JustPaste.it
Chory na schizofrenię Robert J. siedzi od pięciu lat w areszcie. Kolega doniósł policji, że to on może być mordercą, bo nienawidzi kobiet i lubi spacerować w okolicach Wisły

 

 

 

Prawdopodobnie we wrześniu zapadnie wyrok w sprawie bezprecedensowej zbrodni w historii polskiej i światowej kryminalistyki – brutalnego zabójstwa i oskórowania 23-letniej Katarzyny Zowady, studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego z Krakowa. Oskarżony o ten mord został chory na schizofrenię Robert J.

Katarzyna zaginęła 12 listopada 1998 roku. Tego dnia była umówiona z matką w przychodni zdrowia, bo od jakiegoś czasu cierpiała na depresję. W poradni się jednak nie pojawiła.

 

 

Cztery tygodnie później coś wkręciło się w śrubę żeglującego po Wiśle pchacza „Łoś". Gdy kapitan statku pogrzebaczem wyciągnął znalezisko na pokład, okazało się, że to ludzka skóra. Ktoś precyzyjnie zdjął ją z całego korpusu kobiety, usuwając mięśnie i tłuszcz oraz wycinając sutki. Razem ze skórą wyłowiono szczątki ubrań, pukiel włosów i fragment zwierzęcej otrzewnej.

Pół kilometra dalej, w pobliżu tamy elektrowni wodnej Dąbie, policjanci znaleźli jeszcze unoszące się w rzece odcięte pośladki z warstwą tłuszczu i mięśniami. Tydzień później wyłowili z Wisły nogę. Badania DNA wykazały, że to szczątki zaginionej Katarzyny. Fragment otrzewnej został przebadany dopiero w 2014 roku przez naukowców z Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. Prokuratura nie ujawniła, czy udało się ustalić, od jakiego zwierzęcia pochodziła.

Niemal 20 lat po wyłowieniu szczątków, w październiku 2017 roku, w widowiskowej akcji z udziałem antyterrorystów został zatrzymany 52-letni Robert J., syn krakowskiego zegarmistrza i poety. Mężczyzna od 25 lat choruje na schizofrenię paranoidalną z zaburzeniami osobowości typu narcystycznego i borderline. Od 1977 roku mieszka z matką. Utrzymuje się z renty. Pod koniec lat 80., po technikum, krótko był zatrudniony w Instytucie Zoologii UJ jako pracownik techniczny. Rok po odejściu z instytutu, w 1988, powołano go do służby wojskowej. Odrabiał ją w Szpitalu Zakonu Bonifratrów, gdzie w ramach obowiązków służbowych między innymi przenosił zwłoki w prosektorium.

W 2019 roku akt oskarżenia trafił do sądu, a jawność rozprawy została wyłączona. Według krakowskiego wydziału Prokuratury Krajowej, która prowadziła śledztwo, J. dokonał morderstwa z motywacji mieszanej wynikającej „z zaburzeń preferencji seksualnych o typie złożonym o cechach sadystycznych i fetyszystycznych z elementami nekrosadyzmu i fetyszyzmu nekrofilnego".

 

Przez kilka tygodni miał przetrzymywać ofiarę i maltretować ją, podając leki psychotyczne, przeciwlękowe oraz środki zawierające bromek potasu i chlorek potasu.

Ten pierwszy wykorzystywany jest w medycynie jako środek uspokajający, w większych dawkach ma działanie nasenne. Natomiast chlorek potasu niemal natychmiast zatrzymuje akcję serca. Stosuje się go też w eutanazji zwierząt.

Robert J. przebywa w areszcie od niemal pięciu lat.

GROŹNIEJSZY NIŻ HANNIBAL LECTER

W sprawie tego zabójstwa śledczy oficjalnie i nieoficjalnie wysłali do mediów mnóstwo niepotwierdzonych hipotez i spekulacji. Ich działania miały na celu przekonanie opinii publicznej, że śledczy odnieśli spektakularny sukces – po 20 latach niemocy rozwiązali zagadkę i złapali sadystycznego przestępcę. Groźniejszego niż sam Hannibal Lecter – jak ogłaszał w mediach naczelnik wydziału prokurator Piotr Krupiński. Ewidentne przekłamania rozpowszechniane były między innymi w oficjalnym magazynie polskich śledczych „Policja 997", w którym pisano:

 

„Robert J. był znajomym dziewczyny. Wykorzystał jej ufność i namówił ją, żeby pojechała z nim do domku na obrzeżach Krakowa. Tam ją uwięził, torturował, a następnie zamordował i obdarł ze skóry. Body uszyte z tej skóry wyłowiono później z Wisły. Znajomi Roberta J. mówią, że był dziwakiem. Lubił przebierać się w damską bieliznę, utrzymywał stosunki homoseksualne, dręczył zwierzęta. Po zabójstwie Katarzyny Z. stał się nagle bardzo religijny, zaczął często chodzić do kościoła, odwiedzał również grób zamordowanej dziewczyny".

Dr hab. Renata Włodarczyk, wykładowca Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie, biegła w tej sprawie, dodawała w swojej książce:

„Zgodnie z ustaleniami policjantów Robert J. w ramach służby wojskowej w prosektorium szpitala zakonnego uczestniczył w sekcjach i zajmował się przygotowaniem zwłok do pochówku, a później przez kilka miesięcy pracował w Instytucie Zoologii, gdzie jego zadaniem było skórowanie zwierząt. Kiedy jednak uśmiercił wszystkie króliki doświadczalne, został zwolniony z pracy".

 

„Był postrzegany jako dziwak utrzymujący kontakty biseksualne, wyobcowany od społeczeństwa, z zamiłowaniem do męczenia zwierząt i prześladowania kobiet, przy czym jedna z sąsiadek zeznała, że była przez niego śledzona, nękana i podglądana. Zdradzał też skłonności do ekscentrycznych zachowań, ponieważ przebierał się w damską odzież, intensywnie trenował kulturystykę i sztuki walki, odwiedzał grób Katarzyny, a w pamiętniku opisał etapy zabójstwa i dzięki niemu przejście religijnej fascynacji".

Te w większości nieprawdziwe informacje lub półprawdy były twórczo rozwijane przez media. Przyjrzyjmy się tym medialnym manipulacjom.

