CHAPTER II
Głęboka noc. Księżyc w pełni, od czasu do czasu przesłaniany przez chmury, wisiał wysoko nad górskim lasem. Trupioblade światło przenikało przez poruszane podmuchami wiatru liście, tworząc teatr tańczących na ściółce niespokojnych cieni. Panującą ciszę przerywały co jakiś czas odgłosy żerujących po zmroku zwierząt; a to pohukiwanie sowy zrywającej się do lotu, a to szelest zarośli, w których zniknął uciekający przed wspomnianą sową gryzoń. Rzecz jasna las był także mieszkaniem dla znacznie większych i bardziej drapieżnych przedstawicieli kanadyjskiej fauny. Dzieci nocy, jak zwykł nazywać je legendarny hrabia Dracula. Dumne, wzbudzające respekt. Majestatyczne, kudłate bestie o potężnych kłach, sunące przez noc niczym mroczne zjawy o lśniących w ciemnościach ślepiach. Wilki. Te żyjące w Kanadzie były największymi przedstawicielami swojego gatunku.
Przez las biegło kilka dorodnych osobników, stanowiących część watahy zamieszkującej gęsto zalesioną wyspę znajdującą się na górskim jeziorze. Jeden z nich jednak nie do końca był zwierzęciem, na jakie wyglądał.
Bycie potomkiem nadnaturalnej istoty wywodzącej się z wierzeń północnoamerykańskich Indian nie należało do łatwych. Na dobrą sprawę stworzenie takie jak on nie powinno nawet przyjść na świat. Bo kto słyszał, by ludzkie kobiety rodziły wilcze szczenięta? I by w ogóle miały możliwość zajść w ciążę z bytem z wymiaru duchów? A jednak jego matka pewnej mroźnej, listopadowej nocy, na leśnej polanie powiła właśnie nie noworodka, ale szczenię, które oddała na wychowanie zamieszkującemu wysokie, kanadyjskie góry mężczyźnie i jego żonie. Jak na ironię, mężczyzna ten był Łowcą i parał się polowaniem na stworzenia nie z tego świata. Mimo to, małżeństwo zajęło się szczeniakiem, który okazał się być likantropem, dając mu prawdziwy dom pełen ciepła i miłości, zupełnie jakby był ich rodzonym synem.
Dorastanie wśród ludzi i w pobliżu indiańskiego rezerwatu nie sprawiło jednak, że zatracił swoją wilczą naturę, bowiem ta u niego dominowała. Przebywając wystarczająco długo w zwierzęcej formie mógłby zapomnieć o byciu człowiekiem, jednak o byciu wilkiem zapomnieć nie byłby w stanie. Patrzenie na ludzki świat wilczymi oczami nie było proste, nie zawsze rozumiał obowiązujące w nim prawa i zwyczaje, zaś świat nie zawsze rozumiał jego. Na szczęście miał u swojego boku kobietę, a także dwoje bliskich przyjaciół, u których to zrozumienie znajdywał, bo byli w tym względzie podobni do niego.
Uwagę pokaźnych rozmiarów basiora o ciemnobrązowej sierści przykuło nagle coś lśniącego między pobliskimi drzewami, został więc nieco w tyle, pozwalając wilczym towarzyszom biec dalej. Przez tutejsze wilki był traktowany jak honorowy członek ich watahy, mając wśród nich poważanie. Bez względu na postać, potrafił się też z nimi porozumieć i sprawić, by były mu posłuszne.
Przystanąwszy na chwilę, skierował się wolnym krokiem w stronę migotliwych ogników, unoszących się tuż nad pachnącą igliwiem ściółką. Już dawno zdał sobie sprawę, że mając takie a nie inne pochodzenie, widział i czuł znacznie więcej. Magia była niewidoczna i niewyczuwalna dla zwykłych ludzi, on jednak był świadom jej istnienia i dostrzegał ją zawsze. Tak jak właśnie teraz.
Wystarczyło, by podszedł bliżej, a lśniące błękitnym światłem punkty uniosły się, wirując niespokojnie w powietrzu dookoła wilka. Ten zadarł kudłaty łeb, obserwując swoisty taniec przez kilka chwil, wyczuwając jak wypełniająca je magia narasta i zaczyna wręcz pulsować. W pewnym momencie ogniki, jakby czymś spłoszone, zaprzestały wirowania i odpłynęły w ciepłym, nocnym powietrzu, basior zaś, niewiele myśląc, podążył za nimi. Magiczne światła doprowadziły go w ten sposób nad niewielkie jeziorko, u brzegu którego rosła stara, pochylająca się ku wodzie wierzba płacząca. Ogniki zawirowały nad gładką taflą, opadły w nią i zniknęły, nie czyniąc na jej powierzchni nawet jednej zmarszczki. Zwierz zatrzymawszy się na brzegu, popatrzył w wodę. Nie dostrzegł tam jednak ani odbicia swojego, ani księżyca w pełni rozświetlającego noc. Zamiast tego ujrzał las skąpany w blasku dnia i zdecydowanie nie był to jego las. Zmrużył ślepia, zastanawiając się, co właściwie się działo i skąd wzięły się ogniki, po czym uniósł jedną łapę, dotykając nią wody. Ta pod wpływem dotyku rozbłysła i było to ostatnie, co zapamiętał.
