JustPaste.it

Rozdział XV

 

- Musiał pobiec tędy. – Postawny gliniarz zawyrokował z niezachwianą pewnością. – Nie spuszczałem bo z oczu, póki nie skręcił w tę uliczkę, tutaj mi zniknął.

- Są stąd trzy wyjścia i wszystkie mieliśmy obstawione. – Odezwał się drugi... Odezwała się. To była kobieta choć na pierwszy rzut oka ciężko było o tak śmiałe założenie. – Studzienka kanalizacyjna zaplombowana. W śmietnikach go nie ma. Mógłby ukryć się jedynie na dachu, ale nie wszedłby tam tak szybko.

- W ogóle by nie wszedł. – Dodał trzeci. – Wyglądał na typowego korporacyjnego nerda. Całe życie w holo-sferze.

- Są tu jakieś kamery?

- Ślepy punkt.

- Kurwa. – Zaklął Ten, który mówił pierwszy. – Facet dokonał zabójstwa, jeśli się nam wymknie...

- Wiedziałem, żeby wykręcić się z patrolu o szóstej rano. Zawsze problemy. Ostatnim razem...

- Chuj nas to obchodzi, co było ostatnim razem. – Burknął babochlop. – Ktoś musiał mi pomóc. Wy sprawdźcie drzwi z lewej, my z prawej. Mojej lewej! – Dodała po chwili. – Nieważne.

- Nie jesteś starsza stopniem. Nie jesteś w ogóle z naszej korporacji, kto cię zrobił tu szefem? – Odezwał się jeden z tych, którzy gonili podejrzanego od początku.

- Wszyscy jesteśmy równi stopniem, młotku. Zabierajmy się do roboty.

Podeszła do wybranych drzwi i nacisnęła klamkę. Były otwarte. Zajrzała do środka, rękę opierając tuż przy kaburze z ogłuszaczem, a potem weszła wraz z partnerem do środka. Pozostałych dwóch gliniarzy spróbowało otworzyć przeciwległe drzwi, ale okazały się zamknięte.

- Tu patrol oddziału czwartego korporacji policyjnej Dosea! – Krzyknął, ale nikt mu nie odpowiedział. Zapukał mocniej. - Nikt nie słyszy.

- Jest szósta rano, a tu mieszkają maruderzy.

- Obejdźmy budynek z drugiej strony. I tak zaraz będą tu kryminalni. W tajnym obiegu poszła informacja, że facet zabił ochroniarza na śmietnisku. Widziałeś?

Drugi przytaknął i odeszli razem.

- Dobra, czysto. Możemy wyjść. – Odezwał się głos Marka gdzieś z cienia za śmietnikiem.

***

Ben dopiero teraz złapał oddech. To niemożliwe, biologicznie niewykonalne, by wstrzymywać powietrze tak długo, ale był przekonany, że cały ten czas, kiedy gliniarze kręcili się o trzy kroki od nich, wytrzymał na jednym wdechu. Jak zamrożony.

To było szaleństwo.

Zdążył już do tego przywyknąć.

Kiedyś, w zupełnie innym życiu, które toczył jeszcze przed niespełna tygodniem, każdy element układanki, którą miał za rzeczywistość, zdawał się do siebie pasować, tworząc logiczny ciąg i racjonalny, naturalistyczny obraz mdłego, pozbawionego niewiadomych, przewidywalnego życia. Takiego, w którym mógł obawiać się upadku na społecznej drabinie, ale za nic w świecie nie podejrzewałby, że, dajmny na to, uzbrojony w claymorne, opętany przez pseudo-gline homunkulus będzie dybać na jego życie w komnacie podróżującego przez czas i przestrzeń zamku szalonego niby-psychoterapeuty. Teraz jego życie, cały świat w którym funkcjonował, zmieniło się w surrealistyczny kolaż posklejany z elementów, które nie chciały do siebie pasować. Było jak sen, z którego nie mógł się obudzić. Jedyne co mógł w nim dostrzec, to rytm. Nic więcej.

Dlatego, kiedy Mark zaproponował by stanęli razem w cieniu, nieosłonięci niczym, zapewniając to, że korpolicjanci ich nie zobaczą, zgodził się po paru sekundach.

