Żywa, surowa energia, elektryzująca zarówno chłodne, jesienne powietrze, jak i każdą żywą istotę w pobliżu, wystrzeliła z pomarszczonych dłoni kobiety, godząc w serce jedynej osoby, której Evanora Harkness winna była oddać własne. Magia przywódczyni Salemitów, w zetknięciu ze skórą ofiary, wydawała się obca, a zarazem w jakiś kuriozalny sposób bliska, wzbudzając na ciele młodej kobiety dreszcz obojętnego chłodu, który perfekcyjnie odzwierciedlał naturę spojrzenia, jakim liderka sabatu obdarowała swoją jedyną córkę. Blade oblicze osiemnastolatki, do tej pory przedstawiające jedynie strach i zrozpaczenie, nagle stężało. Jej twarz rozświetlały wiązki magicznej energii, którą sabat godził w jej zniewolone ciało, a którą ona bez większej kontroli - i większego protestu - zaczęła pobierać dla siebie, z każdą kolejną chwilą czując narastającą euforię, gdy moc poczęła buzować w jej żyłach.
Zaciętość, ale i przebłysk żalu, który Evanora dostrzegła na licu swojej córki, wzbudziły w kobiecie jeszcze większą determinację, aby doprowadzić egzekucję do końca i raz na zawsze wymazać z kart historii istnienie swego dziecka. Krzyki umierających wiedźm, będących przez wiele stuleci pod przewodnictwem Harkness, mieszały się ze złowrogim świstem pochłanianej przez skazaną energii, która opuszczała coraz to bardziej zapadające się ciała kobiet. Czując narastającą falę wypełniającej ją magicznej siły, Agatha Harkness jednym, zdecydowanym ruchem wyswobodziła dłonie z pętających ją więzów i zerwała świetliste promienie, wydzierając z piersi zgromadzonych czarownic ich ostatni oddech.
Jednak nie wszystkich.
Nie, nie... ją pozostawiła sobie na koniec, chcąc raz jeszcze, w najbardziej żałosny i uniżony sposób, podjąć próbę przekonania własnej matki do tego, aby ta darowała jej życie. Przez krótką chwilę Agatha przyglądała się fioletowej magii, tlącej się we wnętrzu jej dłoni, napawając ją przerażeniem popełnionym czynem, ale i osobliwą satysfakcją wynikającą z faktu, że była w stanie tego dokonać. Młoda kobieta przeniosła spojrzenie swoich niebieskich oczu na lewitującą przed nią rodzicielkę; osobę, która wydała ją na ten świat, czyniąc jednak z faktu bycia jej matką istne piekło.
─── Proszę... ─── wyszeptała ciemnowłosa wiedźma zachrypniętym od krzyku głosem, przekrzywiając głowę niczym mała, zagubiona dziewczynka. ─── Mogę być dobra... proszę...
─── Nie. ─── chlodny, wyrachowany głos Evanory, wyzuty z jakiejkolwiek nuty nadziei, że mogłoby być inaczej, przeciął powietrze niczym miecz, tworząc kolejną niewidzialną ranę na sercu Agathy. ─── Nie, nie możesz.
Wiązka niebieskiej magii ponownie wystrzeliła w kierunku brunetki, tym razem z pełną intencją pozbawienia jej życia. Dla młodszej Harkness był to jasny sygnał, lecz jej fiolet zareagował zdecydowanie szybciej. Purpura poczęła pochłaniać promeń kawałek po kawałku, a dotarłszy do matczynego serca - choć Agatha wątpiła w to, że jej rodzicielka w ogóle je posiadała - ugodziła w nie ze zdwojoną mocą i zakleszczając nań swoje niewidzialne szpony, wydarła z niej resztki życia.
Wielka Evanora Harkness, potężna przywódczyni Salemitów, będąca jej osobistym potworem, kryjącym się w każdej szafie i pod każdym łóżkiem, padła na ziemię niczym szmaciana lalka, stając się jedynie podłym, niemożliwym do zepchnięcia w odmęty niepamięci, permanentnym wspomnieniem skrzywionego umysłu swojej córki.
✶
Dziewica, Matka, Starucha.
Szczupłe palce Agathy zacisnęły się na broszce, która zdobiła jej płaszcz. Młoda kobieta na krótką chwilę przymknęła oczy, szybko je jednak otwierając. Nie mogła pozwolić sobie na sen... nie teraz, gdy jej ciałem wstrząsały dreszcze spowodowane zimnem i toczącym ją przeziębieniem, zaś żołądkiem - głód. Przyzwyczajona do dostatku, przynajmniej w kontekście materialnym, nie była zaznajomiona z tym odczuciem, które obecnie zdawało się przysłaniać wszyskto inne.
Potrójna Bogini.
