♦ 𝖨'𝗏𝖾 𝖻𝖾𝖾𝗇 𝗍𝗈𝗅𝖽 𝗍𝗁𝖺𝗍 𝗌𝗁𝖾'𝗌 𝗀𝗈𝗈𝖽 𝖺𝗌 gold
ʸᵉᵃʰ and she'll leave you
ᴡᴀɴᴛɪɴɢ ᴍᴏʀᴇ
ᴵ ˢᵒˡᵈ ᵐʸ ˢᵒᵘˡ ᶠᵒʳ ᵗʰᵉ ˢᵉˣ⸴ ᵈʳᵘᵍˢ⸴ ᵃⁿᵈ ʳᵒᶜᵏ ᵃⁿᵈ ʳᵒˡˡ
ORIGIN
Midtown, Queens
Równoważnię nieodmiennie ćwiczyła na podniebnych pomostach Queens, łączących przeciwległe betonowe konstrukcje. Nie bała się, że kiedykolwiek spadnie; towarzyszyło jej to niezwykłe, miejskie szczęście, a ono nie tylko zdawało się jej nie opuszczać, ale i czyniło ją podobną do ulicznego kota. Jasne, długie włosy upinała w elegancki, ciasny kok, a on, w blasku pierwszych porannych promieni słońca iskrzył się platyną jak najprawdziwszy diadem. Prostowała ciało niczym struna, wyciągając szeroko ręce, a gdy uginała je z wdziękiem w przegubach łokci, wyglądała jak łabędzica. Kłaniała się miastu i zarazem od niego uciekała, by wysoko nad ziemią zostać zupełnie sama. Felicia Hardy ćwiczyła samotnie, nie potrzebowała owacji. Ona wiedziała, że jest dobra, nikt nie musiał jej przypominać o potencjale, jaki w niej drzemał. Aplauz nie stanowi dla kota wyzwania; kot wie o swojej doskonałości. Igrając z wysokością, zamykała oczy i wsłuchiwała się w miarowy, jednostajny szum silników spalinowych. Tuż pod nią, tętniło życie miasta. Zieleń splatała się z czerwienią, gdy ona, zwinna i skoncentrowana przechodziła płynnym gimnastycznym rygorem przez kolejne figury, gdzie zwyczajowo, drobne stopy pokonywały najpierw wąski pomost, by zwieńczyć trening saltem. Czasem, lądowała na równych nogach, ale zdecydowanie większą przyjemność sprawiał jej skok wprost pomiędzy drapacze chmur, gdzie architektura dachów zapewniała zupełnie nowe sensoryczne testy i akrobatyczne doświadczenia; lubiła drążki asymetrycznych niedoskonałości ścian, płaskie powierzchnie nakładające się na siebie nawzajem i gładkie szkło, w którym mogła przejrzeć się, jak w lustrze, bo przecież koty są bardzo próżne. Wracała późno. W High School była kimś rozpoznawanym i wyjątkowym, ale popularność nie może równać się z wolnością.
Kiedy naprawdę jesteś sobą, Cat?