- Idziemy. Zaraz tu wrócą. – Mark pociągnął to za dłoń i pobiegł w stronę, z której wcześniej nadciągnął Ben wraz z pościgiem.

Pobiegł za przewodnikiem.

- Co to było? – Zapytał, ale Mark nie słuchał, prowadził go przez betonowy las, poprzez ciasno upakowane kamienice, schodami w dół, do miejsca pełnego sznurow na których suszyly się zboczone, mokre ubrania. – Hologram w cieniu. – Powiedział w końcu. – Byliśmy tam, ale oni widzieli wszystko tak, jakby nas tam nie było.

- Hologramy tak nie działają. – Odparł Ben, ale nie mógł liczyć na lepszą odpowiedź.

Podszedł do ogrodzenia z siatki, uszkodzonego, przeciętego w rogu, odchylił druty i przecisnął się na drugą stronę. Dostrzegł tam stado kur grzebiących w ziemi, a w oddali dwugłową krowę. Zwierzęta kompletnie nie pasowały do charakteru miasta, które zaopatrywało się w żywność na obrzeżach, w farmach po drugiej stronie bariery. Miasto miało swoje zwierzęta-  psy, koty, szczury, nawet napromieniowane kraby w kanałach. Ale nie krowy i kurczaki.

- Chodź.

- I tak nas znajdą. Kamery.

- Tutaj ich nie ma. – Uśmiechnął się jego dawny niemal-przyjaciel.

Z okien budynków spoglądali na nich ludzie, którzy już wstali i zaczęli swój dzień. Nie były to jednak wrogie, albo przesadnie zainteresowane spojrzenia, takie, które mogłyby im zaszkodzić. Wydawało się, że ci ludzie wiedzą co jest grane i nie mają zamiaru się w to mieszać.

Maruderzy. I nie tylko.

Już domyślał się, co to za miejsce.

- Zaraz będziemy w kryjówce. – Ponaglił go i Ben zdecydował się pójść za nim.

Przeszli przez pas błota, który kiedyś mógł być niewielkim trawnikiem i stanęli przed zaniedbanymi drzwiami, takimi, które otwierały się nie na czytnik linii papilarnych, ani kod, tylko na hasło.

Mark zbliżył się do nich i cicho szepnął: „Ichthys”.

***

Każdy, kto pracował w korporacji – jakiejkolwiek – słyszał opowieści o ludziach, którzy odpadli z wyścigu szczurów. Większość z przymusu. Niekiedy z własnego wyboru, choć Ben nie był pewien, czy to nie aby tylko miejskie legendy malkontentów spragnionych romantycznych wrażeń, całkiem oderwanych od rzeczywistości. Codzienność w świecie biurowych boxow, oficjalnych maili, planogramow, norm, statystyk i obserwacji, cholernie obserwacji, całych działów obserwujących twój każdy ruch i analizujących efektywność wykonywanej pracy nie była ucieleśnieniem marzeń, nie, nie, była wielkim, nałożonymna barki ciężarem, kamieniem na sznurze oplecionym wokół szyi, gdy kolejne odsetki od kredytów pojawiały się w bilansie finansowym, ale alternatywa – jaka mogła być alternatywa? Do dziś Ben sądził, że żadna. Jedyne, co mógł wybrać, to to, albo żałosny los marudera, śmietnikowego szperacza, kanalarza, pracownika hali produkcyjnej nie będącego albo jakiś jeszcze bardziej godzien pożałowania. Bez przyszłości dla niego, Megan ani córek. Córki. Małą Su zabrałby im bank przy wypowiedzeniu umowy kredytu... Nie pozostałoby nic, żadna chwila wytchnienia, żaden promień słońca, tylko brud, błoto i żałosna wegetacja.

Teraz zaczynał jednak mieć wątpliwości.