MANIPULACJA 1. CHODZIŁ NA GRÓB OFIARY, BO MIAŁ WYRZUTY SUMIENIA Z POWODU DOKONANEJ ZBRODNI

Robert J. był podejrzewany przez policję o dokonanie zabójstwa Katarzyny Zowady od maja 1999 roku, kiedy to doniósł na niego L., kolega, krakowski hodowca gadów

22 marca 2000 roku mieszkanie Roberta i jego matki było przez kilka godzin przeszukiwane.

– Wynoszono różne jego przedmioty; jakieś zeszyty, w których pisał, zdjęcia. Były zbierane odciski, coś sprejowano. Pacjent bardzo źle to znosił – relację Roberta J. przytacza jego psychiatra Jacek Matkowski, u którego J. leczył się od końca 1991 roku.

Po rewizji policjanci zabrali mężczyznę do komendy na przesłuchanie.

– Zażądali od syna wydania kluczy – opowiada matka oskarżonego, Maria. – Zniknęli na około dwóch godzin, wrócili zdyszani. Więc ja przypuszczam, że mogli zakładać w mieszkaniu podsłuch.

Matka Roberta pracowała wtedy w sklepie. Gdy wróciła do domu, syna nie było. Przyszedł po kilku godzinach przesłuchania.

– On takiego urazu psychicznego doznał, że krzyczał, płakał: „Dlaczego ja?! Dlaczego coś takiego na mnie?!" – opowiada Maria. – Nie mógł się z tym pogodzić.

Po zbadaniu śladów okazało się, że te zabezpieczone na wyłowionych szczątkach nie pochodziły od Roberta J., a w jego mieszkaniu policja nie znalazła żadnych obciążających go dowodów. 28 września 2000 roku Wydział Śledczy Prokuratury Okręgowej w Krakowie umorzył śledztwo w sprawie zabójstwa Katarzyny Zowady wobec niewykrycia sprawców.

Robert cały czas konsekwentnie twierdził, że nie znał Katarzyny. Psychiatra Jacek Matkowski pamięta, że od momentu pierwszego przesłuchania w 2000 roku mówił, że po raz pierwszy zobaczył ją na zdjęciu w komendzie policji. Śledczy wysuwali wiele koncepcji na temat tego, gdzie mogli się spotkać, jednak dowodów na to, że w ogóle się znali, nie ma.

Jednak policjant Bogdan Michalec z wydziału kryminalnego małopolskiej policji opowiadał dziennikarzom, że od początku był przekonany, że to Robert J. jest sprawcą tej makabrycznej zbrodni. Mimo formalnego umorzenia sprawy śledczy cały czas za nim chodzili i węszyli. W 2006 i 2007 roku prowadzili operację z wykorzystaniem podsłuchów o kryptonimach „Tryton" i „Tryton 1". Przesłuchiwali znajomych Roberta, przeszukiwali ich mieszkania.

W domu Roberta bardzo często dzwonił telefon, ale gdy ktoś podnosił słuchawkę, po drugiej stronie panowała cisza. Po półgodzinie znowu dzwonek i znów nikt się nie odzywał. – Bywało, że telefon dzwonił trzy razy dziennie – opowiada ojciec Roberta, Józef. – W ciągu 18 lat było tych telefonów z tysiąc.

Co jakiś czas, gdy odbierał Robert, męski głos w słuchawce mówił: „Chodź, pójdziemy nad Wisłę. Będziemy zdzierać skórę".

– Myśli pani, że to ktoś z policji dzwonił? – pytam Marię.

– Wszystko możliwe. Mogli go tak podbierać.

W 2012 roku w mediach zrobiło się głośno o wznowieniu postępowania. Wtedy Robert J. napisał oficjalne pismo do Zarządu Cmentarzy Krakowskich z zapytaniem, gdzie znajduje się grób Katarzyny. Po uzyskaniu odpowiedzi kupił kilka zniczy i poszedł je ustawić na nagrobku zamordowanej dziewczyny i jej ojca. Robert nie wiedział, że na cmentarzu prokuratura zainstalowała kamery i jedna z nich zarejestrowała go stawiającego znicz. Śledczy uznali to za pośredni dowód jego winy.

– Zadawałem mu pytanie: Dlaczego? Po coś tam chodził? – opowiada ojciec Roberta. – To tak, jakbyś podcinał gałąź, na której siedzisz. Przecież byłeś w tej sprawie zatrzymany.

– I co odpowiadał? – pytam.

– Współczuł. „A dlaczego nie?" – mówił. Tak tragicznie zmarła, no to poszedł na jej grób.

O odwiedzinach miejsca pochówku Katarzyny Robert opowiedział też psychiatrze.

– Czuł, że los tej dziewczyny i jego los poprzez dochodzenie został połączony w jakiś sposób – pamięta doktor Jacek Matkowski. – Mówił, że zapalił tam świeczkę. Poszedł się pomodlić.

– Czy te wizyty na cmentarzu mogły wynikać z jego choroby? – pytam lekarza.

– Myślę, że mogło to wynikać z borderlinowskiej części jego osobowości albo nadwrażliwości, którą się przypisuje doświadczeniom psychotycznym i ciężkim, traumatycznym doświadczeniom życiowym.

MANIPULACJA 2. W PAMIĘTNIKU OPISAŁ PRZEBIEG ZBRODNI

Podczas pierwszego przesłuchania w marcu 2000 roku policjanci mieli oznajmić Robertowi J., że matka Katarzyny cierpi, więc powinien kupić jej kwiaty.

– To on poszedł i je kupił – słyszała Maria J. – Ale nie znał adresu matki, dlatego wrócił z kwiatami na komendę i mówi, że chciałby wiedzieć, gdzie mieszka. Wyśmiali go.

– Później policjanci podpuszczali go: „A jak pan myśli, co sprawca mógł zrobić z ciałem?" – dodaje Józef.

Być może chcąc popisać się wiedzą nabytą w prosektorium Szpitala Zakonu Bonifratrów, Robert odpowiedział policjantom: „Zabił, poczekał, aż spłynie krew, następnie oskórował i rozkawałkował zwłoki, które potem wyrzucił do Wisły". I dodał: „Ta Kaśka nie została utopiona. A sprawca zabójstwa nie przyzna się do winy, bo musiałby być głupi".

Te wynurzenia chorego na schizofrenię mężczyzny zostały uznane za opis dokonanej zbrodni.

