Nie pamiętam daty swojego urodzenia, choć i tak teraz ma ona niewielkie znaczenie. Nigdy nie miałem pamięci do liczb, stąd nawet numery swojego oddziału przyswajałem dość długo, by wreszcie na dobre wbić je sobie do głowy. Jest za to jedna data, którą pamiętam doskonale, data urodzin… nawet nie wiem, jak mam, jak mogę go nazwać. Były przyjaciel? Kiedyś nimi byliśmy, zdaje mi się, że wieki temu, a później… później przestaliśmy nimi być i to w większości z mojej winy. To w końcu ja odwróciłem się od niego, ja zrezygnowałem na rzecz… wolności? Dziecięcego planu, który nigdy nie miał szans się zrealizować? A później wszystko pogmatwało się jeszcze bardziej i to, co miało być chwilowe nagle przeciągnęło się na o wiele dłużej, niżbym chciał. A im dłużej to trwało, tym trudniej było mi wyciągnąć rękę i… chyba dalej nie potrafię tego zrobić, niezależnie od tego, jakbym się przekonywał, że mogę. Minęło tak wiele czasu, że jestem niemal pewny, że on skreślił mnie ze swojego życia na dobre, że już mnie w nim nie chce, że jest dobrze tak, jak jest właśnie teraz. Nawet jeśli nie było dobrze i podejrzewam, że obaj o tym wiedzieliśmy, a mimo tego… nie potrafiłem zrobić pierwszego kroku, czekając na ten z jego strony, który najwyraźniej miał nie nadejść.
Ale to właśnie dziś. Dokładnie dziś przypadają jego urodziny i jest to kuriozalnie jedyna data, jaką pamiętam za dzieciaka, której nawet nigdzie nie muszę odnotowywać, bo po prostu pamiętam. Wbiła mi się w głowę bardziej, niż jakakolwiek inna liczba.
Dlatego właśnie sięgam po butelkę i otwieram ją, by po chwili przelać zawartość do szklanki. Chwilę się waham, ale w końcu sięgam i po nią.
- Twoje zdrowie – mówię cicho w przestrzeń.
- To jest genialny pomysł! Mówię ci!
- Ostatni też taki miał być, no nie wiem, Sky, nie jestem przekonany.
- Ale ja jestem, chodź!
Ciągnę go za sobą, mocno zaciskając palce na jego przegubie. Przystaję w progu i czuję, jak Collen o mało co na mnie nie wpada. Rozglądam się we wszystkie strony, ale ciemny pokój pozostaje bez zmian, nie ma w nim nikogo. Namierzam wzrokiem nasz skarb, do którego mamy się dostać.
- Dalej nie jestem przekonany…
- Cicho – uciszam go od razu i mocniej zaciskam palce na jego przegubie. – Bo jeszcze nas wydasz.
Słyszę, jak Collen gdera coś pod nosem o mojej mamie i o konsekwencjach, ale kompletnie go nie słucham; nie teraz, kiedy jesteśmy już tak blisko.
- Słuchaj, trzynaste urodziny ma się tylko raz w roku, chcesz przegapić taką okazję? – pytam, odwracając się w jego kierunku i zapewne przerywając mu w połowie marudzenia.
- Każde urodziny ma się raz w roku – zauważa słusznie, ale nie zwracam na to uwagi i odwracam się ponownie plecami do niego, raz jeszcze rozglądając.
- Czysto, możemy iść – mówię i wchodzę na palcach do pokoju, nadal ciągnąc za sobą Collena. Powoli podchodzę do barku jego ojca i zatrzymuję się przed nim. Dopiero tam puszczam przyjaciela i odwracam się do niego z szerokim uśmiechem, przy okazji zakładając kosmyk niesfornych włosów za ucho.
- Podsadź mnie – mówię cicho. – Wezmę klucz. Widziałem, jak twój ojciec go chował, wiem, gdzie jest.
Collen nadal nie wydaje się przekonany i stoi nieruchomo, jakby nie dotarły do niego moje słowa, albo jakby nie chciał, by dotarły. Przewracam oczami, ale zaraz układam dłonie na jego ramionach, zmuszając go, by na mnie spojrzał.