Najpierw przeprowadzili to przez ciasną i ciepłą sień, taką, która przypominać mogła czasy z dzieciństwa na wsi, gdyby jeszcze istniały gdzieś wsie i gdyby dzieci miały dzieciństwo poza holowizyjnymi programami edukacyjno-rozrywkowymi. Do wnętrza przez szczeliny w ścianie wpadało światło słońca, jednak cos było w nim nie tak. Jakby zbyt jasne, zbyt gorące. Zbyt prawdziwe. W powietrzu czuł dziwną woń. Zioła. Zerknął przez okno po prawej na podwórze ogrodzone budynkami. Gromadka umorusanych dzieciaków biegała za piłką bez większego celu i zasad  gry. Skupione na okrągłym, toczącym się po krótkiej o wydeptanej trawie przedmiocie, na swoich towarzyszący zabaw, nie zwracały uwagi na nic innego.

Potem wchodzili po schodach. On, za nim Mark, przed nimi dwie kobiet w zwiewnych sukienkach, które – miał pewność – nie pochodziły z żadnego z odzieżowych sklepów w Mieście. Kobiety miały muskularne ramiona, zawstydzało go to, bo zbudowane były lepiej od niego, wyglądały na przyzwyczajone do fizycznej pracy. Ale nie ujmowało to im wdzięku ani kobiecości. Szerokie biodra, wyraźne wycięcia w talii, mocne nogi, wąskie łydki. I uśmiechy na pełnych życia twarzach.

Gdzie ja jestem?

Weszli na piętro (stara kamienica, całkiem nie pasująca do wyglądu ponowoczesnego miasta, miała trzy kondygnacje), jedna z kobiet chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi do najbliższego mieszkania. Tak po prostu! Żadnego skanu oka, żadnej analizy odcisku, bez wpisywania kodu, nawet bez klucza. Były otwarte dla każdego. Ktokolwiek zechciał, mógł wejść i wyjść.

Ben z wahaniem, niepewien tego co tam zastanie, wszedł do środka.

Mieszkanie składało się z jednego dużego pomieszczenia z tylko umownie oddzieloną, długim blatem imitującym drewno, kuchnią. W przestrzeni dziennej stały trzy kanapy, dwie wersalki i jedno małe łóżko. Mogło tutaj spać nawet jedenaście osób. A wydawało mu się, że jego mieszkanie jest ciasne. Tu nie było miejsca na prywatność – zauważył jeszcze tylko jedne drzwi, najpewniej do łazienki. Nigdzie śladu komputerów, inteligentnych urządzeń, automatów. Same proste (skąd oni je wygrzebali? w tych czasach?! kiedy Benowi we własnym domu szafą potrafiła doradzić którą założyć koszulę) meble i urządzenia. Obsługiwane w pełni manualnie, niewymagające oprogramowania. Nieelektroniczne. Wszystko poza odtwarzaczem płyt z minionego tysiąclecia i sfatygowanym telewizorem. Okna miały zaciągnięte żaluzje, mimo to przez szczeliny wpadało te same czyste światło co na dole. A może to nie światło było inne? W powietrzu nadal wyczuwał woń ziół.

Albo to ta muzyka.

Czwórka mężczyzn siedziała po turecku na spłowiałym dywanie, który, gdy się dobrze przyjrzeć, zdradzał jeszcze swoją przeszłość pełną fantazyjnych tureckich wzorów i kontrastowych ciepłych barw. Opierali się o głowami o siedzenia pobliskich kanap i wsłuchiwali w płynącą z potrzaskujących głośników melodię. Co jakiś czas kolejkę zaliczał przechodzący z ręki do ręki skręt.

Dźwięki muzyki i głos śpiewaka, wydawały mu się znajome. Może z któregoś ze starych filmów z holoteki?

Jeden z mężczyzn – długowłosy, ubrany w luźną koszulę i przykrótkie spodnie - spojrzał na nich, gdy stali u wejścia i uśmiechnął się. Gdyby nie jego płeć, mógłby uchodzić za symbol seksu, tak był niewieścio atrakcyjny.

- Bob Dylan. – Powiedział. – Przez ile dróg musi człowiek przejść, nim nazwiesz go mężczyzną? – Zaśpiewał do wtóru wokalowi z odtwarzacza. – Słyszałeś to już kiedyś, brachu?

