul @Lost_Sovl · May 1, 2019 · edited: Sep 9, 2020

D - gra.jpg

                           Kolejny rok bez perspektyw na poprawę. Kolejny, w którym nie dawali jej szansy na to, że kiedyś wróci do normalnego życia, kolejny, w którym zapadł wyrok na dalsze leczenie, kolejny, w którym nie doczekałem się nawet minimalnej poprawy. Minęło już jedenaście lat od dnia, w którym straciłem bezpowrotnie ojca i – wszystko wskazywało na to – że również i matkę. Z początku jeszcze mocno wierzyłem w to, że kiedyś odzyskam choć jednego z rodziców, ale przy każdej kolejnej wizycie, odbywającej się dwa razy w roku, coraz bardziej traciłem nadzieję, aż w końcu doszedłem do tego momentu w swoim życiu, gdy musiałem przyznać przed samym sobą, że nie odzyskam już nigdy żadnego z nich.
                           Położony na wyspie szpital psychiatryczny uniemożliwiał częstsze wizyty, dlatego przez większą część czasu mijającego roku udawałem, że tak samo, jak mój ojciec, to i moja matka była martwa. Jedynie dwa tygodnie wyjęte z tego okresu przypominały mi o tym, że jeden członek mojej rodziny wciąż został przy życiu, choć w zasadzie trudno było nazwać to w taki sposób. Wstydziłem się jej? Niekoniecznie, tak po prostu było łatwiej, niż tłumaczyć wszystko, co spotkało naszą rodzinę. Nie potrzebowałem współczujących spojrzeń, idących z faktu, że moja rodzicielka zwariowała, dużo łatwiej było znieść składane kondolencje za coś, co stało się i jednocześnie skończyło, gdy i tak moje życie w jakimś sensie było poukładane, mając tych swoich dwadzieścia pięć lat, stałą pracę, własne mieszkanie i perspektywy na rozwój. Dużo łatwiej było udawać, że uporałem się wtedy ze śmiercią obu rodziców, niż przyznawać, że choroba mojej matki snuła się za mną do teraz coraz to większy cień rzucając zza moich pleców, jak zbliżał się termin jej odwiedzin. 
                           Ze względu na odizolowanie ośrodka wizyty trwały przeważnie trzy dni, podczas których każdy z odwiedzających dostawał niewielką kwaterę, w której mógł spędzić noc, a dzień przeznaczyć na spędzenie czasu ze swoim bliskim. Dlatego też dwa razy w roku brałem tygodniowy urlop, w okresie letnim i zimowym, wliczając w to trzy dni na odwiedziny, dwa na podróż tam i z powrotem i kolejne dwa, które zazwyczaj potrzebowałem, by po tym wszystkim dojść do siebie i wrócić do normalnego życia, ponownie przechodząc w tryb udawania tego, że od jedenastu lat jestem sierotą, której udało się wyjść na ludzi. I pomimo, że nienawidziłem się za podobne myśli, tak czasami łapałem się na tym, że być może byłoby lepiej, gdybym wtedy nie powstrzymał jej przed tym, co jeszcze zamierzała zrobić. Szczególnie mocno odczuwałem to wtedy, gdy patrzyłem na jej pogrążoną w niemal wiecznej katatonii sylwetkę.
                           — Dzień dobry, mamo — powiedziałem, wchodząc do jej niewielkiego pokoju, który dzieliła z drugą, nieobecną teraz kobietą. Zrobiłem kilka niepewnych kroków w jej stronę, ale dopiero, gdy zatrzymałem się tuż przed nią, delikatnie drgnęła, ale jej spojrzenie przesunęło się po mnie, jakby w ogóle nie dostrzegając. Stłumiłem westchnięcie, pamiętając o tym, że pielęgniarka chwilę wcześniej uprzedziła mnie, że niedawno dostała leki i może nie być z nią większego kontaktu. Wiedziałem, że ten stan potrwa jeszcze jakiś czas i musiałem uzbroić się w cierpliwość, nim wreszcie będzie w stanie spojrzeć na mnie i rozpoznać we mnie swojego syna. 
