JustPaste.it
User avatar
M. EISENHARDT @ENJOYTHEABUSE · Apr 30, 2020 · edited: May 15, 2020
••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••     ╱ MALUM MALUS #02

zelda2.pngI.

Biel i czerń od kilku tygodni nieustannie towarzyszyły młodemu chłopakowi, kontrastowały swą przeciwnością, drażniły nieprzyjemnie zmysł wzroku; pierwsza z barw nawiązująca do czystości, przeobraziła się w symbol cierpienia oraz strachu, spowijała bowiem pomieszczenie pozorujące szpitalne laboratorium, gdzie ból i sięganie kolejnych szczytów – nie do końca – ludzkiej wytrzymałości, stanowiło rutynową procedurę, a uśmiechy wykrzywiające wargi tamtejszych konowałów, budziły odrazę. Cela z niewielkim, prostokątnym oknem niemalże przy samym suficie natomiast pokrywała się z barwą czerni, kolorem wyciągającym w kierunku osadzonego swe lepkie ręce, czyniąc go niesamowicie samotnym, zagubionym i niewidzącym sensu w dalszej egzystencji.

Max miał kilkanaście lat, a posiadany przez niego dar, stanowił największą zbrodnię; wykraczająca poza logikę umiejętność, spędzała sen z powiek zbrodniarzom i – ich skromnym zdaniem – torowała przed nimi drogę do podboju kolejnych państw, a finalnie całego świata. Doprawdy ciężko odmówić im optymizmu.

Członkowie tutejszej władzy drobiazgowo dbali o to, ażeby wszelakie obiekty badań pseudonaukowych nie wiedziały o sobie wzajemnie, z tego względu Eisenhardt żył w przekonaniu, że jest jedynym – tego typu – wybrykiem natury stąpającym po świecie. Generalnie wyjątkowość uchodziła za chlubę i wyróżniała spośród społeczeństwa – nierzadko w pozytywny sposób – lecz dla młodego mutanta była przekleństwem. Z każdą kolejną, przymusową wizytą w laboratorium i często nieudanym eksperymentem, pozostawiającym na młodym ciele Maxa rany – ze względu na panujące w obozie warunki – niezdolne do prawidłowego gojenia, młodzieniec coraz wyraźniej wyczuwał metal wokół siebie; słyszał skrzypiące w oddali zawiasy, czuł niemal namacalny chłód na swej bladej skórze, a co więcej, postrzeganie świata za pomocą wzroku, również ulegało stopniowemu zakrzywieniu, powoli podporządkowując się nadnaturalnemu darowi.

Początkowo chłopak nienawidził zachodzących w nim zmian, zdolności, jakimi obdarowała go natura, a przede wszystkim nienawidził siebie, będąc zgniatanym przez poczucie winy względem śmierci matki, niczym kawałek drewna pomiędzy szczękami imadła; mimo wszystko jakiekolwiek korzystne – dla lekarzyn – efekty trzymał w tajemnicy, ponieważ tak podpowiadał mu instynkt samozachowawczy.

Miesiące mijały, a pragnienie tego, aby po przymknięciu powiek już nigdy ich nie uchylić, przeobraziło się w równie silną chęć czegoś na wzór zemsty; Max nie miał czasu na dzieciństwo, prozaiczne celebrowanie swych najmłodszych lat, sytuacja bowiem zmusiła go do przyspieszonego procesu dojrzewania intelektualnego. W przypadku dorastających w normalnych warunkach nastolatków, młodzieńcze fascynacje stawały się podstawą do trwających przez resztę życia zainteresowań czy też pasji, jednakże wobec Eisenhardta nie miały one racji bytu; obcował ze śmiercią oraz bestialskim okrucieństwem, co już na zawsze pozostawi skazę na jego pokrytej bliznami, psychice – o czym będzie mógł przekonać się w przyszłości.

Wizyty w laboratorium z czasem stały się coraz częstsze, a lekarze szczycący się mianem „naukowców”, dopatrywali się kolejnych, całkiem nowych i fascynujących aspektów organizmu obdarzonego; wpuszczali w obieg żylny młodzieńca różnego rodzaju substancje z niestosowną wręcz ekscytacją, oczekując wyników. Odkrywali kolejne, intrygujące zależności czy też po prostu chełpili się tym, iż z dnia na dzień, mutant wykazywał się coraz większą apatią, wobec zadawanego mu bólu. Określenia jakie niejednokrotnie słyszał wobec siebie, napawały go wątpliwościami co do inteligencji rasy, określającej siebie „panami” wszak, kiedy był małym chłopcem, matka często czytywała mu różnego rodzaju legendy, czy też niecodzienne bajki, pisane przez wyjątkowo kreatywnych ludzi, posiadających wyobraźnię wykraczającą poza nieformalne normy; roiło się tam od demonów nazywanych złymi duchami, czarownic o krzywym, garbatym nosie, mieszkających w drewnianych domkach na kurzej stopie, diabłów nierzadko określanych mianem „czortów” czy innych, tego typu stworzeń, aczkolwiek nigdy nie pomyślałby, że tutejsza władza mogłaby choć przez chwilę rozważa, iż on – Max Eisenhardt, więzień o numerze 214782 – należy do którejkolwiek z rzeczonych ras. W tamtych czasach nikt nie brał pod uwagę, że istnieje coś takiego jak gatunek homo superior, toteż poddawali rozpatrzeniu wszelakie, nadnaturalne byty o jakich kiedykolwiek słyszeli, a wspomnieć trzeba, iż spora część z wysoko postawionych oficerów, maczała palce w okultyzmie, wobec tego z istotami ponadludzkimi – chociażby w formie tekstu – byli za pan brat; ścieżką wiejskich zabobonów pragnęli sięgnąć szczytu.