Wspomnienie pojawiło się jak na znak, zupełnie jak zaprogramowane, by uderzyć w świadomość, kiedy użytkownik wprowadzi odpowiednie hasło. Ben aż rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, zupełnie bezwiednie, bez odpowiedniej aplikacji i wspomagania nie potrafił kontrolować odruchów zdziwienia – wyglądał teraz jak małe dziecko.

Mark i kobiety rozsiedli się gdzie popadło, tylko on stał w miejscu, jak zamrożony.

Gdyby jego zmysły działały poprawnie, usłyszałby swojego prawie-przyjaciela, który mówił „Wiedziałem”, dostrzegłby uśmiechy kobiet, zauważyłby ledwie dwudziestolatkę o jędrnych sterczących piersiach, która całkiem naga wyszła z łazienki i przeszła niespiesznie przez cały pokój, by z szafki wyciągnąć krótką sukienkę, którą odkryła ciało.

On jednak kompletnie się zawiesił.

- Ten głos... – Odezwał się w końcu. – Słyszę to od dawna, od... tygodnia? Nie wiem... Wcześniej pojawiał się częściej... ale nadal czasem.

I słyszałem go w radiu, wtedy, w maszynce Prejedulstjennego, kiedy przeniosłem się do początku dwudziestego pierwszego wieku, prowadziłem auto i zabiłem wszystkich, pomyślał.

- No jasne. – Roześmiał się piękny mężczyzna. – W końcu nadajemy go do was na okrągło. – Wstał i podszedł do Bena. – Robert. – Powiedział, wyciągając ku niemu rękę.

Prostu, anachroniczny gest, już prawie niespotykany w czasach cielesnej nienaruszalności. Teraz wystarczy ukłon, skinienie głowy, spojrzenie. Ludzie tłoczą się w tramwajach i pociągach metra, siedzą jeden przy drugim przy biurowych stanowiskach, mieszkają w minimetrarzowych mieszkaniach, które oddziela od siebie ściana grubości dykty i w nocy koniecznie trzeba aktywować we wszczepce słuch selektywny, by nie słyszeć pary baraszkującej w lokum obok (Ben znal to doskonale, sam tak mieszkał w czasie studiów i potem, gdy zaczynał pracę), są obserwowani przez tysiące kamer, dronow, automatów, ale kiedy przychodzi do kontaktu z inną osobą, nagle przypominają sobie co to prywatność i przestrzeń osobista.

- Ben. – Przedstawił się i uścisnął wyciągniętą dłoń. Była delikatna, a zarazem silna.

- Ben... Ben... Mamy tam jakiegoś Bena? – Mężczyzna odwrócił głowę do tyłu, długie włosy zafalowały. Na jego pytanie inny facet, do tej pory siedzący na dywanie i zdwajający się pogrążonym w narkotycznym transie, podniósł się z podłogi i z jednej z szuflad wyciągnął coś, co wyglądało jak eksponat muzealny. Książkę telefoniczną! Książkę!

Prawdziwą, z papieru, przynajmniej na taką wyglądała. Papier był szary i niejednolity jeśli chodzi o fakturę i kolor, ale to i tak była książka.

- Co tak patrzysz? – Zagadnął Bena Robert. – No tak, mówią wam, że papier to towar ekskluzywny. Książki są drukowane tylko dla najbogatszych i w bardzo ograniczonym zakresie, druk musi być zatwierdzony przez organizację kontroli ekologicznej, która sprawdzi, czy jest konieczny. bo przecież można sięgnąć po książkę w wersji holo, tak? A wiesz co ja ci o tym powiem? Nie drukują książek, żeby was kontrolować. Wiedzą, co czytacie, jak często, jak długo zatrzymujecie się na jednym fragmencie. I w dowolnej chwili mogą wszystko pozmieniać, nawet – tu postukał się w głowę – twoje wspomnienia. Nikt już nie wie, jak brzmiały oryginały Szekspira. Nigdy nie będziesz miał pewności, jeśli nie masz papieru.