                           Spojrzałem na jedno z dwóch stojących pod zakratowanym oknem krzeseł, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu i ponownie skierowałem wzrok na swoją matkę. Bawiła się skrawkiem swojej koszuli nocnej, zaplątana w chaosie swoich myśli. Kiedyś, może jeszcze pięść-sześć lat temu dałbym wiele, by zrozumieć to, co działo się w jej głowie, teraz byłem pewny, że cokolwiek tam było, to najprawdopodobniej przeraziłoby mnie do tego stopnia, że już i tak problematyczne wizyty tutaj stałyby się przykrym obowiązkiem, a być może pewnego dnia kompletnie by ustały. Na razie byłem daleki od podobnego kroku, to wciąż była moja matka, której zwyczajnie nie umiałem, a być może nie chciałem zrozumieć, a dwie wizyty w roku to znowu nie było wcale aż tak dużo. Na więcej i tak by mi nie pozwolili, nawet gdybym nalegał, czego z początku jeszcze próbowałem. Dzisiaj wiedziałem, że częstsze wizyty niosłyby ze sobą więcej problemów.
                           Odchrząknąłem cicho, siląc się na uśmiech i powoli wyciągnąłem w jej kierunku dłoń, w której ściskałem niewielki bukiet fioletowych tulipanów – jej ulubionych kwiatów. Zawsze powtarzała, że róże są zbytnio przereklamowane i odmawiała przyjęcia ich, dosadnie mówiąc, gdzie takowy bukiet można wsadzić, zaczynając od kolczastej strony. Kiedyś uwielbiałem jej poczucie humoru, jej żarty w stronę ojca i moją, lekkie podejście do życia, połączone z ogromną troską o najbliższych i niewybredne komentarze, które wszystkich doprowadzały do łez i duszenia się ze śmiechu. Dzisiaj z tego wszystkiego zostały mi jedynie mgliste wspomnienia.
                           Uniosła spojrzenie na kwiaty i na jej twarzy zamajaczył niewyraźny uśmiech, jakby w usilnych próbach przypomnienia sobie o czymś, co gdzieś tliło się w podświadomości, a nie mogło do końca wypłynąć na powierzchnię. Powoli podniosła rękę, by wreszcie przesunąć palcami po fioletowych płatkach, aż po kilku chwilach palce obu dłoni ostatecznie zacisnęły się na bukiecie, przysuwając go do siebie, niemal pod sam nos. Uśmiechnąłem się lekko i cofnąłem kilka kroków w kierunku drzwi.
                           — Pójdę zapytać o jakiś wazon — powiedziałem, jednak nie zareagowała, zbyt zaaferowana kwiatami, mogłem jedynie mieć nadzieję, że w ogóle mnie usłyszała. Rzuciłem na nią jeszcze jedno spojrzenie, zdając sobie sprawę, jak krucho i bezbronnie wyglądała w tej chwili, tak zupełnie inaczej, niż jedenaście lat temu, gdy nic nie przeczuwając znalazłem ją w mieszkaniu.
                           Wyszedłem na korytarz i rozejrzałem się, jednak w pobliżu nie kręciła się żadna pielęgniarka, a jeśli już, to musiała znajdować się w jednym z wielu pokoi, do których nie miałem zamiaru wchodzić. Ruszyłem przed siebie, mając nadzieję, że w końcu natknę się na kogoś innego, niż tylko snujących się pacjentów. Byłem tutaj tyle razy, że zdążyłem przywyknąć do tego, że niektórzy kompletnie będą ignorować moją obecność, a niektórzy zaczepiać, a wiedziałem, że rozmowy z takimi osobami wyglądają naprawdę różnie, czasami ktoś zdawał się zachować trzeźwy umysł, wyglądając na całkowicie zdrowego, a czasami ktoś potrafił mówić o naprawdę dziwnych rzeczach, niekiedy będąc przy tym za bardzo natarczywy. Nie mogłem ich winić, choroba, jakakolwiek by nie była, dotknęła ich nie prosząc o pozwolenie.