Zziębnięte koniuszki palców brunetki sunęły w geście niemal pieszczotliwym po złotej ramie broszki, odnajdując w tym osobliwe ukojenie. Obecność matki przez osiemnaście lat jej życia nigdy nie wzbudziła w niej takiego uczucia, jak element biżuterii, który należał właśnie do Evanory. Agatha nie była w stanie powstrzymać ironicznego prychnięcia, spowodowanego samą myślą o tymże fakcie, które wydobyło się spomiędzy jej drgających z zimna, sinych warg. Niestety ów gest, przełamujący swoistą apatię, w którą wpadła zziębnięta i wygłodzona wiedźma, w sposób wyjątkowo dojmujący przypomniał jej o tragizmie jej stanu i sytuacji, w której się znalazła.
Zdechnę tu... Jak zwierzę...
Ale Agatha Harkness chciała żyć. Pragnęła doświadczyć wszystkiego, co świat w swej przewrotności i okrucieństwie, miał jej do zaoferowania. Wzdrygała się na samą myśl o mrocznym, nieprzejednanym obliczu Śmierci i chłodzie jej ramion, którymi już wkrótce miała otoczyć ją na wieczność.
Dziewica... M-matka... St...
Powieki Harkness zaczęły leniwie opadać, a jej ciało całym swym ciężarem oparło się o pobliskie drzewo; wilgotne, twarde i pokryte mchem. Być może wizja permanentnego spoczynku w takim miejsccu nie powinna napawać ją strachem? Wśród przyrody, codziennego śpiewu ptaków, z przebijającymi się przez korony drzew promieniami słońca... Owe wyobrażenie napełniło słabnącą Agathę przedziwnym spokojem, który jeszcze bardziej zrelaksował jej ciało, pozwalając mu powoli opadać w nicość. Ostatkiem świadomości Harkness dostrzegła zakapturzoną postać, która niespiesznie zbliżała się do niej.
Zieleń. Tylko to zapamiętała, nim odpłynęła.
✶
Obudził ją trzaskający w kominku ogień, jego ciepło, jak i chrapliwy oddech kogoś w pobliżu. Agatha otworzyła oczy, w jednej chwili siadając gwałtownie na czymś, co okazało się być całkiem wygodnym łożem. Szybką reakcję przypłaciła zawrotami głowy, które momentalnie ją zamroczyły, powodując kolejne wbicie jej ciała w miękki materac.
─── Spokojnie... spokojnie.
Zamglony wzrok Agathy odnalazł nachylającą się w jej kierunku twarz, której nie rozpoznała. Mężczyzna, którego ciemne oczy wpatrywały się w nią z jawną konsternacją, mógł być dwa, jeśli nie trzy razy starszy od niej. Miał postawną sylwetkę i obiektywnie był całkiem przystojny. Ta cecha, choć wyjątkowo płytka sprawiła, że brunetka uspokoiła się nieco bardziej, wlepiając spojrzenie niebieskich tęczówek w pozornie przyjazne oblicze nieznajomego.
─── Co... co się stało? ─── zapytała słabym głosem, a jej dłoń mimowolnie powędrowała do głowy; dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo ją boli.
Cichy syk wydobył się spomiędzy zaciśniętych zębów Agathy, co nie umknęło uwadze nieznajomego.
─── Znalazłem cię w lesie. Zasłabłaś... byłaś zimna i blada jak śmierć. ─── wyjawił mężczyzna, przyglądając jej się z najwyższą uwagą; moze nawet zafascynowaniem? ─── Zgubiłaś się? Jesteś z Salem? Gdzie twoja rodzina?
W odpowiedzi Agatha wzruszyła niedbale ramionami, uciekając wzrokiem w bok; uczyniła to jednak w sposób tak naturalny, że nie wzbudzał jakichkolwiek podejrzeń.
─── Ojciec? Matka? Może... mąż? ─── Harkness mimowolnie skrzywiła się na dźwięk ostatniego słowa, czyniąc to jednak w sposób, który spowodował u jej wybawiciela salwę śmiechu. ─── Rozumiem. Panna. Nazywam się William Harker, panienko...?
─── Agatha. Mam na imię Agatha.
✶
Martwe oczy Harkera przyglądały się jej pusto, gdy z najwyższym trudem usiłowała przeciągnąć jego zwłoki z ich drewnianej chatki - jej chatki - w kierunku sąsiadującej z nim rzeki. Z widniejącej na boku szyi rany, powstałej od pchnięcia nożem myśliwskim, nadal sączyła się szkarłatna jucha, choć nie z taką werwą, jak parę minut temu. Agatha nie odczuwała smutku, ni wyrzutów sumienia - owe uczucia, choć mogło się to zdawać irracjonalne, zarezerwowane były wyłącznie dla pamięci o bladym, pełnym pogardy obliczu umiejającej Evanory Harkness. Martwy mężczyzna, choć bez wątpienia ocalił ją przed śmiercią, był w oczach brunetki jedynie pionkiem, niefortunnie postawionym na planszy jej życia. Na dodatek wyjątkowo mało rozumnym, jeśli wziąć pod wzgląd jego śmiałe zapędy względem niej i braku zrozumienia wobec nikłego zainteresowania z jej strony. To nie Agatha, a typowo samcza głupota i chuć - przekonanie, że jest mu coś winna za oferowanie jej ciepłego kąta - powiodła go prosto do grobu.