Wypełniona po brzegi sala expo, sektorami odpowiadała barwom poszczególnych gimnastyczek. Felicia, nosząca podczas tegorocznych mistrzostw łabędzią biel, wprawnie znalazła wzrokiem swój zespół. Szukała pośród nich również Flasha, ale nigdzie go nie znalazła. Nie przejęła się tym zbytnio. Uznała, że skoro musi, to poradzi sobie doskonale bez jego wsparcia i równie obojętnie, co zareagowała na nieobecność kapitana szkolnej drużyny, odpowiedziała podobnym syntetycznym i wymuszonym w nieszczerości uśmiechem na wiwatujące uczennice collegu. Stały na trybunach z białymi pomponami i patrzyły na nią, ale Felicia nie miała złudzeń. Lubią mnie, bo jestem na szczycie; jeśli spadnę, zapomną jak wyglądam - myślała gorzko, ale nigdy nie wypowiadała swoich obserwacji głośno. Kot nie wyjawia tego, co naprawdę czuje i niezależnie od tego, jak wielu ma wokół siebie pochlebców to i tak nieustannie jest sam. Finał zakończy się jej samotnością, tym razem na szczycie podium. Od początku była faworytką, ona i jej nienaganna poza: plecy perfekcyjne proste, łopatki równo co do milimetra. Felicia skrzyżowała ręce, wyuczenie nawiązała z widownią wzrokowy kontakt. Zaczerpnąwszy głęboki oddech, z gracją rozsunęła delikatnie ręce i znów przywodziła na myśl subtelnego łabędzia rozkładającego do upragnionego lotu skrzydła. Ukłoniła się nisko, pozwalając, by na jej głowę nałożono kryształowy diadem, ale oklaski nie przyniosły jej euforii; uśmiech, z jakim podziękowała za wyróżnienie, był sztuczny tak samo, jak szczęście w oczach innych popularnych dziewczyn, które natychmiast otoczyły gimnastyczkę. Hieny.
- Licia, to było niesamowite! Byłaś nieskazitelna, nie z tej ziemi...!
- Siedem lat gimnastyki i tańca - pewnie, że tak - mruknęła gardłowo, nie siląc się na fałszywą skromność, a w ich oczach, znów była zdystansowana i dumna. Diadem opierał się na jej skroniach, kryształowe drobinki iskrzyły się i współgrały z nieskazitelną bielą kostiumu, a kiedy padły gratulacje, Felicia znów zaczęła szukać w tłumie Flasha Thomsona. Zamiast jego blond włosów, dostrzegła sylwetki kolegów ze szkolnej drużyny futbolowej; szare twarze, szerokie ramiona i zacięte usta w gotowości szukania kłopotów. Znała ich wszystkich; Seana McKeevera, Jasona Ionello, Seymoura O’Reilly i wiedziała doskonale, które z dziewczyn krążą wokół nich jak ćmy, licząc na okazję. Błysk flesza nie zaskoczył jej. W odpowiedzi na aparat fotograficzny Felicia przybrała baletową pozę; odchyliła nieznacznie ciało w tył, wyprostowała ręce w łokciach i skierowała wzrok ku posadzce. Pozowała naturalnie, a gdy zrozumiała, kto wykonał zdjęcie, uśmiechnęła się naprawdę, pierwszy raz tego dnia.
Peter Parker, fotograf i nerd, szkolny prymus. Nieśmiały, cichy, na uboczu. No jasne!
Nie byli nawet na ty. Nie mówili sobie nawet zwykłego: cześć.
Królowe Queens High nie zadają się z nerdami, nawet jeśli mają ochotę, ale jeśli któregoś nerda naprawdę lubią, mogą udawać zainteresowanie szkolnym łobuzem, bo wówczas, tacy jak oni przestają zastanawiać się, jak uprzykrzyć komuś życie i tym razem było tak samo; Flash przestał uderzać w szafkę szkolną Petera z pięści, nie zaczepiał go na boisku i nie przetrząsał do góry nogami plecaka. W zasadzie, Flash zachowywał się, jakby Parker stał się niewidzialny.
Dwie godziny później, przedmieścia Queens.