MANIPULACJA 3. WYWIÓZŁ KATARZYNĘ DO DOMKU NA DZIAŁCE W BALICACH, GDZIE JĄ WIĘZIŁ, MALTRETOWAŁ I ZAMORDOWAŁ

Śledczy dwukrotnie – pierwszy raz w 2007, a drugi w 2012 roku – przez kilka dni przeszukiwali działkę należącą do krakowskiego hydraulika i poety Janusza Kutyły, kolegi Józefa J. Każdy metr ogródka zbadali georadarem.

– Wyrzucali meble przez okna, drzwi... Słychać było tylko trzask łamanych rzeczy i brzęk tłukącego się szkła. W pokoiku na piętrze wypruli styropian do ściany. A tu mi dziurę wycięli w stropie piłą spalinową. – Janusz Kutyła pokazuje zniszczenia. – Prokurator był pewny, że coś tu znajdzie.

Chatkę spryskiwali luminolem. Zabezpieczyli około stu śladów.

Mimo dwukrotnego, niezwykle drobiazgowego przeszukania śledczym nie udało się znaleźć żadnego dowodu na to, że Katarzyna tam kiedykolwiek była.

Jednak nadal trwali przy koncepcji, że sprawcą zbrodni jest Robert J. Zabójstwa miał dokonać w mieszkaniu w bloku, a pomagać miała mu w tym matka.

MANIPULACJA 4. UTRZYMYWAŁ KONTAKTY HOMOSEKSUALNE LUB BISEKSUALNE I PRZEBIERAŁ SIĘ W DAMSKĄ ODZIEŻ

Śledczy wysnuli taki wniosek po uzyskaniu informacji, że Robert odwiedzał nauczyciela, o którym chodziły plotki, że jest homoseksualny, zaś w hurtowni przyglądał się damskim rajstopom. Zgodnie z teorią prokuratury kobieca skóra miała być dla niego fetyszem.

Pytam ludzi, którzy znają Roberta J., czy to możliwe, że był homoseksualny, biseksualny albo przejawiał zachowania transwestytyczne na podobieństwo Buffalo Billa, bohatera filmu „Milczenie owiec". Żadna z osób, z którą rozmawiam, nie zauważyła u niego takich skłonności. Podobnie jak Jacek Matkowski, psychiatra, który był jego terapeutą przez 26 lat.

– Zwykle jest tak, że w kontakcie terapeutycznym terapeuta tej samej płci to wyczuwa – mówi. – Więc tu chyba bym się nie pomylił.

Wszyscy znajomi Roberta wspominają, że czuł się bardzo samotny i bardzo chciał poznać jakąś kobietę. Kiedy któraś mu się spodobała, próbował ją podrywać. Kupował kwiaty i zostawiał jej na wycieraczce, wysyłał listy, chodził za nią, śledził, podglądał. Co najmniej dwie zgłosiły to jako nękanie na policji.

MANIPULACJA 5. UŚMIERCIŁ WSZYSTKIE KRÓLIKI W INSTYTUCIE ZOOLOGII UJ, ZA CO ZOSTAŁ ZWOLNIONY. SKÓROWAŁ TAM ZWIERZĘTA

Rozmawiam z profesorem Zbigniewem Dąbrowskim, który w tamtym czasie był przełożonym Roberta J.

– Robert zabił kilka królików, bez porozumienia z kolegą, który pobierał od nich krew na surowicę – mówi.

– Dlaczego je zabił?

– Bo uważał, że kolega do nich nie przychodzi, a przysparzają mu pracy. I bez pytania je zabił. Cztery czy pięć królików. To był tylko taki jeden incydent. Ja nawet o tym nie mówiłem w sądzie, bo to nie była kwestia znęcania się, tylko niesubordynacji.

– Uznał, że są już niepotrzebne, tak?

– Tak.

– Czy on miał prawo uśmiercać zwierzęta?

– Mógł to robić, zwłaszcza zwierzęta niepotrzebne – twierdzi profesor.

Okazuje się, że J. nie został z tego powodu zwolniony z pracy.

– Robili jakieś badania na nornicach – tłumaczy profesor Dąbrowski. – To była trudna hodowla, bo to są dzikie zwierzęta, często wyskakują z klatek. Robert dostawał same ciężkie prace, w każdą sobotę i niedzielę musiał przychodzić. Jak odszedł, to połowa tych myszy zdechła, bo jego szefowa nie potrafiła się nimi zająć. Robert bardzo dobrze tę hodowlę prowadził. Trochę się zbuntował, chyba dlatego się zwolnił.

– Czy Robert J. miał tu do czynienia ze skórowaniem zwierząt? – pytam jeszcze profesora.

– Nie, nie, absolutnie. Tylko mógł czyścić klatki, karmić i zabijać. Więcej nic.

MANIPULACJA 6. ZROBIŁ REMONT MIESZKANIA PO ZABÓJSTWIE, ABY ZATRZEĆ ŚLADY

– W moich zapiskach remont poprzedza tę zbrodnię przynajmniej o półtora roku – twierdzi psychiatra Roberta Jacek Matkowski.

W 1996 roku Józef J. wyprowadził się z mieszkania przy ulicy Trynitarskiej. Wtedy Robert, który miał żal do ojca o to, że zostawił matkę i odszedł do innej kobiety, sprzedał wszystkie kupione przez niego meble, pomalował całe mieszkanie i położył nowe flizy.

– Ten remont był takim symbolicznym pozbyciem się ojca z domu – opowiada doktor Matkowski. – Chwalił mi się nawet: „Poskuwałem wszystkie ślady po ojcu".

W 1997 roku sąsiedzi złożyli nawet skargę, bo Robert kuł po nocach.

Gdy w marcu 1998 roku Maria wróciła z Kanady, remont był już zakończony. To było kilka miesięcy przed zabójstwem Katarzyny Zowady.

MANIPULACJA 7. WŁOSY ZNALEZIONE W MIESZKANIU ROBERTA NALEŻĄ DO ZAMORDOWANEJ

Po aresztowaniu Roberta w październiku 2017 roku prokuratura wywiozła Marię J., tak jak stała, do domu opieki społecznej i zaczęła kolejne przeszukiwanie mieszkania. Przez miesiąc skuli wszystko do betonu. Na ścianach widać było cegły.