─── William, William, William... ─── wydyszała z wyraźną dezaprobatą, kręcąc przy tym głową. ─── Nie tak zaplanowałam swój dzisiejszy wieczór.
Pozbywanie się zwłok współlokatora z całą pewnością nie znajdowało się wysoko na liście Agathy. Pragnęła jedynie trochę spokoju, ciepłego ziołowego naparu, książki. Nic więcej. Z nieopisaną ulgą zauważyła widniejącą za konarami drzew rzekę, której nurt tego wieczoru był wyjątkowo spokojny, kojąc swoim stoickim szumem uszy wiedźmy. Bez większych sentymentów porzuciła ciało tuż przy brzegu, szybko obmywając w wodzie ubrudzone krwią dłonie. Nie zaszczycając zwłok Williama nawet przelotnym spojrzeniem, odwróciła się na pięcie, zmierzając z powrotem w stronę chatki. Noc była jeszcze młoda, a nieplanowane morderstwo skutecznie oddaliło perspektywę szybkiego snu, co Agatha miała w zamiarze wykorzystać, realizując swoje przyziemne plany.
Los, jak zawsze, miał wobec niej zgoła inny plan.
Nie zdążyła odejść daleko od rzeki, gdy usłyszała kroki. Nie ciężkie, szurające o leśne podłoże, ani też nie szybkie, wskazujące na dzikie zwierzę, które zwęszyło krew. Coś poruszało się niespiesznie, z wystudiowaną gracją, ewidentnie zmierzając w jej kierunku. Harkness skryła się za pobliskim drzewem, wstrzymując przy tym oddech, a jej dłoń powędrowała w kierunku przepasanego za skórzanym paskiem noża, narzędzia zbrodni, na którym, mimo przetarcia, wciąż znajdowały się ślady zasychającej juchy Harkera. Zaciskając dłoń na drewnianej rączce, przypatrywała się zbliżającemu się cieniowi, a gdy ten był wystarczająco blisko, Agatha wyskoczyła zza drzewa i niewiele myśląc, powaliła potencjalne zagrożenie na ziemię. Dopiero wówczas, gdy zaznaczyła swoją dominującą pozycję, siedząc okrakiem na swojej ofierze i przykładając jej nóż do gardła, zauważyła kim ona jest.
Pierwszym, co zwróciło uwagę Harkness, były duże, brązowe i zdecydowanie najpiękniejsze oczy, jakie widziała w życiu, wpatrujace się w nią z rozbawionym zaskoczeniem; choć Agatha nie rozumiała, cóż zabawnego może być w tak niefortunnym położeniu, w jakim znalazła się nieznajoma. Czarne włosy, rozwichrzone przez gwałtowne działania dzierżycielki fioletowej magii, okalały twarz o śniadej cerze, stanowiąc dopełnienie mistycznego piękna, które emanowało ze znajdującej się pod nią kobiety. Wyglądała tak niewinnie, a jednak w pozornie ciepłych oczach ubranej na zielono ślicznotki czaiło się coś, co szybko przywróciło chwilowo uśpioną czujność Agathy.
Magia. I ona była wiedźmą.
Usta Harkness wykrzywiły się w pełnym samozadowolenia, być może nawet nieco sadystycznym uśmiechu, gdy wywarła jeszcze większy nacisk na nożu, dociskając go bardziej do smukłej szyi nieznajomej. Ów wyraz triumfu równie szybko zbladł, gdy przy swoim gardle również poczuła chłodne ostrze - zdecydowanie smuklejsze i mniej tępe od tego, które sama dzierżyła. Brunetka uniosła delikatnie brwi, nie tracąc jednak rezonu - to oznaczałoby rychłe poddanie, do którego Agatha nie była zwyczajna i nie miała nawet najmniejszego zamiaru przywyknąć.
─── Rozwiążmy to jak wiedźmy, hm? Jednego już dzisiaj pokroiłam... ─── niedbale skinęła głową w kierunku leżących nieopodal zwłok. ─── Bardzo nie lubię monotonii, za to cenię sobie wyzwania...
Na wargi Harkness ponownie wstąpił przebiegły uśmiech, a jej niebieskich tęczówkach, niczym magiczna mgiełka, pojawił się cień fioletu. Wiedziała, że jeśli wiedźma zaatakuje ją za pomocą magii, będzie zdolna wyssać jej energię, umacniając tym samym swoją własną; a to zdecydowanie był idealny plan na pompatyczne zakończenie tego wieczoru.