Nie mogła wybrać sama partnera na bal, nawet sukienkę miała na sobie tylko i wyłącznie dlatego, że była ona w tym sezonie modna. Wysokie obcasy wystukiwały miarowo rytm na nierównej brukowej kostce, a w rękach, platynowa dziewczyna niosła zdobioną w kocie motywy torbę wypełnioną puszkami z karmą. Uliczne koty rozpoznały ją natychmiast. Podeszły bliżej z cichym mruczeniem podziękowania, a Felicia, w swojej długiej do ziemi sukni napełniała blaszane miski, pomiędzy blokowiskami obskurnej dzielnicy wyglądając jak anioł, albo błądząca między jawą, a snem księżniczka. Rozległ się umiarkowanie głośny dźwięk połączenia przychodzącego; telefon odegrał wybrany w ustawieniach refren melodii i towarzyszyła temu wibracja. Z goryczą, Felicia syknęła bardzo kocio, bo uświadomiła sobie, że to, co słyszy, doskonale pasuje do tego, co czuje. Odebrała telefon niechętnie i przyłożyła do ucha, opróżniając do końca jedną puszkę, by otworzyć następną. Zapachniało tuńczykiem.
- Felicia gdzie jesteś, za pół godziny Boston.
- Muszę coś ogarnąć, ale to nie potrwa długo. Znalazłyście Eugene?
Ilekroć mówiła o nim, używając prawdziwego imienia, sprawa była poważna. Tym razem jednak, z bliżej nieokreślonego powodu, Betty zignorowała oczywisty fakt. Ciągnęła dalej, tonem irytacji:
- Jezu, znowu te zapchlone przybłędy? Kiedy ci się to w końcu znudzi?
- Nigdy. A kiedy tobie znudzi się bycie suką, Betty Brant? Słuchaj, wiesz co? Jak znajdziesz w końcu jaśnie earla panicza Thomsona, to sama weź go sobie na bal do pieprzonego Bostonu!
Kapitan miał włosy koloru ciepły blond, niebieskie oczy i szerokie bary notorycznie wystawiające na próbę wytrzymałość klubowej kurtki, ale Hardy marzyła o kimś zupełnie innym; chciała kogoś, kto będzie potrafił ją wesprzeć w chwili, kiedy straci całą wiarę w siebie i resztę świata. Nie musi robić wiele, po prostu wystarczy, że będzie obok. I dla niej zatańczy do "Bye, bye, bye."
- Kiedyś znajdę kogoś, komu się chce. - mruknęła, patrząc na telefon, który znów zaczął dzwonić. Odrzuciła połączenie, odtąd przemierzając już wąskie uliczki blokowisk z N'sync w tle.
Hey baby come on
I loved you endlessly
When you weren't there for me
Usłyszawszy odgłos kroków, była przekonana, że w końcu znalazł ją jej chłopak, ale to nie był on. Kroki, ciężkie i natarczywe nakazały jej przyspieszyć. Zaczęła biec. Ktokolwiek podążał za nią, zrobił to samo; mknęli przez mrok, mijając opustoszałe mury porośnięte bluszczem i słupy ogłoszeniowe spryskane sprayem zmytym częściowo przez deszcz. Blade neony miasta pulsowały w oddali, Felicia wiedziała, że jest zupełnie sama, ale zamiast okazać strach, zatrzymała się i spojrzała na napastnika.
- Widziałem, jak się wyginasz na rampie. Myślisz, że nie łapię, o co serio ci w tym wszystkim chodzi?
Rozpoznała go. Chłopak z collegu Queens, outsider; nie kujon i nie sportowiec, zawsze sam. Chwycił ją obiema rękami za ramiona i przycisnął do siebie, a ona natychmiast odpowiedziała mu wyprowadzeniem kopnięcia. Cios tylko go rozwścieczył, w cieniach przełamanych bladym światłem starych latarni błysnął długi nóż.
- Nic nie łapiesz, palancie. - syknęła jadowicie, uderzając łokciem w jego twarz, ale wtedy, chwycił ją jeszcze mocniej. Drobniejsza i słabsza, wykorzystała swój największy atut; wbiła z impetem szpilkę eleganckich butów w stopę i kiedy spodziewała się uderzenia w twarz i powalenia, stało się dokładnie to, o czym nawet nie miała odwagi marzyć.
Ktoś dla niej zatańczył.