– Wannę, muszlę, toaletę, całe wyposażenie łazienki wyrwali – opowiada matka Roberta. – Gruz wywozili wielkimi samochodami.

W końcu pod wanną technicy znaleźli – jak dowiedzieli się dziennikarze „Superwizjera" – dwa krótkie włosy z uda. Prokuratura zleciła ich przebadanie dr hab. Renacie Włodarczyk, wykładowcy Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie. Po otrzymaniu opinii Ewa Bialik, ówczesna rzeczniczka Prokuratury Krajowej, powiedziała mediom: „Zabezpieczyliśmy materiał biologiczny, który z wysokim prawdopodobieństwem pochodzi od pokrzywdzonej".

Tymczasem, jak się okazało, biegła wydała opinię na podstawie badania morfologiczno-porównawczego włosów, a nie badania DNA. Jedynie obejrzała je pod mikroskopem i porównała ich wygląd z zabezpieczonymi na szczątkach ofiary.

– Technika ta nie daje możliwości identyfikacji osobniczej, tj. nie można w sposób pewny stwierdzić, że dany włos pochodzi od konkretnej osoby, nawet jeśli jest do włosów tej osoby bardzo podobny – uważa profesor Marcin Woźniak z Katedry Medycyny Sądowej CM UMK w Bydgoszczy. – Pewność mogą dać tylko odpowiednio przeprowadzone badania DNA.

– Czy fakt, że włosy są zbyt krótkie lub podczas badania genetycznego może dojść do ich zniszczenia, może być powodem odstąpienia od wykonania analizy DNA? – pytam profesora, bo tak według „Superwizjera" uzasadniała to prokuratura.

– Decyzja o poddaniu danego włosa badaniu genetycznemu powinna zależeć w głównej mierze od pytania, jak ważne z punktu widzenia śledztwa jest przypisanie danego włosa do konkretnej osoby. Jeżeli jest ważne, to podjęcie próby uzyskania profilu genetycznego danego włosa jest jedynym logicznym krokiem, gdyż żadna inna metoda badawcza nie daje możliwości uzyskania informacji o jego pochodzeniu osobniczym. Nawet jeżeli próba taka zakończy się niepowodzeniem, to jej podjęcie jest w takiej sytuacji uzasadnione i konieczne – mówi profesor Woźniak.

Poza tym, jak mówi specjalista, jeżeli włos jest stary lub bardzo krótki, można przeprowadzić analizę genetyczną opartą na badaniach tzw. DNA mitochondrialnego (mtDNA). Profil ten nie jest unikalny dla danej osoby, ale jest identyczny u osób posiadających np. wspólną matkę, babcię czy prababcię w linii żeńskiej. Można by więc porównać włosy zabezpieczone w mieszkaniu J. z materiałem pochodzącym od matki Katarzyny.

Prokuratura Krajowa odmówiła udzielenia odpowiedzi na pytanie, dlaczego nie zleciła badania DNA zabezpieczonych włosów, i odesłała mnie do Sądu Okręgowego w Krakowie. Ten odmówił udzielenia informacji z uwagi na wyłączoną jawność procesu.

MANIPULACJA 8. STAŁ SIĘ BARDZO RELIGIJNY PO ZABÓJSTWIE

Znajomi Roberta J., z którymi rozmawiałam, zapamiętali, że już na początku lat 90. Robert był osobą bardzo religijną.

– Dużo mówił o Bogu, o modlitwach, o chodzeniu do kościoła, obrazki święte mi dawał – opowiada Rafał, trener z siłowni, do której uczęszczał J. – Dostałem też od niego poświęcony medalik. Był naprawdę dobrym człowiekiem i chrześcijaninem. A ludzie go traktowali jak dziwaka.

MANIPULACJA 9. SYMULOWAŁ CHOROBĘ PSYCHICZNĄ, ABY UNIKNĄĆ ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA ZABÓJSTWO

Robert był hospitalizowany na oddziale psychiatrycznym trzy razy. Pierwszy raz, gdy miał 27 lat, w 1992 roku – sześć lat przed zabójstwem – przez miesiąc przebywał w klinice psychiatrycznej CM UJ w Krakowie. Diagnoza brzmiała: schizofrenia paranoidalna, zaburzenia osobowości oraz zaburzenia popędowości i zachowania. Drugi raz w 1994 roku – cztery lata przed zabójstwem – prokurator skierował go na sześciotygodniową obserwację sądowo-psychiatryczną w oddziale Krakowskiego Szpitala Neuropsychiatrycznego im. J. Babińskiego w Kobierzynie. Obserwacja była spowodowana groźbami użycia broni w stosunku do kolegi, właściciela siłowni (tamten z kolei miał straszyć Roberta mafią ukraińską). Robert J. opuścił szpital z rozpoznaniem „schizofrenii paranoidalnej przewlekłej ze współwystępującymi mieszanymi zaburzeniami osobowości i patologią skroniową". W 2005 roku J. kolejny raz został skierowany do kliniki psychiatrycznej przy ulicy Kopernika. Diagnoza była taka sama, jak podczas dwóch poprzednich hospitalizacji – schizofrenia paranoidalna z zaburzeniami osobowości.

W 2017 roku, gdy trafił do aresztu, podawano mu leki: Zolafren, Pernazinum, Clonazepam i Finlepsin.

– To klasyczne leki przy leczeniu schizofrenii – mówi dr Stanisław Teleśnicki, psychiatra. – Stabilizatory nastroju, leki silnie uspokajające, przeciwpadaczkowe. Zwłaszcza olanzapina to lek klasyczny przy leczeniu psychozy, rekomendowany do leczenia zaburzeń z kręgu schizofrenii.

Tymczasem po zatrzymaniu Roberta J. prokurator powołał nowy zespół biegłych psychiatrów z Zakładu Medycyny Sądowej CM UJ w Krakowie, aby wydał własną opinię w sprawie.

– W wyniku badania ambulatoryjnego, bo chyba on nie był na obserwacji, przyjęto, że jest zdrowy psychicznie – mówi doktor Teleśnicki.

Po uzyskaniu nowej opinii doktor Stanisław Teleśnicki, który w 1994 roku zdiagnozował u J. schizofrenię paranoidalną, był dwa razy wzywany do śledczych.