                           W końcu zobaczyłem pielęgniarkę, która akurat wychodziła z pokoju jednego z pacjentów, więc podbiegłem do niej, nim zdążyła gdzieś zniknąć.
                           — Cześć — powiedziałem, zatrzymując ją. Młoda kobieta spojrzała w moją stronę i uśmiechnęła się najwyraźniej na moje zuchwalstwo. — Mam małą prośbę. Właśnie przyjechałem odwiedzić mamę i przywiozłem jej kwiaty. Czy istniałaby możliwość, żebyś znalazła dla mnie jakiś wazon?
                           Kobieta przez chwilę przyglądała mi się, delikatnie przechylając głowę na bok i układając jedną dłoń na swoim pasie. Po chwili jednak odrzuciła związane w kucyk włosy do tyłu i kiwnęła głową.
                           — Myślę, że istniałaby taka możliwość. Chodź ze mną, w pokoju pielęgniarskim na pewno znajduje się jakiś wazon, który mogłabym użyczyć twojej mamie — odpowiedziała, z rozmachem odwracając się i szybkim krokiem ruszając przed siebie. Momentalnie podreptałem za nią, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że musiała zacząć pracę, albo nawet jeszcze staż tutaj całkiem niedawno. Podejrzewałem, że gdy będę tutaj następnym razem jej wesołość zniknie, zwalniając miejsca typowej dla tutejszych pielęgniarek zgryźliwości i niemal wiecznego niezadowolenia.
                           Po kilku chwilach dziewczyna zaprosiła mnie do pokoju, przeznaczonego dla pielęgniarek, każąc zaczekać, a sama zajęła się poszukiwaniem wazonu w jednej z szaf, zajmujących całą ścianę. W jednym rogu pomieszczenia stał lekarz, ściszonym głosem rozmawiając z jednym z pielęgniarzy. Lekarz co jakiś czas zażarcie gestykulował rękami, ton głosu jednak pozostawał niezmienny, chociaż z miejsca, w którym stałem nie dało się usłyszeć niczego nawet, jakby chciał. A w zasadzie nie chciałem. Czasami lepiej było nie znać niektórych szczegółów, dotyczących pacjentów, oszczędzało to nieprzyjemnych myśli i w rezultacie ułatwiało późniejszy powrót do normalności.
                           — Proszę, myślę, że się nada. Musisz go tylko napełnić wodą. — Młoda pielęgniarka oderwała mnie od myśli, więc od razu skierowałem się w jej stronę. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością i wyciągnąłem ręce po podawany mi wazon.
                           — Dziękuję. Mógłbym jeszcze tylko… — W tym momencie, gdy odbierałem od niej naczynie moje palce niechcący dotknęły jej dłoni, a wtedy stało się coś naprawdę dziwnego. 