Ben słuchał, ale nic nie mówił. Nie to go intrygowało najmocniej. Patrzył jak nieznany z imienia człowiek, jeszcze niemal chłopak, wertuje strony w poszukiwaniu jego imienia. Czemu miałoby się tam znaleźć? To było najważniejsze. Po tylu dniach błądzenia, złudnych nadziei, ślepych tropów i rozczarowań, wpadł – zupełnym przypadkiem, o ile w ogóle istniało cokolwiek takiego (już zaczynał w to wątpić) – na ścieżkę, która mogła doprowadzić go do uzyskania odpowiedzi na jedno kluczowe pytanie: dlaczego? kiedy już sądził, że wykorzystał wszystkie sposobności. Los bywa przewrotny.

- Mam tu kilku Benów, to popularne imię. – Odezwał się w końcu chłopak od książki.

- W takim mieście wszystkie imiona są popularne.

- Memmortigon. – Podpowiedział mu Ben.

- Jest w ogóle takie nazwisko? – Młoda dziewczyna, jeszcze nie kobieta, która wcześniej przespacerowała nago przez pokój a teraz  przysiadła przy oknie, na oparciu jednej z wersalek, odezwała się lekko ochrypłym głosem. Wpatrywała się w Bena, który dopiero co ją zauważył. Jej twarz wyrażała zainteresowanie.

- Mam! – Zawołał chłopak, kiedy znalazł odpowiednią pozycję na liście.

- No jasne, że masz. – Robert poklepał Bena po plecach. – Siadaj z nami, brachu, zapal sobie. – Zaprosił go do towarzystwa. Dziewczyna, nadal przypatrująca się Memmortigonowi, rolowała na wnętrzu uda kolejnego blanta.

- Co tu jest grane? – Zapytał, zamiast do nich dołączyć. – Co to za miejsce i skąd o mnie wiecie?

- Spokojnie, wszystkiego się dowiesz. – Mark spojrzał mu w oczy. Spojrzenie wydawało się szczere, jednak Ben zdążył już nauczyć się, by nie obdarzać zaufaniem pochopnie. – Kiedy przyjdzie, wszystko ci wyjaśni.

- Kto? Gdzie ja jestem?

- Siadaj z nami. – Piękny długowłosy mężczyzna pociągnął go za rękę. Miał sporo siły, ale nie był brutalny. – Trafiłeś do krainy Toma Bombadila. Wszystko może zaczekać tę jedną chwileczkę. Usiądź i zapal sobie. – Zachęcał, uśmiechając się od ucha do ucha.

***

Prawdziwy tytoń.

Cóż, tak naprawdę to Nie, przynajmniej nie czysty tytoń, było w nim coś jeszcze, coś co działało o wiele mocniej. Ben pamiętał eksperymenty z używkami z czasów, kiedy sam miał ledwie dwadzieścia lat, gdy poznał co to syntetyczne-thc podawane w e-papierosie z aktywowana aplikacją holo-rasta imitującą dym, zapach i smak marihuany. Każdy tego próbował w tamtych czasach. Zupełnie  niegroźna zabawa, która szybko się nudzi i trzeba szukać silniejszych holo-doznań.

To jednak było coś innego.

To było realne.

 Czuł ciepło trzymanego w palcach skręta, ból, kiedy zbytnio zbliżył je do żaru. Kłucie w płucach protestujących po raz pierwszy przeciw truciźnie którą w nie wtłaczał. Kołysanie w głowie, kiedy dostawy tlenu do mózgu miały opóźnienie. Potem szum otumanienia, które otulało go lekko jak puchowa kołdra  (nigdy nie miał do czynienia z prawdziwą puchową kołdrą,  ale to musiało być podobne odczucie).

Rozejrzał się po twarzach wokół. Były jakieś rozmazane, ale ciepłe, świat był jakiś rozmazany, ale ciepły. Już wiedział czemu światło wydawało mu się bardziej intensywne. Wszystko tu było prawdziwe. Wszystko przeżywał. Wszystko pierwszy raz.

- Zaraz odleci. – Zachichotał ktoś.

To nie kontrolowany, stymulowany przez oprogramowanie holo-odlot po holo-narkotykach, albo katalizowany przez wszczepke rausz, kiedy rekombinowała ustawienia pracy narządów tak, by zachować stabilność organizmu. Ten odlot był prawdziwy. Wszystko tutaj było prawdziwe...