– Byłem pytany, czy moje zdanie uległo zmianie w związku z tym, że inny zespół uznał, że pacjent jest zdrowy – opowiada psychiatra. – Powiedziałem, że nie, bo obecne stwierdzenie nie ma żadnego wpływu na wcześniej postawioną diagnozę. Podtrzymałem swoje zdanie, że wtedy stwierdziłem u niego chorobę psychiczną i co do tego nie mam żadnych wątpliwości. A jaki jest jego obecny stan psychiczny, nie jestem w stanie się wypowiedzieć.

Doktor mówi, że na podstawie obecnego stanu psychicznego nie można wnioskować, czy pacjent był lub nie był chory w przeszłości.

– Zwłaszcza trudno jest zanegować istnienie zaburzeń psychotycznych, jeżeli one były wielokrotnie rozpoznawane – podkreśla Teleśnicki. I dodaje: – Miałem taką informację, że niektórzy psychiatrzy mówili, iż on mógł się do dokonania tego czynu przygotowywać, mógł udawać objawy chorobowe. Powiedziałem, że jest mało prawdopodobne, żeby ktoś przez kilka lat przygotowywał się do jakiegoś incydentalnego wydarzenia i w związku z tym udawał psychotyczne zaburzenia psychiczne.

Takie wnioskowanie za piętrowy absurd uważa również psychiatra prowadzący Roberta Jacek Matkowski: – Robert brał leki od 1992 roku, również przez cały 1998 i 1999 rok. Jest mnóstwo zapisów, że przez te wszystkie lata prezentował i objawy choroby psychicznej, i objawy zaburzeń osobowości typu narcystycznego oraz borderline.

MANIPULACJA 10. OJCIEC ROBERTA PO MORDERSTWIE NAPISAŁ WIERSZ O WIĘŹNIU TARGANYM WYRZUTAMI SUMIENIA I BŁAGAJĄCYM O WYBACZENIE ZAMORDOWANĄ. PÓŹNIEJ NAMALOWAŁ OBRAZ KOBIETY WE KRWI I ZAMIEŚCIŁ GO NA OKŁADCE SWOJEJ KSIĄŻKI

W rzeczywistości wiersz „Więzień" pochodzi z tomiku „Krzyż, który kreślisz" wydanego w 1997 roku, rok przed zabójstwem Katarzyny. Natomiast na okładce książki Józefa J. „Iba ibi" znajduje się fragment obrazu „Sen" autorstwa węgierskiego malarza Gábori Sándora.

To tylko niektóre z licznych przekłamań i półprawd, jakie zostały opublikowane w tej sprawie. Jednak największe dotyczy treści doniesienia na Roberta, którego autorem był L., jego kolega, hodowca gadów. Dziennikarze pisali: „Policjanci na trop Roberta wpadli po liście od jego kolegi. To on wskazał go jako mordercę Katarzyny Z. Co konkretnie napisał? To jedna z najbardziej strzeżonych tajemnic śledztwa".

Jak udaje mi się ustalić, ta „jedna z najbardziej strzeżonych tajemnic śledztwa" to tak naprawdę telefon, który L. wykonał na policję 13 maja 1999 roku, cztery miesiące po wyłowieniu szczątków Katarzyny Zowady.

Według policyjnej notatki L. powiedział, że dobrze zna niejakiego Roberta J. i przypuszcza, że to on mógł dokonać zabójstwa. Sądzi tak, bo J. chorobliwie nienawidzi kobiet, a gdy pracował w Instytucie Zoologii, pastwił się nad zwierzętami, obdzierając je żywcem ze skóry. W trakcie rozmowy hodowca gadów dodał, że Robert J. lubi spacerować w okolicy Wisły, a raz był świadkiem, jak „chwycił królika za uszy, przydeptując go jednocześnie, i rozrywał go".

Mimo że w zgłoszeniu nie ma żadnych konkretnych informacji na temat zbrodni, policja traktuje je bardzo poważnie, w dodatku skrzętnie ukrywa dane informatora.

Tu dochodzimy do pytania: kim był L. i jaką wiedzę miał na temat zabójstwa Katarzyny Zowady?

KIM BYŁ L.?

Robert poznał go w zawodówce ogrodniczej. Po szkole utrzymywali znajomość – Robert J. pomagał L. w prowadzonej przez niego hodowli gadów.

– Robert traktował go jak przyjaciela, a L. to wykorzystywał – opowiada matka. – Po to się z Robertem „kolegował", żeby się nim wysługiwać. A to Robert nosił mu piasek do terrariów, a to przynosił mu coś innego.

Robert J. początkowo był zafascynowany starszym kolegą. Pożyczał mu pieniądze. – A ten nigdy mu tych pieniędzy nie oddawał. Robert mówił na niego „ten skurw…" – opowiada J., jego były wychowawca z technikum.

– L. później okazał się skończonym draniem, wyszło jego prawdziwe oblicze – dodaje Maria. – Stał się bardzo agresywny. Kiedyś Robert mówił, że przyszedł do niego, a on złapał go i wypalił mu papierosem dziurę w ręce.

W latach 90. L. mieszkał w zabytkowej kamienicy w Krakowie. Szyby w oknach zaklejone były skórami węży – wylinkami gadów z jego kolekcji. Na ścianach wisiały wypreparowane trofea – czaszka niedźwiedzia brunatnego, głowa guźca – afrykańskiej „świni bojowej" i antylopy kudu, a obok okna wyprawiona skóra małpy. Od kolejnego pokoju salon oddzielały ciężkie, metalowe drzwi. Za nimi w kilkunastu terrariach żyły trzy krokodyle, skorpion, boa dusiciel, dwa pytony, grzechotniki, kobra i bardzo jadowita żmija nosoroga. W łazience, w wannie, mieszkał żółw jaszczurowaty.

W przyziemiu kamienicy hodowca prowadził sklep zoologiczny. Sprzedawał w nim Leszek S., kolega L. i Roberta J. ze szkoły ogrodniczej. Na wystawie przysypiał ogromny pyton tygrysi o imieniu Kaśka.

– Proszę pani, L. to był człowiek nieodpowiedzialny, niezrównoważony psychicznie – opowiada jego sąsiadka, która chce zachować anonimowość. – Różne pomysły siedziały mu w głowie, więc my, sąsiedzi, nie szukaliśmy z nim zwady. Trochę żeśmy się obawiali, że znowu się opije i podrzuci nam węża.