Esesmani oraz wielcy doktorzy czuli się coraz swobodniej w obecności Maxa wówczas, gdy przeprowadzali na nim – pięknie ujmując – badania, bądź też po prostu prowadzili do laboratorium i, zamiast wziąć się od razu do roboty, omawiali przeróżne aspekty związane z kwestiami, o jakich ten – bądź co bądź – nie powinien wiedzieć; początkowo młodzieniec nie przykładał do tego większej wagi, a informacje o kolejnych ofiarach nie robiły na nim już większego wrażenia, aczkolwiek z czasem rozmowy tutejszej inteligencji zakrawały na tak specyficzne tematy, niemal wyciągnięte ze wspomnianych wcześniej bajek, że mimowolnie przysłuchiwał się ich wypowiedziom. Tak było i dziś. Młody mutant siedział wyprostowany na prowizorycznym, acz – powierzchownie – sterylnym łóżku o drewnianej ramie i machał bezwiednie, zwisającymi nogami; na pierwszy rzut oka wyglądał dość beztrosko, jednakże w rzeczywistości był to tik na tle nerwowym. Potrzebował ruchu, aby wyładować buzujące w nim emocje, a niedawno spostrzegł, że niespokojne zaciskanie palców na przedmiotach wszelkiej maści, prowadzi do ich – w najlepszych wypadku – uszkodzenia; pragnął zachować postępy dla siebie, toteż był zmuszony myśleć naprzód, być o kilka kroków przed swoimi oprawcami. Przyglądał się działaniom odzianego w biały kitel mężczyzny, precyzyjnie – narodowość zobowiązuje – układającym narzędzia na gazie, nieopodal łóżka, a jednocześnie przysłuchiwał się słowom, kierowanym do – sądząc po oznaczeniach – wysoko postawionego esesmana; postawny osobnik stał z dumnie uniesioną głową, jedną zduszoną w pięść dłoń, wierzchem przyciśniętą miał do pleców w okolicy lędźwi, a w palcach drugiej ściskał papierosa. Panowie dyskutowali na tematy czysto prozaiczne; co w domu, jak żona, opowiadali sobie także o ostatnich doświadczeniach, co rusz pomiędzy słowa wplatając niezrozumiały dla sytuacji, paskudny śmiech. Uwagę młodzieńca skoncentrowali na sobie wówczas, gdy oficer z pełną powagą napomknął o istotach nadprzyrodzonych, na których istnienie rzekomo znaleźli dowody. Max początkowo sądził, że mężczyźni debatują na jego temat, z tego względu niemal z niecierpliwością czekał, aż ponownie zostanie nazwany demonem, tymczasem okazało się, iż główną rolę w tym daremnym spektaklu grał, a raczej grały, zupełnie inne gwiazdy; czarownice. Umundurowany, zanim wyszedł, wręczył doktorzynie pożółkłą, papierową teczkę, a ten z patologiczną wręcz ekscytacją, zacisnął nań palce; odłożył ją na biurku i zmrużywszy ostrzegawczo oczy w kierunku młodzieńca, opuścił niewielkie pomieszczenie w celu udania się po kolejne specyfiki, jakie chciał na nim wypróbować. Chłopak niesiony ciekawością nie zamierzał tracić czasu i gdy tylko nasłuchiwane kroki oddaliły się na bezpieczny dystans, zsunął się z łóżka i omalże bezszelestnie podszedł do dokumentów. Akta nie zawierały zdjęć, zamiast tego były niemal z góry na dół wypełnione odręcznym, świeżym tekstem, co świadczyło o czyimś staraniu, ażeby wstępne teorie dotarły do jak największej ilości osób, wierzących w tego typu rzeczy; Sebastian Shaw zdecydowanie do nich należał wszak, gdyby nie on i jego chore fascynacje, być może Max wciąż miałby matkę, a zdolności jakie posiadał, ograniczałyby się do wyginania łyżek czy cienkich drucików. Z wyczytanych słów wynikało, iż esesmani nie tylko wierzyli w byty nadprzyrodzone, lecz także we własną nieśmiertelność, jaką pragnęli pozyskać poprzez odnalezienie świętego Graala; tekst zawierał również zapiski na temat demonów, tłumaczenie metafor z legend, a także wstępnie opisany plan agresji wobec czarownic. Niestety kroki ponownie zbliżały się do sali, toteż chłopak musiał darować sobie dalszą lekturę i niczego więcej się nie dowiedział; tego dnia Max mógł cieszyć się wstrzykniętą, żrącą substancją, jaką herr Clauberg prezentował kobietom w celach sterylizacji. Pseudo lekarze bardzo chcieli dowiedzieć się, jak tego typu badanie odbije się na ponadprzeciętnym organizmie mutanta.

II.

Kilka lat później Max Eisenhardt przybrał nowe imię – Erik Magnus Lehnsherr i poprzysiągł sobie, iż pomści swą przeszłość, odnajdując i likwidując niedobitków ideologii Hitlera, samego Shawa natomiast czyniąc wisienką na przeraźliwie smacznym, torcie; gdy był dzieckiem, spazmatycznie ściskał w ręku monetę, jako nastolatek miał w sobie niebotyczne pokłady nienawiści wobec swych oprawców, duszone w sobie, teraz miał to – kompletny brak skrupułów.

 

Kolejny punkt na mapie stanowiła wycieczka do Argentyny, gdzie też Erik wpadł na trop byłych esesmanów, mających w tamtych rejonach własne działalności gospodarcze; mutant już niejednokrotnie zastanawiał się, skąd tacy czerpią kapitał, niemożliwym był bowiem fakt, że zbudowali swoją małą fortunę na fundamentach zrabowanych więźniom, dóbr. Czasami miał wrażenie, iż kraje zamieszkałe przez zbrodniarzy w jakiś sposób dają im azyl, a także potrzebne fundusze, byleby mogli stanąć na nogi i całkowicie odciąć od przeszłości, wyzbywając się śladowych resztek sumienia oraz dobrego smaku. Erik od kilku lat nie zważał na prawo, działał wedle ustalonych przez siebie reguł i choć na swoim koncie miał sporo ofiar, nawet osławieni agenci CIA nie potrafili ułożyć wskazówek w jedną, logiczną całość, a nawet jeśli już witali się z gąską, w końcu napotykali przed sobą mur niewiadomych, niemożliwy do przebicia; działał z dystansu, nie pozostawiał odcisków, podawał fałszywe dane i nagminnie zmieniał miejsca zamieszkania.