Świergot ptaków zaś był pierwszym, co usłyszał po przebudzeniu. Powoli otworzył ślepia i zamrugał kilka razy. Ciepłe promienie słońca przebijały się przez gęste listowie, a wysokie źdźbła trawy łaskotały wilczy nos. Wilk w końcu podniósł się i rozejrzał zdezorientowany. Czyżby zasnął w lesie na tyle godzin? Musiało dochodzić południe.
Rozmyślania nad upływem czasu nie potrwały jednak długo, bo zdał sobie sprawę z tego, że coś jeszcze było nie w porządku. To nie były jego góry. Okolica była mu zupełnie obca, ponadto otaczające go drzewa i rośliny nie wyglądały znajomo i z pewnością nie należały do kanadyjskiej flory.
Las odbity w tafli jeziora, do którego zwiodły go błędne ogniki.
Świadomość, że widział to miejsce w wodnym odbiciu, przyszła nagle i niemal dosłownie go zmroziła. Nie miał pojęcia co się stało, ani dlaczego, jednak wiedział, że czym prędzej powinien się stąd wydostać.
Uniósł łeb i zawył raz, a po chwili kolejny, nawołując towarzyszące mu ostatniej nocy wilki z watahy, jednak tak jak się spodziewał, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nie mógł otrzymać, bo Kanada, Banff i prawdopodobnie cały jego świat znajdowały się teraz gdzieś bardzo daleko.
Chcąc nie chcąc, ruszył przed siebie, rozglądając się wkoło. Musiał najpierw dowiedzieć się, gdzie w ogóle się znalazł.
Knieja, przez którą szedł, tętniła życiem. Zamieszkujące ją zwierzęta były spokojne, zajęte swoimi sprawami, co zdradzało, że w pobliżu nie przebywali ludzie. Do czasu. W pewnym momencie podczas jego wędrówki ptactwo ucichło, zarośla przestały szeleścić. Wilk przystanął, węsząc. Całkiem blisko wyczuwał nową woń, choć nie umiał jej do końca określić. Ktoś tu był. Kobieta. Jednak nie pachniała jak zwyczajny człowiek. Poza jej wonią wyczuwał też towarzyszące jej emocje. Była zdeterminowana, to na pewno. I wiedziała, że ku niej zmierzał. Z pewnością słyszała jego wcześniejsze wycie. Jednak nie pachniała strachem, bardziej... smutkiem? Lykan nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tym. Chyba po raz pierwszy z drapieżnika niespodziewanie stał się celem polowania, bowiem kobieta, czająca się między wysokimi krzewami, była uzbrojona. A to w połączeniu z determinacją nie wróżyło dobrze.
Walka z kimś tutejszym była ostatnim, czego Sarrazin chciał. Nie pozostało mu więc nic innego, jak wrócić do ludzkiej postaci. Nie przywykł robić tego przy osobach trzecich, jednak w tym wypadku nie miał innego wyjścia.
Basior położył się w trawie i zamknął ślepia. Przemiana nie należała do przyjemnych przeżyć, na szczęście jednak nauczył się zmieniać szybko, by odczuwać towarzyszący temu ból jak najkrócej.
Panująca na niewielkiej polance cisza została przerwana przez mało przyjemne dla ucha odgłosy łamanych i zrastających się na nowo kości, rozrywanych ścięgien, prostującego się kręgosłupa. Pokrywające zwierzęce ciało gęste futro zaczęło się przerzedzać, ciemne włosy cofały się pod skórę, pozostawiając po sobie trwające przez jeszcze kilka chwil uczucie mrowienia.
Minęła może minuta, jak w miejscu wilka klęczał nagi mężczyzna z pochyloną głową i palcami obu rąk wczepionymi w trawę. Westchnął chrapliwie i splunął krwią, po czym uspokajając oddech wyprostował się, akurat by zobaczyć lecącą w jego kierunku strzałę. Ta jednak nie była wycelowana w niego, bo wbiła się tuż obok jego nogi. Drgnął, przenosząc uważne spojrzenie szarych oczu na kobietę z łukiem, która właśnie wyłoniła się spomiędzy drzew.
– Chędożony czarowniku...? – powtórzył jej słowa, ciesząc się w sumie, że rozumiał, co nieznajoma do niego mówiła, mimo że zdecydowanie nie było to miłe powitanie.
– Nie jestem czarownikiem, tylko lykanem – pokręcił głową. – I nikt mnie nie ściga. Choć myślę, że potrzebuję pomocy... – urwał na chwilę, przenosząc wzrok na łuk. Ten nie wyglądał zbyt nowocześnie, tych indiańskich także nie przypominał. Zresztą ubranie nieznajomej też nie wyglądało na współczesne.
– Nie musisz do mnie celować. Jak widzisz, nie mam przy sobie żadnej broni – stwierdził, nie czując się najlepiej z wymierzoną w niego strzałą. Podnoszenie rąk w geście poddania się jednak sobie darował, uznając, że aż takie odsłanianie się mogłoby zostać źle odebrane. Po zaskoczonej minie jasnowłosej mógł stwierdzić, że nieczęsto natykała się w lesie na wilki zmieniające się w gołych facetów.
– Jestem Aiden i... nie wiem jak się tu znalazłem. Co to w ogóle za miejsce? – zapytał, lekko przy tym przechylając głowę w bok. – Podejrzewam, że nie wiesz, gdzie mógłbym dostać jakieś spodnie...? – dopytał po chwili, zdecydowanie woląc kontynuować rozmowę, mając na sobie coś więcej niż tylko wilczy kieł na rzemieniu, który nosił na szyi.