Mężczyzna miał pozwolenie na posiadanie broni, bo od lat współpracował z krakowską policją jako ekspert od niebezpiecznych zwierząt. Posiadał długą czarną dubeltówkę kaliber 12 mm, którą nazywał Luizą, krótki pistolet oraz pistolet gazowy. Broni tej używał niestandardowo. Na przykład strzelał przez okno do znaków drogowych albo burzył nabojami kaflowy piec. Raz groził elektrykowi, że go „nafaszeruje śrutem"; miał o to później sprawę w krakowskim sądzie. Kiedy indziej pijany biegał po klatce schodowej z krokodylem na ramieniu i przystawiał pysk zwierzęcia do wizjera sąsiadów.

W końcu przerażeni mieszkańcy kamienicy zgłosili te wybryki do prokuratury. Gdy toczyło się postępowanie, w marcu 1998 roku, jakby w nagrodę, L. został powołany przez prezesa Sądu Wojewódzkiego w Krakowie na funkcję biegłego sądowego w zakresie niebezpiecznych jadowitych gadów. Na to stanowisko rekomendowała go sędzia krakowskiego sądu, jednocześnie ważna działaczka jednego ze stowarzyszeń opiekujących się zwierzętami.

Później L. często powoływał się przed znajomymi na znajomość z nią. Chwalił się wpływami, które rzekomo dzięki niej miał w sądownictwie. W tym samym wydziale krakowskiego sądu pracowała wtedy też była teściowa L.

Gdy L. został nominowany na biegłego, prokuratura umorzyła postępowanie, a policja nie odebrała mu pozwolenia na posiadanie broni.

W niedzielę 11 października 1998 roku L. przyszedł do klubu jazzowego Kornet, który znajdował się za rogiem jego kamienicy, i znów straszył klientów bronią. Dziennikarz „Super Expressu" przytoczył ich relację: „Słyszeliśmy, że rozmawiali o amfie, o tym, jak komuś przestrzelić kolano". Wezwani policjanci zgarnęli L. z klubu, ale nie znaleźli przy nim broni, którą wcześniej wywijał. Trafił do izby wytrzeźwień. Miał 2,6 promila alkoholu we krwi.

Innego dnia hodowca zawitał do Kornetu z torbą pełną małych kotów.

– On te koty – takie świeżo narodzone – brał od ludzi albo ze sklepów zoologicznych – opowiada Krzysztof, wtedy barman w Kornecie – jako jedzenie dla gadów. I raz, zamiast pójść nakarmić te węże, przyszedł jeszcze na piwo do Kornetu, z kimś się pokłócił i zaczął tymi kotami po barze rzucać.

W swoim mieszkaniu L. przeprowadzał sekcje zwłok węży. Spotykam się z weterynarzem Pawłem Słowińskim, jego ówczesnym kolegą.

– Zdechł mu grzechotnik – opowiada lekarz. – Chciałem zobaczyć jego sekcję, więc przyniósł go do mnie do lecznicy i sobie go pocięliśmy wzdłuż. Śmierdziało potwornie. I raz byłem u niego w domu, jak sekcjonował jakiegoś węża.

– On sam?

– Nie, robił to jakiś naukowiec, który zajmował się hematopoezą węży. Powycinał z tego węża, co mu było potrzebne do badań, i sobie poszedł. Gdy ktoś obcuje z krwią na co dzień, z trupami i zwłokami, to nie jest to dla niego nic makabrycznego.

Była sąsiadka Anna dodaje: – Raz poszłam do niego, „pokażę ci, jak się skóruje króliki", mówi. Ja patrzę, a on trzyma w rękach zabitego królika i tak ciach, ciach, sprytnie go w rękach obraca. Jakoś to nożem robił, tę skórę zdarł szybko, wyciągnął ją przez grzbiet. „Teraz zobacz, otwieram i wrzucam". I wrzucał zabite, oskórowane króliki do klatek węży. Uciekłam stamtąd, nie mogłam na to patrzeć.

W połowie 1998 roku, niedługo przed zaginięciem Katarzyny, L. rozstał się ze swoją dziewczyną, M.

– On miał kobiety tylko po to, żeby je wykorzystywać seksualnie – twierdzi mieszkanka kamienicy. – Przewinęło mu się ich tu trochę. Jedna, taka bardzo kulturalna, jak zbiegała tu schodami spłakana, pobita, to mówiła: „Proszę pani, przecież to nie człowiek, to jest potwór!".

– Pobita? – upewniam się.

– Tak, pobita. On kobiety miał za nic. Często był pijany i agresywny.

Inny były sąsiad z kamienicy potwierdza: – Miał skłonności sadystyczne. Mężczyzna nie powinien pokazywać zdjęć, które zrobił dziewczynie. Jeszcze takich zdjęć – akcentuje. – A on wszystkim je pokazywał.

– Jakie zdjęcia? Pornograficzne?

– Bardzo nieładne zdjęcia. Do pochwy wkładał dziewczynie butelki Pepsi i fotografował. Takie rzeczy.

– Ta dziewczyna była przytomna?

– Nie wiem, widziałem tylko zdjęcia. Mogła być naćpana.

Dzięki informacji od sąsiadów docieram do dawnej znajomej L, która często bywała u niego w mieszkaniu. Pytam ją, czy słyszała o zdjęciach.

– Słyszałam – mówi. – Mówił mi o nich. Może nawet i chciał pokazać, ale aż taka ciekawa nie byłam.

– Mówił, co na tych zdjęciach jest?

– Że jakieś porno. Opowiadał mi, co z nią robił.

– Co?

– No że ją obrobił na wszystkie otwory, jakie tylko są możliwe. Ja parę dziewczyn uprzedzałam, że jak L. jest pijany, żeby uciekały. Jedną kiedyś wyrzucił na golasa. Kiedy indziej chwalił się, co jednej dziewczynie robił – że sikał na nią, a ona to łykała. Że kazał jej kiedyś kupę zrobić. Ja nie wiem, ile w tym prawdy, bo on był bajkopisarzem.