Dwa dni później mutant dotarł do kraju docelowego, gdzie bezpośrednio udał się do hotelu na obrzeżach, meldując na nazwisko Sullivan; przedstawiał się wieloma personaliami, a każde z nich nosiło swój grzech.

Następnego dnia – tropem jednego z nazistów – udał się do pewnego, szanowanego w okolicy biura adwokackiego, aby rzekomo zasięgnąć porady prawnej – roboczo – względem nieruchomości, a będąc już na miejscu, zmierzył niewybrednym spojrzeniem blaszaną, tandetną tabliczkę z wybitym imieniem i nazwiskiem delikwenta, znajdującą się na drzwiach budynku, na co skrzywił się i nie unosząc ręki, subtelnym ruchem palców zgniótł ją i pozostawił w takim stanie, wiszącą żałośnie na jednym gwoździu. Rzucił pod nosem paskudną uwagą, a kolejno nasuwając na dłoń czarną, skórzaną rękawiczkę, nacisnął klamkę i przekroczył progi niewielkiego, acz bogato zdobionego biura; uwagę Erika przykuły głównie abstrakcyjne obrazy, oprawione w złote ramy. Mutant zmrużywszy oczy, bez problemu oszacował, iż barwa ta nie jest wyłącznie pociągnięciem pędzla, a przetopionym złotem w najczystszej postaci. Bez zbędnych komentarzy przywitał się, uprzednio zdejmując kapelusz z głowy, a następnie zajął miejsce naprzeciw domniemanego adwokata, zarzuciwszy nogę na nogę; nie musiał wykazywać się żadną kulturą, wszak wchodząc do obory nikt się świniom nie kłania, niemniej jednak usiłował zachować pozory statystycznego klienta z problemami natury prawnej, nie wzbudzając przy tym zbytecznych podejrzeń.
———— Przychodzę do pana w pewnej sprawie, dotyczącej nieruchomości. Jak każdy wie, w czasie wojny powstało wiele obozów pracy, gdzie najsławniejszym z nich był obiekt w Oświęcimiu. —— Mężczyzna z uwagą przysłuchiwał się słowom klienta, acz na wspomnienie obozów, zmrużył nieznacznie oczy, Erik natomiast postanowił kontynuować, wpijając swe stalowoniebieskie, badawcze spojrzenie w jego oblicze.
———— Niemcy wysiedlali okolice, a mieszkańców transportowali do Auschwitz, skąd jak wiadomo część z nich przekroczyła bramę tylko raz. —— Adwokat zaciskał nerwowo dłonie w pięści pod biurkiem, milcząc, jak gdyby był dzieckiem, słuchającym opowieści przed snem.
———— Tuż po wojnie ocaleli nie mogli cieszyć się już dawnym przybytkiem. Niektóre z domów zostały zrównane z ziemią, inne natomiast bezprawnie zajęte. Przychodzę zatem do pana z pytaniem, jak odzyskać to, co zostało odebrane mnie i mojej rodzinie? —— Odchylił nieznacznie głowę do tyłu, uniósłszy pytająco jedną z brwi ku górze, a wzrokiem omiótł biurko niedobitka; dostrzegłszy pozłacany wizytownik na lakierowanym blacie, zaśmiał się paskudnie.
———— Sven Wagner? Och, chyba nie tak się pan nazywa, Herr Braun. —— Facet od razu poderwał się z siedziska i wsparłszy jedną rękę o fotelowe oparcie, drugą – z wymownym gestem – wskazał na drzwi. Mógł zrobić cokolwiek, chociażby wyprzeć się, roześmiać i obrócić wszystko w żart, albo po prostu zmienić temat, zamiast tego swoim zachowaniem przyznał się jak oskarżony na sali sądowej, pod naporem dowodów.
———— Co ten strach i obawa o własne, bezwartościowe cztery litery robi z ludźmi. —— Pokręcił lekko głową na boki, dozując odpowiednią porcję politowania między słowa, nie odrywał jednak spojrzenia z poczerwieniałej od złości, twarzy byłego esesmana.
———— Z tego, co pamiętam był pan... byłeś, darujmy sobie te grzeczności, niezwykle pewny swoich działań i pozycji w hierarchii, kiedy na terenie obozu odbierałeś życie kolejnym ludziom, braciom, teraz natomiast trzęsiesz się jak osika. Wstydziłbym się na twoim miejscu. —— Za pomocą kontroli magnetycznej zgniótł żelazną obudowę przycisku alarmowego, znajdującego się tuż pod blatem, a gdzie teraz okraszona w złoty sygnet dłoń oponenta, zawzięcie – i niby to dyskretnie – sięgała.
———— Nie potrzebujemy świadków, Braun. —— Zaznaczył i powoli wstał z zajmowanego przez siebie miejsca, aby okrążyć biurko i stanąć tuż obok rozmówcy; mina mutanta wyrażała niemal obrzydzenie.
———— Gdzie jest Shaw? —— Zapytawszy, sięgnął do kieszeni po wysuwany nóż z grawerem na ostrzu, zabrany od jednego z esesmanów, podczas podróży po Europie; krew i honor – dewiza zwyrodnialców. Jak z pierwszą częścią śmiało można się zgodzić, tak ta druga stanowiła dobry żart, nadający się na najlepszy, kabaretowy skecz. Przesunął spojrzeniem wzdłuż rękojeści, a swe wargi rozciągnął w nieoczekiwanym uśmiechu.
———— Mów. —— Ponaglił, zaciskając palce na oparciu fotela, zajmowanego przez – jak się okazało – samozwańczego niemowę. Przybliżył nóż do jego ucha i powoli zaczął wysuwać ostrze z charakterystycznym ku temu dźwiękiem, pobudzając stopniowo napięcie.
———— Słyszysz? Wyobraź sobie, że każde pstryknięcie przybliża cię do śmierci, jest małym kroczkiem w przepaść. Jak wiele warta jest twoja lojalność, Braun? —— Zapytawszy, przytknął wysunięte ku połowie ostrze do pomarszczonej skóry, tuż pod linią żuchwy delikwenta; mężczyzna siedział nieruchomo, będąc wyraźnie spiętym.
———— Nie wiem, nie widziałem go od wyzwolenia obozu. —— Oznajmił z wyraźną trudnością, niewiele myśląc. Niemalże dukał każde słowo, jak gdyby wypuszczając je spomiędzy warg, odczuwał niebotyczny ból; przypuszczalnie ból istnienia.
———— Widziałem wasze wspólne zdjęcia, gdzie pozowaliście przed jednym z barów, może wmówisz mi, że był to twój sobowtór? Rozbaw mnie. —— Formułując dalsze słowa, docisnął ostrze, naruszając tym samym naskórek; pierwsza, pojedyncza strużka krwi, niczym łza spłynęła wzdłuż szyi kłamliwej szui, niosąc za sobą zbolały jęk.
———— Ukrywa się na terenach rosyjskich, nie jestem w stanie określić dokładnej lokalizacji. —— Oznajmiwszy, skierował swe szczenięce spojrzenie na twarz mutanta, gdzie napotkał wyłącznie chłód; Erik nie zwykł się litować, a tego typu błagalne zabiegi już dawno przestały robić na nim jakiekolwiek wrażenie.
———— Rosja? Zapewne nie bez powodu osiedlił się właśnie tam. —— Skwitowawszy, wysunął ostrze noża do końca i bez większego namysłu pchnął rękojeść, przebijając niemal na wylot szyję delikwenta; krew trysnęła niczym konfetti wieńczące dobrą imprezę, a sam Erik odstąpił na bezpieczną odległość, wyłącznie przez krótką chwilę przyglądając się całkiem przyjemnemu obrazkowi; dlaczego postąpił w taki sposób, będąc w połowie rozmowy? Z dwóch prostych przyczyn – raz, że obecnie wykrwawiający się osobnik niesamowicie go irytował, a dwa – dostrzegł na biurku klucze do mieszkania, a także jeden niewielki, prawdopodobnie pasujący do jakiejś skrytki. Zamierzał do niej dotrzeć i zapoznać się z tym, co znajdowało się wewnątrz. Wówczas, gdy szkarłat uspokoił swe spazmy, mutant wysunął nóż i wytarł ostrze w tandetny krawat ofiary, a następnie skupił wzrok na jego wciąż otwartych, acz wysnutych z życia, oczach; wciąż wyrażały błaganie o litość, choć ich właściciel – przed laty – nie znał definicji tego słowa. Ironia losu.