Ryan, drugi w drużynie, napastnik szkolnego teamu wbiegł z naturalnością przyjmowania czystego podania na boisku. Bezceremonialnie, zepchnął niższego od siebie chłopaka z Midtown i przyszpilił go ramieniem do muru. Dwa ciosy i złamany nos, łuk brwiowy we krwi. Uciekł, póki było co zbierać.
- Znam go, straszna z niego pizda.
Platynowe włosy w nieładzie opadły jej na twarz, kiedy wsparła się ręką o graffiti.
- Dzięki... - wyszeptała, a potem, rozpoznała, kim jest. - Ryan?
Kolejne pytanie sprawiło, że otarł twarz z krwi i się uśmiechnął.
- Słuchaj, jest impreza w Bostonie, chcesz ze mną iść?
Przetańczyła z nim całą noc. Zaufała mu, a on był dokładnie taki sam, jak wszyscy; w jego samochodzie, senna i samotna poza miastem nie mogła się bronić. Ryan, tym razem nie słyszał jej krzyku. Zasłonił jej usta, mówiąc, że czas się odwdzięczyć.
Pół roku później, Nowy Jork.
Siedem lat gimnastyki i tańca oraz pół roku ju jitsu stało w pozycji perfekcyjnie wyprostowanej, opierając nogę o gzyms. Panorama miasta była piękna, niezmiennie w ruchu. Dynamika zawsze oznaczała możliwości, a ona była oportunistką i choć nienawidziła mężczyzn, to jednak bardzo chętnie towarzyszyła im w nocnych klubach, kiedy po kolejnym drinku stawali się ujmująco zajmujący. Mówili jej wszystko. Gdzie mieszkają, gdzie trzymają kasę, gdzie mają udziały. Czasem, oświadczali się jej, albo wyznawali miłość, a ona uwielbiała jedno i drugie, bo włamując się do ich rezydencji, wyobrażała sobie, że stąpa po własnych, puszystych dywanach, a jej palce dotykają dzieł sztuki z osobistej kolekcji. W uchu, nadajnik łączący Felicię Hardy z mentorem, wydał krótki, pojedynczy sygnał. Czarny bat ze skóry owinął się wokół smuklego wieżowca, znajdując punkt zaczepienia, kotwiczka zatrzymała się w jednej, stabilnej pozycji.
- Cześć, Black Fox. Zaczekaj na linii, mam do załatwienia sprawę - zagadnęła przyjaźnie, a potem zeskoczyła na równe nogi i spokojnym, miarowym krokiem przeszła pomiędzy jaskrawymi witrynami. Weszła do sklepu, powitała sprzedawczynię i natychmiast obrała alejkę ze słodyczami. Wybrała klasyczną mleczną czekoladę i stając przy kasie, uśmiechnęła się do Pani Chen.
- Taką lubi?
- Każdą lubi.
Felicia roześmiała się i bezceremonialnie, włożyła do plecaka cztery duże tabliczki. Zapłaciła.
- Kradziona kasa?
- Jasne, że tak. Szanujmy się, pani Chen. - oznajmiła Felicia i wychodząc ze sklepu, nałożyła na oczy noktowizory. Ruszyła w ciemnię, ale nie bała się, bo wiedziała, że czeka na nią on.
Ostrożnie, dotknęła czarnej, ruchliwej mazi.
- Hej, ukrywaj się trochę lepiej. Psy węszą. Zero mózgów, tylko czekolada. Kapiszi?
Pochłonął cztery tabliczki naraz, oblizawszy się długim jęzorem, a Hardy uśmiechnęła się do niego i jednocześnie, dotknęła ponownie zakotwiczonego w uchu nadajnika.
- Co tam, Stary Lisie?
- Przykro mi, że Ryan zginął, zanim mu pomogłaś, ale jeśli nadal chcesz zemsty, mam inny trop.
Lepszy.
- Powiedz mi, co wiesz o Walterze Hardy alias Czarny Kot?