                           Pielęgniarka, Betty, bo tak miała na imię znajdowała się w samochodzie należącym do ośrodka. Deszcz padał coraz mocniej, ale chwilę temu przecież powiedziała do jednej ze swoich koleżanek, z którą pracowała – „daj spokój, Cassidy, taki deszczyk nie jest w stanie mnie zatrzymać, będę jechać ostrożnie, wrócę nim się spostrzeżesz”. W oczach Cassidy pojawił się niepokój i chciała delikatnie wspomnieć o Tonym, ale Betty jej przerwała. W końcu ich małe schadzki skończyły się kłótnią, więc nie zamierzała o nic prosić Tony’ego. Poradzi sobie bez niego. Klęła jednak w myślach, gdy deszcz zacinał coraz bardziej, stukając o szyby w samochodzie i zastanawiała się po jaką cholerę ktoś wpadł na tak idiotyczny pomysł, by zapas leków trzymać w osobnym budynku, znajdującym się na drugim końcu wyspy. Klęła siarczyście na tego, kto nie dopilnował, by wszystkie potrzebne na ten tydzień lekarstwa znalazły się pod ręką. Tego dnia specjalnie pracowała dłużej nad swoim makijażem, by wzbudzić zazdrość u Tony’ego, chcąc mu zasygnalizować, że doskonale jest jej bez niego i na celowniku ma już kogoś innego, jej libido niewiarygodnie wzrosło w chwili, gdy się tutaj znalazła, właściwie odcięta od świata, a myśl, że robi coś zakazanego tylko nasycała jej podniecenie. Wiedziała, że ten krótki kawałek, który będzie musiała przejść najpierw od samochodu do budynku i z powrotem, a później od samochodu do ośrodka kompletnie zrujnuje jej makijaż, w który włożyła tego ranka tak wiele pracy. Nawet jej koleżanki zachwalały, że bardzo ładnie dziś wygląda. I być może właśnie przez to, jak bardzo skupiała się na swoich myślach przestała koncentrować się na prowadzeniu. Chwilę później wpadła w poślizg, uderzając w drzewo tak nieszczęśliwie, że dolna część jej ciała została sparaliżowana. Do końca życia będzie wyrzucać sobie, że los ukarał ją za to, jak się prowadziła, za przyjmowanie mężczyzn między swoje nogi tak często, jak tylko miała okazję i ochotę.
                           — Proszę pana, czy wszystko w porządku? Proszę pana! Halo! — Dopiero po chwili krzyk młodej pielęgniarki jest w stanie do mnie dotrzeć. Później zaczęło docierać do mnie coraz więcej rzeczy, takich jak zbity wazon, którego kawałki leżą porozrzucane na podłodze oraz uważny wzrok stojących w kącie mężczyzn, którzy przerwali rozmowę. 
                           Spojrzałem na pielęgniarkę, która wciąż coś do mnie mówiła, ale jej słowa zmieniły się w niezrozumiały dla mnie ciąg i jedynie jej poruszające się usta świadczyły o tym, że rzeczywiście wciąż mówi. Złapałem ją za nadgarstek, prawdopodobnie o wiele za mocno zaciskając palce na jej skórze, dziewczyna próbowała wyrwać rękę, po chwili nalegając coraz agresywniej, szarpiąc się, kiedy mój uścisk nie lżał, a wręcz przeciwnie, stawał się coraz silniejszy.
                           — Widziałaś to? Betty, widziałaś to? Nie możesz jechać po te leki, nie wtedy, gdy będzie padać, nie możesz! Widziałaś?! To się źle skończy! — powiedziałem, nawet nie zdając sobie sprawy, że z każdą chwilą coraz bardziej podnosiłem głos.
                           — Puść mnie! Puszczaj, to boli! — krzyknęła pielęgniarka, dopiero dużo później uświadamiając sobie, że nie mówiła tego, jak się nazywa, a widniejąca na jej piersi plakietka z imieniem „Cindy”, którą tego ranka w pośpiechu zgarnęła przypadkiem, przecież nie mogła w żaden sposób wiązać się z jej prawdziwym imieniem.
                           — Poproś Tony’ego, albo kogokolwiek, żeby cię tam zawiózł! Zraniona duma będzie bolała o wiele mniej, niż wypadek i paraliż na całe życie! Nie jedź wtedy po leki, nie jedź! — To było jednak ostatnie, co zdążyłem powiedzieć do Betty, nim nadeszła interwencja. 
                           A później wiele rzeczy potoczyło się bardzo szybko.