***


Jakiś czas później – aby nie budzić potrzebnych jak dziura w moście, podejrzeń – udał się pod adres, widniejący na wizytówce tuż pod fałszywym nazwiskiem adwokata; mężczyzna za życia mieszkał nieopodal swojego biura, co również było nawiązaniem do jego działalności w czasach wojny – ówcześnie esesmani również posiadali domy niedaleko obozu, aby mieć swą „pracę” na wyciągnięcie ręki. Niebo chyliło się ku zachodowi, a z informacji jakie Erik zdołał pozyskać wynikało, iż rzeczony osobnik był samotny, nie posiadał rodziny ani zwierząt, przez co jedyne „zagrożenie” mogli stanowić ewentualni sąsiedzi, acz dla mutanta nie było takiej przeszkody, której nie mógłby przeskoczyć. Będąc już przy bramie, wyjął z kieszeni plik kluczy i choć mógł posłużyć się swoimi nadnaturalnymi zdolnościami, pozorował normalność; pasowały jak ulał, nikt nie pomyślał o tym, aby pozmieniać zamki, kiedy jedyną rzeczą jaka zniknęła z biura, były właśnie klucze. Prawdę powiedziawszy, nawet nie był tym szczególnie zaskoczony. Kilka chwil później był już wewnątrz budynku, swym spojrzeniem omiatając – porównywalnie zdobną co i biuro – werandę, a kolejno zamknął za sobą dębowe drzwi, przekręcając zamek. Przerzucając w palcach plik kluczy, szedł w głąb mieszkania, a im dalej w las, tym większe czuł obrzydzenie do byłego gospodarza; złoto biło po oczach niemal z każdej strony, w postaci pozłacanych bibelotów czy też bogatych, wszechobecnych zdobień. Pomimo odczuwanego dyskomfortu i stopniowo rosnącej frustracji, Erik miał określony cel i nie zamierzał baczyć na mało istotne otoczenie. Swe kroki skierował do salonu, a wzrokiem począł błądzić po wspomnianym pomieszczeniu, szukając tajemniczej skrytki, aczkolwiek z czasem domyślił się, że tak zepsuty facet, najcenniejsze rzeczy trzymałby jak najbliżej siebie, nawet podczas snu. Wycedził przez zęby kilka nieprzyjemnych słów, ujrzawszy ściany, ponownie przepełnione mazidłami w cennych ramach, jednak tuż nad łóżkiem wisiał największy, co niebezzasadnie wzbudzało podejrzenia; Erik bez większego namysłu stanął na łóżku i rękoma przesunął obraz w bok, docierając do celu – ścianie znajdowały się metalowe drzwiczki na zamek i obdarzony już nawet nie zamierzał się kłopotać sięganiem po klucze, a najzwyczajniej w świecie pokonał zabezpieczenia za pomocą kontroli metalu. Zmrużył oczy, a dłońmi dosięgnął kilku teczek, srogo wypełnionych dokumentami; co takiego mogło się w nich kryć, że trzymane były w ukryciu? Otworzywszy jedną z nich, miał wrażenie, jakby cofnął się kilka lat wstecz, do zasłyszanej rozmowy lekarza z przybyłym na obóz, esesmanem. Dostrzegł od groma nawiązań, wobec bytów nadprzyrodzonych, miejsc na świecie, służących do odbywania rytuałów, a także kilkanaście nazwisk osób, zaangażowanych w projekt „tysiącletniej rzeszy”, kolejna teczka natomiast przedstawiała ich dokładne dane personalne – w tym Shawa – wraz ze zdjęciami i krótkimi wypowiedziami, złączonymi w cudzysłowie; rzeczone słowa brzmiały, niczym wyznania nawiedzonych fanatyków religijnych, z tą różnicą, że nie piły bezpośrednio wobec wyimaginowanych bóstw, a bytów, uważanych za istoty nocy; oni wciąż żyli i próbowali zbudować to, co nie udało się stworzyć lata wstecz. Następna teczka natomiast stanowiła skarbnicę personaliów ludzi, mających cokolwiek wspólnego z wcześniej wspomnianymi entuzjastami i obok niejakiego Johanna, widniało nazwisko Spellman wraz z dodatkowymi – prawdopodobnie niekompletnymi, bądź fałszywymi – danymi oraz zdjęciem, przedstawiającym oblicze kobiety; spojrzenie uwiecznione na zdjęciu było niemal hipnotyzujące, nic dziwnego, że mutant zawiesił nań oko nieco dłużej, zapamiętując wszelakie szczegóły. W rzeczonych aktach płeć piękna stanowiła większość, toteż Erik domyślił się, iż ich miejsce w hierarchii III Rzeszy kończyło się na mianach żon tudzież kochanek i tylko od ich sprytu zależało, czy mogły coś ugrać, wikłając się w podobne relacje. W domu ograniczonego umysłowo mężczyzny, Lehnsherr spędził jeszcze kilkadziesiąt minut, uparcie wertując odnalezione dokumenty, a także inne rzeczy, jakie rzuciły mu się przez ten czas w oczy.