Po chwili kobieta dodaje: – Ja wiedziałam, kiedy jemu coś się dzieje. Patrzyłam w jego oczy, jak mu zachodziły mgłą, to trzeba było się szybko ewakuować. Tylko ciężko było od niego wyjść, bo on miał drzwi metalowe jedne i drugie, zamykane na skoble, zamki…

Gdy L. został biegłym krakowskiego sądu, jesienią 1998 roku zamknął prowadzony w piwnicy sklep zoologiczny. Klucze do lokalu przejął Robert K., który planował otworzyć w tym miejscu komis muzyczny.

Przed remontem L. wyniósł wszystkie zwierzęta. Został tylko jeden krokodyl, którego żaden ogród zoologiczny nie chciał przyjąć.

– No więc go truli z weterynarzem – opowiada Robert K. – L. przyniósł takie dwie potężne kule mięsne, do których zostało coś wpsiknięte i wrzucone do tej klatki. No i po dwóch godzinach sprawdzali, czy on zdechł. I były przeboje, bo nie zdechł. Wręcz prawie wyskoczył z klatki i złapał L. za rękaw kurtki. Dopiero po ogłuszeniu – dostał z tyłu, za głową zastrzyk – padł.

Pyton tygrysi o imieniu Kaśka wylądował w terrarium w mieszkaniu L. W marcu 2001 jej sześciometrowej długości skóra ozdobiła ścianę salonu, a szkielet zawisł pod sufitem. L. sam go sklejał.

Po koniec 1998 roku Robert K. skończył remont lokalu. Na imprezę sylwestrową, którą zorganizował w sklepie, zaprosił L., a ten przyprowadził kolegę, który się mocno upił. W nocy przyjechał po niego radiowóz. – To podobno był komendant któregoś krakowskiego komisariatu – opowiada Robert K. – Prosto po służbie przyszedł. Miał na imię Andrzej. Zabierali go dwa razy, bo za drugim razem też się narąbał i znowu go odwozili do domu.

Bo, jak się dowiaduję, L. miał wielu kolegów w organach ścigania.

– On miał wszędzie znajomości, czasami aż się dziwiłam, że takie wejścia miał – mówi jego dawna znajoma.

– Jakie wejścia? – pytam.

– W policji i prokuraturze. Poznałam dwóch policjantów. Jeden był z Osiedla Podwawelskiego. Lubili sobie zajrzeć w kieliszek.

– A jak w prasie było doniesienie, że coś się dzieje kryminalnego, mówił: „Wiem, bo to mój kumpel Staszek prowadzi". „A, tego z dochodzeniówki to znam" – potwierdza Paweł Słowiński, weterynarz.

Krzysztof Wiktor, kolega L., dodaje: – Wiem, że jego kumpel był prokuratorem. Taki młody chłop. Razem siedzieli w Kornecie i popijali gorzałę.

L. razem z Maciejem P., ważnym funkcjonariuszem delegatury CBA w Krakowie, są członkami klubu nurkowego Nototenia. Jeżdżą na wyprawy nurkowe. Za kilkanaście lat znajomym L. okaże się też sędzia Wojciech Maczuga z Sądu Okręgowego w Krakowie, który zostanie wylosowany do rozpoznania pierwszego zażalenia na areszt Roberta J. Jak pisała prasa po ujawnieniu jego znajomości z L. sędzia został odsunięty od sprawy i przesłuchany jako świadek. Sędzia odmówił kontaktu ze mną w tej sprawie.

MIAŁA LEKKO RUDAWE WŁOSY

Hodowca umarł w kwietniu 2007 roku, podobno na zawał. Jego matka twierdzi, że pierwsi w mieszkaniu pojawili się policjanci z komisariatu zwanego Biały Domek przy ulicy Lubicz w Krakowie.

– Syn należał do Białego Domku – opowiada kobieta. – Oni dużo wiedzieli, bo to ten Biały Domek wszystko prowadził. Wszystko sprawdzali, przez tydzień tam byli. Czegoś szukali, nie wiem czego. Wszystkie papiery przepatrzyli, zdjęcia. Nie wiem, czy coś pozabierali, ale wszystko było porozwalane.

Usiłuję się dowiedzieć, czy L. był oficjalnie zatrudniony w milicji albo policji. Wysyłam zapytanie do mł. insp. Sebastiana Glenia, rzecznika małopolskiej komendy wojewódzkiej. Odpisuje, że nie udziela informacji na temat ewentualnego zatrudnienia osób pełniących funkcje publiczne w przeszłości. Z komendy miejskiej w Krakowie uzyskuję informację, że L. nigdy w niej nie pracował.

Czy hodowca niebezpiecznych gadów miał jakąś wiedzę na temat zabójstwa Katarzyny Zowady? Dlaczego doniósł, że mógł ją zamordować Robert J.? Zaskakujące informacje przekazuje mi jedna z mieszkanek kamienicy. – Ja tu widziałam tę dziewczynę – mówi o Katarzynie Zowadzie. – Widziałam ją, proszę pani, w sklepie zoologicznym. Pewnego dnia weszłam tam po jedzenie dla rybek i zauważyłam dziewczynę, której nigdy wcześniej nie widziałam. Na 90 procent wydaje mi się, że to była ona.

– Jak wyglądała?

– Proszę pani, jej włosy zwróciły moją uwagę, dlatego że ja mam w rodzinie podobną osobę. Miała lekko rudawe włosy, taki blond rudy. Troszeczkę za ramiona, nie całkiem długie. Lekko kręcone. Jakby zrobić małe warkoczyki i rozpuścić. Niebieskie oczy, rysy twarzy zbliżone do mojej bratanicy. Później ją zobaczyłam w internecie i na 90 procent to była ta dziewczyna.

– Co ona robiła w tym sklepie?

– Oglądała rybki od wewnętrznej strony, zza lady, zza akwarium. Była gościem u pana Roberta.

Sąsiadka twierdzi też, że w sklepie L. obsługiwał ją Robert J.

Przez wiele miesięcy usiłuję ustalić, kim była dziewczyna w sklepie i czy to mogła być Katarzyna. Jesienią 2021 roku piszę mail do prokuratora Piotra Krupińskiego, naczelnika Zamiejscowego Wydziału Prokuratury Krajowej w Krakowie. Chcę mu przekazać informacje o świadku, który twierdzi, że widział Katarzynę Zowadę w sklepie zoologicznym L. w towarzystwie Roberta.

Krótko po tym kontaktuje się ze mną funkcjonariuszka z Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie. Chce się spotkać poza komendą i dowiedzieć, co wiem. Nie zgadzam się na spotkanie z policją. Nalegam na spotkanie z prokuratorem. Bezskutecznie.