Zauważył jeszcze niebieską mgiełkę, kiedy zrobił wydech. Malutkie, milroskopijne kryształki w których zamknięta była głębia morskiej toni zamigotały mu przed oczami. Rozpoznawał ten kolor.

Rozejrzał się z obawą po wnętrzu. Chyba wstał.

- Ma halucynacje. – Zaśmiał się ktoś inny.

Nie teraz. Niech tylko nie pojawiają się teraz. Nie tutaj. Nie teraz. Nie tutaj...

I odleciał.

***

Maj albo czerwiec.

Siedzi na ławce w parku pośród drzew. Na uszach zielone słuchawki. Taką zobaczył ją po raz pierwszy. Z wielkim zeszytem na kolanach. Nie, to był szkicownik. Kochała szkicować. Potem przestała, kiedy... kiedy byli już razem. Tak, jakby jej coś zabrał.

Długie włosy opadały na ramiona.

On też coś stracił. Zestarzał się. Czas wystrzelił do przodu, a pasja pozostała daleko w tyle, schowana głęboko w piwnicy, w kartonowym pudle. Ale teraz poczuł, że znów to odnalazł.

Czas biegł dwiema ścieżkami. W jednej miał dwadzieścia jeden lat. W drugiej ponad dziesięć więcej.

Pamiętał, nagrywał ja wtedy.

Zbliżenie.

Spojrzała na niego, nie powinna spojrzeć, ale go zauważyła.

Piękna była wtedy. Jego Megan. Gdzie teraz jest?

Tam gdzie była. Na ławce w parku, wtedy, kiedy mi dwadzieścia jeden lat. Została tam, chociaż wydawało mu się, że przeżył z nią jedną trzecią życia.

On też tam został. Ale się odnalazł.

Jak to możliwe, że na raz może być wtedy i teraz? Nie możliwe. Musi dokonać wyboru. Nie chce tego, ale takie są zasady.

***

Otworzył oczy.

W zasadzie to wcale ich nie zamykał. Po prostu zamarł wpatrzony w punkt gdzieś na suficie. Nie mogło minąć wiele czasu, bo wszyscy siedzieli tak jak do tej pory. No, prawie. Dwudziestolatka, która wcześniej siedziała na rogu wersalki z rozłożonymi nogami i skręcała blanty na udach, teraz siedziała obok niego.

Uzmysłowił sobie jak często w trakcie tego tygodnia (tyle czasu minęło? zgubił się już w upływie dni tracił kontakt ze światem. Chyba awaria wszczepke pociągnęła za sobą niewielki defekt mózgu. Zdarza się, można z tym żyć. Tylko ma nadzieję, że kiedyś się nie pogubi nie uzna fikcji za rzeczywistość.

- Już wróciłeś. – Odezwała się z uśmiechem, kiedy na nią spojrzał.

- To było naprawdę mocne. – Przyznał. – Co w tym jest?

- Lubisz zadawać dużo pytań. – Zagadnął go Robert, który siedział z drugiej strony, po lewej. – Odpręż się, brachu.

- Ta niebieska mgiełka... To nie jest coś zwyczajnego.

- Kiedy wróci, wszystkiego się dowiesz. – Powtórzył Mark. – Zaufaj mi. Tutaj nic ci nie grozi.

Podał mu kolejnego skręta.

***

Błękitna sądzą najpierw rozdzieliła się na dwoje.

Z górnej części, jaśniejszej, powstało niebo. Z dolnej, ciemnej, prawie granatowej, bezkres oceanu. Albo to było morze. Trudno mu mi było rozeznać, nigdy nie był w takim miejscu, chyba że w holosferze, ale tam wszystko było inne. Takie samo, ale jednocześnie zupełnie niepodobne.

Pod stopami miał piasek, twarz owiewała mu bryza. W powietrzu czuł zapach smażonych ryb i naleśników, to za sprawą restauracji na molo. Prawa stopa trochę kuła, bo stąpnął wcześniej na porzucony odłamek muszli. Wszczepkowe iluzje nie dbają o takie detale. A może już tak? Od dawna nie korzystał z zamkniętych, wewnątrzumysłowych rzeczywistości.