Po nitce do kłębka Erik Magnus Lehnsherr wpadł na trop swego „stwórcy”...

III.

Erik dotychczas żył w przekonaniu, że nikt poza nim nie posiada zdolności, wykraczających poza logiczne rozumowanie i nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił.

W dość dramatycznych okolicznościach poznał młodego profesora Charlesa Xaviera, mutanta zdolnego do odczytywania cudzych myśli, zmiennokształtną Raven Darkholme, a także Hanka McCoya, geniusza w najczystszej postaci, obdarzonego zwiększoną siłą fizyczną, oraz – znienawidzonymi – mutacjami zewnętrznymi; za wszelką cenę chciał się ich pozbyć, choć tak naprawdę nikt mu w buty nie zaglądał, a właśnie tam znajdował się jego największy kompleks, niezdatny do zaakceptowania. Sytuacja uległa zmianie, Erik nie był już sam, jednak wszelkie pobudki i chęć zemsty pozostały niezmienne, dlatego też już po kilku dniach podjął decyzję o opuszczeniu niewielkiego ugrupowania, chcąc udać się na samotną wędrówkę śladem vendetty i kiedy już przekraczał progi sporego budynku, stanowiącego swego rodzaju bazę operacyjną, został zatrzymany pogadanką przez wspomnianego na początku, profesora. Po krótkiej wymianie zdań postanowił zostać, efektem czego, wraz z Charlesem stworzył coś zupełnie nowego, niemal zakrawającego o swe osobiste wartości – X-Men – grupę specjalnie uzdolnionych, powiększoną o kolejne, ciekawe jednostki, a wśród nich była chociażby Angel, mutantka obdarowana nietuzinkowymi skrzydłami ważki, dodatkowo potrafiąca pluć substancją żrącą. Warto wspomnieć również o Banshee, chłopaku posiadającym niezwykłą zdolność do modulacji własnego głosu, a także wytwarzania fal sonicznych, dzięki czemu mógł latać, a pod wodą przeobrażać się w swego rodzaju sonar, wśród zwerbowanych był ponadto obawiający się własnego daru Havok, obdarzony umiejętnością do absorbowania energii kosmicznej, przechowywania jej w komórkach swojego ciała i w efekcie emitowania potężnych fal plazmowych, wisienką na torcie natomiast został Darwin – mutant zdolny do fizjologicznej adaptacji względem warunków, w jakich przyszło mu przebywać. Erik szczególną więź stworzył z Raven; dał przyjaciółce pełną akceptację, jakiej od lat pragnęła, kryjąc się pod skórą jasnowłosej piękności, ona natomiast swoim zaangażowaniem i chęcią pomocy, usiłowała obudzić kolory w życiu mutanta, jednak osobiście ograniczał się do czerwieni, barwy krwi, permanentnie plamiącej jego dłonie.

Otaczał się podobnymi sobie, obserwował treningi oraz rozwój zdolności młodych obdarzonych, aczkolwiek wciąż nie odczuwał pełnej satysfakcji, ponieważ zabicie odnalezienie Shawa w dalszym ciągu stanowiło dla niego niezachwiany priorytet, dlatego też wiele razy, podczas rozmów przy winie, namawiał swojego przyjaciela, aby ten pomógł mu odnaleźć swoistą zgubę i choć Charles mógł bezpośrednio z myśli odczytywać prawdziwe intencje, Erik wiedział, że nie zrobi tego bez uprzedzenia, taka była ich niepisana umowa. Tego dnia ściskał w ręku pamiętną monetę, wyprowadzając kolejne argumenty, profesor natomiast z typową dla siebie łagodnością mówił o przebaczaniu, niczym ksiądz z ambony; finalnie doszli do porozumienia. Był to pierwszy krok do rozpadu pierwotnego składu X-Menów.