Wysyłam więc mail do matki Katarzyny Zowady. Piszę, że dotarłam do osoby, która twierdzi, że widziała Katarzynę w sklepie L. Chcę ją zapytać, czy to możliwe, że jej córka tam pracowała.

Matka Katarzyny przekazuje mój list prokuraturze i wkrótce kontaktuje się ze mną Tomasz Dorosz z krakowskiego wydziału Prokuratury Krajowej. Informuje, że będę przesłuchiwana w charakterze świadka. Po złożeniu zeznań jestem przekonana, że śledczy przeszukają obydwa lokale należące w przeszłości do L. i przesłuchają mieszkańców kamienicy. A przynajmniej spróbują dotrzeć do świadka, który być może widział zamordowaną dziewczynę w sklepie. Jednak nic takiego się nie dzieje. Przez wiele miesięcy pytam sąsiadów, czy kontaktowali się z nimi śledczy. Nie nastąpiło to do momentu opublikowania tego tekstu.

W międzyczasie ustalam z całą pewnością, że w sklepie zoologicznym nie sprzedawał Robert, ale Leszek S., kolega L. Sąsiadka nie rozpoznaje na zdjęciu Roberta. Z Leszkiem S. usiłuję się skontaktować od roku. Nikt nie wie, gdzie jest. Ponoć wyjechał do Austrii.

BADANIE ZABURZEŃ EREKCJI

Robert od niemal pięciu lat bez wyroku przebywa w areszcie śledczym. W tym czasie siedem razy zmieniano mu miejsce aresztowania; przebywał w Krakowie, potem w Rzeszowie, Raciborzu, Poznaniu, Piotrkowie Trybunalskim, Tarnowie i znów w Krakowie. Twierdzi, że w konwojach, ze skutymi rękami i nogami przejechał wiele tysięcy kilometrów.

Przez półtora roku od zatrzymania śledczy nie pozwalali mu się strzyc. Przez niemal trzy lata nie mogli go odwiedzać rodzice. Czasami siedem razy w ciągu dnia przechodził rewizję, w trakcie której musiał się rozbierać do naga. W maju 2021 roku pisał w liście do rodziców: „Mój goły tyłek oglądało dotąd (bo przecież to już szóste więzienie) chyba ze dwustu strażników łącznie. A ile razy mi wyrywano dodatkowo włosy z genitaliów, a to mierzono mi w centymetrach i teraz sąd to czyta. To znowu rewizje osobiste. I stale mi majtki zabierają, aby oglądać i sprawdzać detektorami, to jest wykrywaczami. Nieraz stoi czterech chłopów. Jeszcze mi każą kucać za każdym razem".

Co najmniej dwukrotnie J. został poddany badaniom polegającym na sztucznym wywoływaniu i obserwowaniu erekcji. Jak dowiedzieli się dziennikarze „Superwizjera" TVN, badanie polegało najprawdopodobniej na wstrzykiwaniu mu środków farmakologicznych w prącie. Jaki był jego cel? Śledczy chcieli sprawdzić, czy pod koniec lat 90. Robert był impotentem. Pytam profesora Lwa-Starowicza, seksuologa, czy takie badanie ma sens. Twierdzi, że badanie zaburzeń erekcji po 20 latach jest bezcelowe.

Konsultuję tę opinię z doktorem Andrzejem Depko, seksuologiem i neurologiem.

– Nie ma takiego badania, które pozwoliłoby dzisiaj stwierdzić, czy oskarżony 20 lat temu był impotentem – mówi lekarz. – Erekcja jest wypadkową szeregu różnych czynników, zarówno somatycznych, jak i psychogennych, środowiskowych, partnerskich i nie możemy ocenić w sposób retrospektywny, kto jaką miał zdolność erekcyjną jakiś czas wcześniej.

– Jaki w takim razie może być cel przeprowadzania takich badań?

– Dla mnie są bez sensu.

– Czy takie badania są bolesne? – pytam.

– Wyobraża sobie pani wbicie igły w łechtaczkę? Igła jest mała, ale zawsze może spowodować krwiaka w miejscu ukłucia, jest ryzyko pojawienia się wtórnie zwłóknienia, jakiegoś miejscowego stanu zapalnego. Zastanawia mnie, dlaczego ten mężczyzna się zgodził na to, żeby mu coś wstrzykiwać w prącie. Na wszelkiego rodzaju badania naruszające integralność cielesną musi być zgoda osoby badanej.

Maria J. podczas wizyty pyta syna, czy wyraził taką zgodę. – Nikt się go o zgodę nie pytał – przekazuje mi jego odpowiedź.

POMÓWIŁ STRAŻNIKÓW?

W kwietniu 2018 roku Robert J. nieopatrznie poskarżył się prokuratorowi, że strażnik w Rzeszowie znęcał się nad nim psychicznie. Funkcjonariusz miał go wyzywać od „homoseksualisty", „pedała" i „skurwysyna". Kazał mu wykonywać szereg nieuzasadnionych czynności i groził użyciem siły fizycznej. Zdaniem Roberta było to celowe działanie, aby się przyznał do zabójstwa i oskórowania Katarzyny.

„Podjudzał innych, a ja się kurczyłem pod tym pręgierzem jak robak" – żalił się Robert w liście do rodziców.

Prokurator wszczął postępowanie wywołane skargą J., ale wkrótce je umorzył. Wszczęto za to śledztwo przeciwko Robertowi o fałszywe oskarżenie strażników. Pracownik służby więziennej nie przyznał się bowiem do nękania Roberta J., a żaden z jego kolegów tego faktu nie potwierdził. 14 lutego 2022 roku Sąd Rejonowy w Rzeszowie wymierzył J. karę roku pozbawienia wolności za składanie fałszywych oskarżeń.

Prokuratura Krajowa odmówiła rozmowy na temat śledztwa, w tym odpowiedzi na pytania, jakie badania włosów zleciła biegłym, w jakim celu oskarżanego poddawano badaniom zaburzeń erekcji, czy przesłuchała osoby i sprawdziła fakty wskazane przeze mnie w zeznaniu. Prokuratura odmówiła również informacji o łącznych kosztach śledztwa w sprawie zabójstwa Katarzyny Zowady