- Coll-ee, proszę. Wiem, że to twój dzień, ale nie mam dla Ciebie nic innego. Pozwól mi choć w taki sposób to uczcić. Obiecaliśmy sobie, że spróbujemy i będziemy tak świętować co roku. Tylko po jednym łyku, nikt nie zauważy.
Uśmiecham się do niego, czekając na jakąś reakcję i w końcu widzę, że się łamie.
- W porządku. Ale jak coś, to będzie na ciebie – mówi i odsuwa się nieco, po czym nachyla, bym mógł wdrapać się na jego plecy. Jestem zdecydowanie niższy i lżejszy od niego, poza tym dzieli nas pięć lat różnicy, co też robi swoje.
- Zgoda – odpowiadam pewnie, po czym chwilę balansuję na jego plecach, nim udaje mi się przerzucić nogi przez jego ramiona. Słyszę, jak Collen stęka pode mną, zapewne bardziej z niewygody, niż z wysiłku.
- W porządku, w górę – mówię cicho, choć ledwo powstrzymuję się z ekscytacji od głośniejszego dźwięku. Czuję, jak Collen powoli prostuje się i przez chwilę jestem pewny, że stracę równowagę. Nachylam się na tyle, ile mogę, oplatając ręce wokół jego głowy, starając się nie przesłaniać mu widoku, przez co moje dłonie lądują na jego czole, kiedy przywieram do niego.
- W porządku – mówię po chwili, czując jak mocno trzyma mnie za nogi, a ja w końcu odważam się puścić go i wyprostować. Z początku niepewnie, opierając się jedną ręką o regał, drugą szukam klucza, położonego na książkach. W pierwszej chwili jestem pewny, że jednak go nie znajdę, ale wreszcie natrafiam palcami na poszukiwany kształt.
- Mam – mówię od razu, wyciągając klucz i niby jakiś znalazca skarbów, całuję go, podobno na szczęście. – Teraz poczekaj, muszę otworzyć szafkę i coś wybrać.
Collen czeka cierpliwie, ale nie zajmuje mi to tak wiele czasu, jak przypuszczałem. Już po kilku sekundach trzymam upragnioną zdobycz w rękach, zamykam barek i odkładam klucz na swoje miejsce.
- Dobra, chcę zejść, tylko powoli, żeby się nie zbiła – mówię do niego i czuję, jak mocniej zaciska palce na moich nogach w momencie, jak ponownie się nachyla, a później przechodzi w kucki. Tym razem odbywa się to bez większych problemów, jestem bardziej przygotowany na zachwianie, dlatego po chwili stoję już bezpiecznie na ziemi i z szerokim uśmiechem pokazuję Collenowi naszą zdobycz.
- Ale tylko po małym łyku, pamiętaj – ostrzega mnie Collen, ale widzę, jak jego ciekawski wzrok wbija się w butelkę, wypełnioną szkarłatnym trunkiem.
- Oczywiście, przecież obiecałem – odpowiadam, ale nagle uśmiech znika z mojej twarzy, nerwowo łapię Collena za dłoń, mocno zaciskając palce, zdecydowanie mocniej, niż powinienem i nieruchomieję, nasłuchując. – Ktoś idzie, szybko.
Tym razem to on ciągnie mnie w stronę wyjścia, szybko i zdecydowanie nie tak cicho, jakbyśmy chcieli, znikamy za drzwiami w momencie, kiedy ojciec Collena wchodzi do środka. Zdążyliśmy w ostatnim momencie i chce mi się śmiać, że udało nam się go przechytrzyć. Mocno dociskam do siebie butelkę i w końcu wyprzedzam Collena, głośno się śmiejąc. Już wiem, że zmierzamy do jego pokoju, by się w nim zamknąć, a później wypić trochę więcej, niż umowny jeden łyk. Słyszę jeszcze kroki za drzwiami, które po chwili otwierają się, a w progu staje moja mama. Na tym wspomnienie rozmywa się.
- Twoje zdrowie, stary druhu – mówię raz jeszcze, rozluźniając nieco uścisk palców na szklance i w końcu biorę kilka łyków. – Tego, co zawsze. Może kiedyś wreszcie się spełni.