[…] Magneto dzięki ugrupowaniu nie tylko odnalazł stwórcę, lecz także zapędził go w kozi róg i choć z początku zdawał się zgrywać wątłą ofiarę, podatną na każdy cios, ażeby tym samym wyciszyć czujność mężczyzny, ostatecznie przeszedł do ataku; w międzyczasie wysłuchał słów, padających spomiędzy plugawych warg ówczesnego kata, będących kwintesencją myśli, jakie nieraz i jemu osobiście krążyły po głowie i gdyby nie sytuacja sprzed laty, zapewne teraz stworzyliby niesamowity duet. Wówczas, gdy Charles z pomocą telepatii unieruchomił Shawa, Erik sięgnął po jego hełm – prezent od radzieckich przyjaciół – i nasunął na własną głowę, tym samym przerywając jakąkolwiek telepatyczną nić z przyjacielem, a w następnej kolejności ulżył osobistym, wieloletnim pragnieniom, zabijając swego stwórcę za pomocą monety; wprowadził ją w ruch, licząc do trzech, a ta zakończyła historię, jakiej była początkiem.

W wyniku konfliktu interesów, drogi Charlesa i Erika rozeszły się na dobre; pierwszy z nich pozostał przy swoim, naiwnie wierząc w pokój pomiędzy ludźmi i mutantami, choć paradoksalnie dopiero co został przez nich zaatakowany, Erik natomiast pozyskał obdarzonych, dotychczas należących do ugrupowania Sebastiana Shawa (Emmę Frost, Azazela i Riptide), jak i również Raven postanowiła złapać wyciągniętą w jej kierunku dłoń, prawdopodobnie mając już dość podwójnych standardów, serwowanych wobec siebie przez przyrodniego brata – Charlesa.

Magneto stworzył własne ugrupowanie, spotykał na swej drodze coraz więcej homo superior, popierających jego poglądy, a co za tym szło, pozwalał sobie na częstsze ataki agresji wobec ludzi, ażeby przypieczętować pozycję swej rasy; miał w zamiarze uzmysłowić miernotom, że czas ich panowania dobiegł końca, generalnie dość skutecznie, choć byłoby znacznie łatwiej, gdyby w plany nie wtrącali się bohaterscy wysłannicy z Instytutu Xaviera.

W ciągu kilku lat Bractwo Mutantów rozrosło się, a ilość zasilających je jednostek przekroczyła setkę; niektórzy działali jawnie i aktywnie, inni natomiast po prostu podpisywali się pod poglądami Magneto, a jednocześnie obawiając się o własne życie, wciąż tkwili w cieniu. Prawą ręką Magnusa została Emma Frost, niezwykle zdolna telepatka; choć mutant potrafił niemal bezbłędnie odczytywać spojrzenia i mimikę swych rozmówców, ażeby wyłapać ewentualne kłamstwo, bądź też próbę podstępu, tak przez swoje paranoiczne zapędy, wolał mieć w tej kwestii stuprocentową pewność. Nie musiał już polegać wyłącznie na sobie. Tego dnia w znudzeniu kontemplował nad nowymi aktami, wykradzionymi przez Mystique oraz Azazela, podczas infiltracji Białego Domu, jednak ciche pukanie do drzwi, wybiło go z rytmu. Siląc się na jedno krótkie słowo, mianowicie „wejść”, zezwolił na przekroczenie progów swego gabinetu.
———— Witaj Eriku —— Ozwała się Frost, zajmując miejsce przy biurku, naprzeciw lidera, a wzrokiem bezwiednie przesunęła po odłożonych przez niego, przeanalizowanych dokumentach; Magnus uniósł jedną z brwi ku górze, w pytającym geście.
———— Mystique wspominała, że czegoś ode mnie chciałeś. —— Dodała, a ten machnął ręką.
———— Już nieistotne, wpadła mi do głowy jedna myśl, jednak sądzę, że można to ugrać inaczej. —— Odparł spokojnie, przesuwając plik akt w kierunku odzianej w biel kobiety, a ta od razu uchwyciła je w szczupłe palce i zabrała się do powierzchownej lektury, choć jej twarz wyrażała zamyślenie.
———— Coś nie tak? —— Zagadnął w końcu, przecinając ciszę, jaka pomiędzy nimi zapadła, Emma natomiast od razu pokręciła głową na boki.
———— Nic się nie stało. Ostatnio trochę rozmyślałam nad naszą działalnością, uważam, że robimy wiele dobrego dla naszej rasy. Naprawdę im pomagamy, nie to co profesorek, werbujący kolejnych mutantów, aby walczyli o dobro ludzkości, a nie nasze, homo superior. —— Westchnęła pod nosem, choć wspominając o profesorze, jej pełne wargi wykrzywiły się w lekkim, acz nieprzyjemnym uśmiechu, zresztą odwzajemnionym przez Magneto; w tej kwestii rozumieli się doskonale.
  ————Do czego zmierzasz? —— Ponaglił, domyśliwszy się, iż słowa Frost są wyłącznie gruntem do zbudowania fundamentów myśli, jaką – prawdopodobnie – zamierzała przekazać.
———— Po prostu zastanawiałam się ostatnio, kto ewentualnie mógłby przejąć po nas pałeczkę, z roku na rok nie stajemy się młodsi, a ponadto nieustannie stwarzamy wokół siebie zagrożenie, nie myślałeś o tym? —— Erik uniósł nieznacznie brwi ku górze, szukając odpowiednich słów.
———— Wpadłam na pewien pomysł. —— Brnęła, dotychczas napotykając na swej drodze milczenie, jednak wspomnienie o pomyśle, faktycznie zaintrygowało Magnusa, zatem gestem dłoni nakazał jej kontynuować.
———— Wiesz zapewne o tym, że w naszym gronie jest dwóch mutantów, w mniejszym bądź większym stopniu, panujących nad czasem, idąc tym tropem pomyślałam, że moglibyśmy za sprawą ich zdolności spowolnić proces naszego starzenia. Tutaj nie chodzi o wygląd, a wieczną witalność, siłę. —— Odetchnęła, wspierając łokcie o blat, uprzednio odłożywszy dokumenty. Lehnsherr świadom był tego, że jego umiejętności potrzebują doskonałej kondycji fizycznej, dlatego logicznym był fakt, że z czasem – pomimo ćwiczeń i dbania o siebie – ciało straciłoby dawną świetność, a organizm nie działałby już na pełnych obrotach. Chciał nieustannie sięgać dalej, walczyć ze sobą, prowadzić beznamiętną rewolucję, której pragnął i pomimo kłód rzucanych mu przez los, nie zamierzał poprzestawać, lecz wizja starości niekoniecznie wpisywała się w jego zapędy, a wręcz przeciwnie – potencjalnie torowała drogę do regresu.
———— Nie bez powodu jesteś moją prawą ręką, Frost. —— Oznajmił, rozciągając swe wargi w szerokim, acz pełnym uznania – zarówno dla siebie, jak i Emmy – uśmiechu.