rodek.jpg

                           Nie byłbym w stanie powiedzieć, ile dokładnie minęło dni. Byłem jednak pewny, że mógłbym je zacząć liczyć już w tygodniach. Być może trzy tygodnie? Może trochę krócej, może dłużej? Czułem się całkowicie wykluczony ze świata, jakbym przestał być jego częścią, dni i noce mijały mnie gdzieś obok, jakbym w ogóle do nich nie należał. A przecież dotąd należałem. Przecież byłem zdrowym i fizycznie, i umysłowo młodym mężczyzną, dotąd żyjącym całkowicie przeciętnym do bólu życiem, nie borykającym się z żadną chorobą, nie licząc łapiących mnie raz na jakiś czas przeziębień. Nawet rzadko kiedy chorowałem na tyle, by leczyć się antybiotykami, a w szpitalach bywałem przeważnie, by kogoś odwiedzić. W takim razie, co ja właściwie tutaj robiłem? Nie powinienem tu być. To, co się wydarzyło tamtego dnia nie było wynikiem schizofrenii, jak mi powiedzieli. Powiedzieli też, że to zapewne dziedziczne, szybko nawiązując do mojej przebywającej tutaj matki. Nie widziałem jej od tamtego czasu, nie chciałem. Jak miałbym jej to wytłumaczyć? Jak obwinić ją za coś takiego? Zresztą, nie wierzyłem im. To nie była schizofrenia, nie byłem chory, to… to było coś innego, wiedziałem o tym. Nie potrafiłem ich jednak przekonać, że to, co wtedy widziałem nie miało nic wspólnego z żadną umysłową chorobą, a im bardziej próbowałem, tym bardziej robili ze mnie wariata. Więc w końcu przestałem mówić im cokolwiek. Przestałem współpracować, a oni z taką łatwością podpięli nagłą agresję, która się u mnie pojawiła pod chorobę. Nigdy dotąd nie przejawiałem podobnych zachowań, niemal zawsze byłem spokojny, nastawiony do każdego pokojowo, byłem daleki od podniesienia ręki na kogokolwiek. Ale nie potrafiłem bezczynnie przyglądać się temu, jak z dnia na dzień rujnują moje poukładane dotąd życie. Walczyłem przy próbach podawania mi leków, odmawiałem rozmów, nie uczestniczyłem w przygotowanych zajęciach. Właśnie dlatego tak często lądowałem w izolatce, do której wpychali mnie przy każdej możliwej okazji, próbując złamać i zmusić do współpracy. Nie zamierzałem pomagać im w robieniu ze mnie wariata.
                           Nie zareagowałem, kiedy drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia ktoś wszedł, jak szybko okazało się po głosie – kobieta. Siedziałem skulony w swoim kącie, przyciśnięty plecami do ścian i patrzyłem uparcie w jeden punkt w podłodze. Leki uspokajające, które podali mi przed tym, nim mnie tutaj zamknęli działały już od dłuższego czasu i w tym momencie nie miałem ochoty na nic. Chciałem tylko, żeby wreszcie zostawili mnie w spokoju. 
                           Dopiero po dłuższej chwili, gdy dotarło do mnie, że być może jedna z pielęgniarek przyszła po to, żeby spróbować podać mi przepisane przez lekarzy leki, w obawie uniosłem buntownicze spojrzenie, chcąc zasygnalizować, że nawet w tym stanie zamierzam się wzbraniać. Mój wzrok jednak nieco złagodniał, bo kobieta nie mogła być pielęgniarką. Jednak było w niej coś dziwnego, wręcz niepokojącego, co sprawiło, że powoli podniosłem się na nogi, jednak nie ruszyłem się z miejsca, ponownie mocno wciskając plecy w ścianę i nie spuszczając z niej oczu. W nerwowym geście wsunąłem kosmyk włosów za ucho i przełknąłem ślinę. Aura towarzysząca kobiecie wzbudzała we mnie irracjonalne złowrogie odczucia, nawet jeśli nigdy wcześniej nie wierzyłem w podobne bzdury.
                           — Kim jesteś? – zapytałem po dłuższym milczeniu. — Czego ode mnie chcesz?
D - d.jpg