Z morza, parę metrów przed nim, wyszła piękna kobieta w skąpym zielonym bikini. Rozpoznawał ją, to była Megan. Jego Megan.

Rozpoznawał całą scenę, już był tutaj wcześniej, chociaż to niemożliwe.

- Podoba ci się taki miesiąc miodowy, kochanie? – Podeszła i chwyciła go za szyję.

Kiedy taka była? To czasy dawno minione, że już nie pamiętał, czy w ogóle istniały, czy tylko mu się wydawało.

Pocałunek był długi i namiętny.

***

Ktoś zagwizdał i wtedy oderwał od niej usta.

Robert zaśmiał się. Patrzył na niego jak przez mgłę, oczy zasłoniła mu błękitna poświata. Inni też już odjechali, wpatrywali się w nic konkretnego, albo prowadzili ze sobą pozbawione ciągu przyczynowego rozmowy.

Dziewczyna siedziała mu na kolanach, wpatrywała się w niego swoimi wielkimi oczami, na ustach igrał jej frywolny uśmiech.

Było ich już mniej.

Dwóch mężczyzn gdzieś wyszło, tak samo jedna z kobiet. Został tylko Mark, Robert, chłopak od listy którego imienia nie zdążył poznać, przy którym siedziała druga babka o silnych ramionach, on sam i dziewczyną na jego kolanach.

- Co z resztą? – Zapytał najpierw, chociaż nie to było najistotniejsze.

- Mają swoje sprawy. – Wymijająco odpowiedział Robert. – Postulujemy tutaj piętnastogodzinny tydzień pracy i niezależny dochód podstawowy. – Wygłosił niczym aktywista z minionej epoki i zaśmiał się.

- Podobam ci się? – Zapytała dziewczyna z jego kolan i wciągnęła w płuca spory haust niebieskawego dymu. W pomieszczeniu było już to pełno, to niepokoiło Memmortigona, ale stwory nie przychodziły. Chyba go usłuchały, tak jak wcześniej.

Nie odpowiadał, a dziewczyną wzięła jego rękę i położyła na swojej piersi.

- Wyglądasz jak moja żona. – Powiedział nie wiadomo czemu. – Taka, jaka była kiedyś.

Dziewczyna zbliżyła twarz do jego twarzy i wypuściła dym, prosto w jego usta.

***

Ciepło.

Gorąco.

Tak gorąco jak potrafi być tylko w środku lata, kiedy żar spływa na ulicę z dachów budynków, a klimatyzacja wewnątrz mieszkań dawno się poddała i tylko ciche buczenie oznajmia, że mechanizm jeszcze pracuje.

Obydwoje nadzy, spoceni.

Czuje jej zapach. Słyszy oddech. Podziela zaangażowanie. Kiedy między nimi tak było?

Lata temu, ale przecież przeniósł się w czasie, znów jest młody, znów ma głowę wypełnioną marzeniami o szybkiej karierze i produkcji alternatywnego kina. Kamera stoi naprzeciwko nich i właśnie nagrywa, ale zupełnie się tym nie przejmują, są zamknięci we własnym mikrowszechwsiecie, w którym jest miejsce akurat dla dwojga.

Przecież potem nie będzie źle. Na świat przyjdzie mała Betty, wypełni ich życie dziecięcym śmiechem i płaczem, i miłością jakiej nie zadbali nigdy przedtem. I odpowiedzialnością. Uczyni ich związek prawdziwie nierozerwalnym, w ich wspólnych rękach leżał będzie los najważniejszego człowieka pod słońcem. Długi czas nim pojawi się rutyna i niezadowolenie. Długi, długi czas minie nim nastaną prawdziwie gorzkie dni, kiedy każde zamknie się we własnej skorupie, zbuduje swój indywidualny świat i to wcale nie wykorzystując wszczepionej do mózgu technologii.

Pojawi się Su, którą pokochają jak prawdziwe dziecko, mimo ostrzeżeń psychoterapeutow i odradzających im ten pomysł doradców finansowych. Wszyscy ci mieli rację, kochał to elektroniczne dziecko jak własne ale wiedział o tym doskonale, niektórych rzeczy po prostu nie można naprawić. Próbując, tylko popadniesz w szaleństwo.