Niemcy pragnęli życia wiecznego, korzystając ze śmiesznych środków, Magneto w kilka sekund za sprawą jednego ze swych pobratymców, zyskał ogrom czasu na urzeczywistnienie wszystkich swoich planów.

IV; teraźniejszość.

Dzięki działaniom Azazela, prezencja Erika od lat nie uległa większym zmianom; siwe pasma nie przecięły ciepłego brązu o rdzawych refleksach, barwa oczu w dalszym ciągu cechowała się ostrością i niemal namacalną przenikliwością, zaledwie kilka nowych, płytkich zmarszczek świadczyło o tym, iż czas dla pana magnetyzmu nie zatrzymał się całkowicie, a wyłącznie zwolnił swe obroty.

Jakiś czas później, Los Angeles.

Tętniąca życiem mieścina, do jakiej właśnie przybył Lehnsherr, napawała go odrazą zarówno poprzez mnogość świateł i kolorów, jak i samą nazwę – miasto niewiniątek. Ludzie kochali wpierać swą niewinność zarówno sobie, jak i otoczeniu, robiąc z siebie aniołki. Odkąd założył Bractwo, rzadko kiedy osobiście podążał tropem kolejnej sprawy, jednakże ostatnie ustawy przeciw mutantom, przyjmowane przez amerykański rząd sprawiały, że niemal krew buzowała mu w żyłach, a chęć zrównania z ziemią rasy ludzkiej, znajdowała się na wręcz niemoralnym poziomie. Pomysłodawcą rzeczonych przepisów był niejaki John Murphy, określający siebie mianem mesjasza, aczkolwiek tak naprawdę należał do grona piekielnie sprytnych pasożytów, żerujących na ludzkiej głupocie, strachu i łatwowierności; idiotom można wmówić wszystko, zważywszy, że część z nich wciąż wierzyła, iż stąpa po płaskiej ziemi, a dinozaury wyginęły, bo pech chciał, że z ów ziemi spadły w przestrzeń kosmiczną. Magneto zlokalizował miejsce pobytu polityka, jednak nie zamierzał działać pochopnie, miał bowiem sporo czasu, aby wyperswadować koleżce wszystkie te głupawe pomysły, jakie publicznie zwykł wygłaszać.

Obecnie siedział przy niewielkim stoliku w jednej z lepszych knajp, sącząc bursztynowy trunek, a swym bacznym spojrzeniem obserwował widoki, malujące się tuż za szybą. Magneto uważał, że ludzie są nudni, głupi i niepotrzebni, to oczywiste, jednak czasami bywali również żałośnie zabawni; przykładowo przebiegając przez ulice, niemal przed karoseriami samochodów dawali Magnusowi sposobność do zabawy w zgadywanki – zdąży, czy też nie? Pijący na umór, ledwo stawiający nogi i utrzymujący się w pozycji pionowej brodaty mężczyzna, również przysporzył mutantowi odrobinę rozrywki, wszak ilekroć wspomniany jegomość wpadał na kogoś, epitetów i słów pełnych obrzydzenia, padających w jego kierunku, nie było końca. Każdy szukał rozrywki gdzie indziej. Z cichym westchnieniem upił kolejne kilka łyków trunku, poprawiając kapelusz, kiedy ten nieznacznie zsunął mu się na czoło i wtem, kątem oka zerknął w kierunku – siedzącej kilka stolików dalej – kobiety, jednakże wstępnie nie skojarzył jej wyglądu, od razu przenosząc uwagę na wcześniej obserwowany punkt. Widząc przechodzącą tuż przed barem parę, trzymającą się za dłonie, wywrócił teatralnie oczyma, wyrażając żałość; dla Magneto bowiem rzeczywistość była zimna, podyktowana żelazem wokół, dlatego w jego życiu nie było miejsca na takie głupoty, jak afiszowanie się przelotnym, odbierającym rozum – acz budzącym ciepło – uczuciem. Chwilowe zamyślenie przerwał dźwięk krzątającego się kelnera i puste szklanki, ocierające się o powierzchnię metalowej tacy; tak przyjemne, a zarazem irytujące. Po chwili spostrzegł również, że za oknem pociemniało, a niebo powoli skrywało się za kłębiącymi się, burzowymi chmurami; nie trzeba było długo czekać na pierwszą błyskawicę, swym blaskiem przeszywającą niebo. Lehnsherr zacisnął kurczowo dłonie w pięści, przy czym niesłyszalnie zaklął pod nosem i poprawiwszy kapelusz, wstał od stolika; zanim wyszedł, wsunął banknot o odpowiednim nominale pod pustą już szklankę o grubym dnie. Silny wiatr owiewał jego twarz, uparcie chcąc strącić czarną fedorę z głowy, a on przy kolejnym wyładowaniu atmosferycznym, zupełnie mimowolnie oplótł swą kontrolą pobliskie słupy oświetleniowe, naginając ich kształt; stałe połączenie z ziemskim geomagnetyzmem, niekorzystnie wpływało na organizm lidera bractwa. Burze zazwyczaj nie wywoływały aż takich efektów, niemniej jednak Los Angeles znalazło się w samym centrum rzeczonego, pogodowego kaprysu, toteż nic dziwnego, że niektóre z wyładowań, niosły za sobą niecodzienne konsekwencje. Erik wsunął dłonie do kieszeni rozwiewanego przez wiatr płaszcza, mimo wszystko dumnie krocząc przed siebie i nie wzbudzając większych podejrzeń, ponadto nie był świadom, iż odkąd wyszedł z baru, był śledzony, zapewne głównie z uwagi na fakt, że otaczał go tłum głośnych, przepychających się ludzi.

W końcu mógł skręcić w wolną od tłumów uliczkę i niemalże w tym samym momencie niebo przecięła najrozleglejsza jak dotąd błyskawica; wywołała nieznośny ból głowy u mistrza magnetyzmu, a ten zaciskając schowane w kieszeniach dłonie w pięści, wywołał kolejne zniszczenia. Dźwięk zgniatanego metalu, zaburzony został stukotem eleganckich, damskich butów z każdą chwilą, słyszalnym coraz wyraźniej. Zasłyszawszy pytanie, powoli odwrócił się w kierunku kobiecego głosu, zmrużywszy oczy; zamiast odpowiedzieć, odchylił wyzywająco głowę do tyłu, jak gdyby czekał na meritum jej przybycia, ponieważ z całą pewnością rzeczony podziw nie był powodem. Miał nieodparte wrażenie, że skądś kojarzył tę twarz i nie, niekoniecznie brał pod uwagę krótkie spojrzenie w barze, sprzed paru chwil; wizerunek nieznajomej zapadł mu głęboko w pamięć, teraz tylko musiał odpowiednio połączyć nici wspomnień, aby utkać spójną całość.
———— Niezwykle interesujący? —— Zapytawszy, skupił swą uwagę na uniesionej ku górze, drobnej dłoni, a kiedy zwieńczeniem kilku gestów okazał się być mężczyzna, wyposażony w starą lustrzankę, Erik przekrzywił głowę w bok, jakby nie pojmując z początku jej działań i tego, do czego w zasadzie dąży.
———— Dla ludzi moje zdolności nie są interesujące, wręcz przeciwnie. —— Zaczął, niwelując nieznacznie dystans pomiędzy nimi, lecz w międzyczasie skrzywił się powtórnie, przez kolejną z błyskawic; poprawił wyciągniętą z kieszeni dłonią, kapelusz.
———— Ludzie boją się takich jak ja, chcą nas stłamsić, zamknąć, pozbawić umiejętności za pomocą szczepień, mających nas wyleczyć. —— Kontynuował typowym dla siebie tonem, natomiast z pomocą kontroli magnetycznej uniósł nad ziemię aparat, należący do klęczącego nieopodal rozmówczyni, idioty.
———— Myślę, że jedno zdjęcie wte czy wewte nie stanowiłoby różnicy w tej sprawie. —— Skwitowawszy zacisnął dłoń w pięść, a urządzenie w kilka sekund straciło swój pierwotny kształt na rzecz nieestetycznej bryły z wystającymi śrubkami i aluminiowymi, zdezelowanymi elementami; finalnie przedmiot opadł z odpowiednią siłą na głowę samozwańczego fotografa, skutecznie go ogłuszając. Burza stopniowo traciła na sile, przez co następne wyładowania nie budziły aż tak okazałych reakcji organizmu mutanta na otoczenie, jakich skutki można było obserwować chwilę wcześniej.
———— Jednak jak sądzę nie śledziłaś mnie tylko po to, aby sprezentować mi tę próbę szantażu, kim jesteś? —— Skupiwszy niemal przeszywające spojrzenie na jej obliczu, szukał powiązań, ponieważ w dalszym ciągu nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdzieś już widział ten intrygujący wzrok.
———— Swoją drogą jak już rozmawiamy o umiejętnościach, twoje również są niczego sobie. Telekineza jest doprawdy użytecznym darem. —— Skwitował, biorąc nieznajomą za przedstawicielkę swojej rasy, jednak na drodze myślowej napotkał pewien zgrzyt; skoro była „jedną z nich”, dlaczego w zasadzie sprowadziła tu tego daremnego człowieczynę z aparatem? Mutant zmrużył przenikliwie oczy, nie odrywając od niej uwagi i wtem w odmętach swej pamięci odnalazł fotografię, która niegdyś przykuła jego uwagę, podczas plądrowania mieszkania jednego z esesmanów; zdjęcia kobiet podpisane były wyłącznie nazwiskami.
———— A może powinienem zapytać... czym jesteś, Spellman? —— Skorygował swe wcześniejsze pytanie, a ton jakim się posłużył wyrażał najczystsze zaintrygowanie. Dopuszczał do siebie możliwość pomyłki, aczkolwiek nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji, a skoro dzięki spotkanej kobiecie mógł dowiedzieć się czegoś na temat odnalezionych przed laty teczek, bądź chociażby poznać tajemnicę jej zdolności, uważał, że pytanie warte było ewentualnej gafy.
———— I czego ode mnie oczekujesz? —— Dodał po chwili, sięgając dłonią do swej twarzy, ażeby palcami rozmasować skronie. 

znacznik.PNG