Ale teraz, teraz, dziesięć lat wstecz, jest idealnie. Nieobarczeni przymusem, przeżywają bliskość jako akt woli z obu stron. W każdej chwili mogą się wycofać, nie wiążą ich żadne wielkie decyzje, całe życie składa się tylko z puli potencjalnych możliwości, równie prawdopodobnych, są wolni i nieobarczeni przymusem wyboru, to dopiero przed nimi.

Są razem w tu i teraz. Ona opłata to nogami, on ściska jej piersi. Obydwoje oddychają łapczywie, z wysiłku i z przyjemności. Nachylił się, by ją pocałować.   

 Tacy byli i tak daleko odeszli od tego momentu, mimo wszystko, mimo wszystko...

***

- Kocham cię. – Wyszeptał nim otworzył oczy.

Nikogo już nie było.

Tylko on, nagi, w szarej pościeli która kiedyś mogła być biała. Na miejscu obok czuł jeszcze ciepło innego ciała i zapach kobiety. Wiedział czyj.

- Nie. – Powiedział sam do siebie, chcąc zaprzeczyć temu, co się stało. Nie. Temu na co to wszystko wygląda, ale przecież nie mogło do tego dojść, przecież jego tutaj nie było. Cały ten czas przebywał w swojej młodszej wersji, w swoim młodszym świecie. Ktokolwiek to zrobił, to nie był on.

Poprzednim razem to było co innego. Wbrew jego woli, by ratować się przed śmiercią. I nie odczuwał  (a przynajmniej usiłował to sobie wmówić) jakiejkolwiek przyjemności, gdy został do tego zmuszony. Zmuszony!

Może tym razem było podobnie?

Przecież nic nie pamięta!

Rozejrzał się wokół. Nic nie mogło zasugerować, ile czasu już minęło. Nawet to pieprzone światło przezierające przez szczeliny między żaluzjami było takie samo.

- Niech to szlag. – Zaklął i wstał. Szukał w pobliżu swoich ubrań, ale nigdzie ich nie było. Niewielka strata. Przeszperał kilka szuflad i znalazł cokolwiek, co było w jego rozmiarze. Luźny, zielony podkoszulek dużym dekoltem i płócienne spodnie sięgające mu do kostek. Żadnych butów, ale da radę bez nich.

Chciał jak najszybciej wydostać się z tego miejsca. Zapomniał o wszystkich powodach, dla których tutaj przybył i powinien tu zostać. Byleby tylko opuścić ten pokój.

Dopadł do drzwi i nacisnął klamkę. Były otwarte,  a korytarz za nimi pusty. No jasne, czego innego się spodziewał? Ciągłe ucieczki przed korpolicja wpędziły cię w schizofrenie. Wydaje ci się, że każdy chce cię oszukać i uwięzić.

Zamknął za sobą drzwi i pozwolił sobie złapać oddech. Zerknął na schody prowadzące w dół-  tam też nie było żywej duszy. Został tu sam.

- Co za głupota. – Skarcił siebie w myślach. – Rano przez ciebie zginął człowiek, a ty przejmujesz się jakąś wątpliwą sytuacją w narkotycznym odjeździe w jakiejś post-melinie. Czy to takie istotne, czy wy w ogóle...

Tak, do cholery.

Zszedł szybko po schodach, pokonywał już korytarz i myślał tylko o tym, że musi zobaczyć Megan i dziewczynki, a potem niech się dzieje co chce, nie musi nic z tego rozumieć, kiedy ktoś złapał go za rękę.

Odwrócił się nerwowo. Tak dać się podejść.

Zobaczył przed sobą twarz młodej dziewczyny, z włosami ściętymi na wysokości ramion. Poznał ją od razu, choć teraz była odmieniona. Zupełnie nie przypominała już młodszej wersji jego żony.

- Chodź – powiedziała zachrypniętym głosem –  już wrócił. Wychodzisz? Na pewno będzie chciał się z tobą zobaczyć! – Pociągnęła go w przeciwnym kierunku.