JustPaste.it

Pisarz-fan pisał, tworzył szybko słowo po słowie, zdanie po zdaniu, a to, co stworzył, pojawiało się na płaskim monitorze ekranu jako czarna czcionka na białym tle edytora tekstu. Czasami, naprawdę czasami, decydował się by skasować jakieś zdanie, dialog, czy nawet cały akapit (ale to bardzo rzadko), a wiedźmin stękał wtedy przez sen i wykrzywiał twarz w grymasie niezadowolenia.
W końcu zatrzymał się, by przemyśleć to, co dalej chciałby napisać.
- Z lochów do lochów, z więzienia do więzienia, z podziemi do podziemi... nie sądzisz, że to trochę wtórne? – Zapytał karzeł, przeczytawszy do końca to, co powstało. – I ciągle ktoś mu coś karze, gdzieś go prowadzi. Nie wygląda mi to szczególnie zachęcająco.
- W niektórych serialach to się dzieje przez cały czas. Oglądałeś Supernatural? Słyszałeś może? – Zapytał, a potem uprzytomnił sobie, z kim ma do czynienia. – Pewnie nie. No jasne, że nie, w końcu wy... Co wy w ogóle tutaj robicie na co dzień? Jak długo tu jesteś i...
- Wystarczy mi prawdziwych Winchesterów. – Odparł Tyrion. – Jeśli na ekranie choć w połowie tyle gadają o własnych uczuciach, to obawiam się, że po jednym sezonie zamiast kutasa miałbym cipke.
Amakuchi poderwał się na równe nogi, prawie strącił laptopa na podłogę.
- Sam i Dean są tutaj?! To znaczy, skoro wy jesteście, to i oni, czemu nie... Kto jeszcze?
Wiedźmin zaczął się wybudzać. Najpierw coś mruknął, potem powiedział w półśnie, ale trudno było zrozumieć co konkretnie. Pokręcił głową, próbując ją unieść.
- Lepiej pisz. – Polecił karzeł.
Chłopak znów zabrał się do roboty, a głowa Gerwanta w jednej chwili opadła, szybko, wręcz groteskowo, jakby ktoś wyłączył to za pomocą pilota i wiedźmin znów pogrążył się w letargu.
***
Wypuścili go dopiero w nocy, wściekłość już minęła, miał za to okazję wszystko sobie porządnie przemyśleć.
Większość czasu spędził siedząc ze skrzyżowanymi nogami na sienniku, który mu przyniósł Sowa (dał mu też świeże, porządnie wykonane z futer i skóry ubranie, w którym wiedźmin – pod warunkiem, że schowa białe włosy pod kapturem i nikt nie spojrzy mu w oczy – mógł uchodzić za miejscowego), uprzejmie przy tym przepraszając, że musiał go zamknąć i zarzekając się, że historia jego przodków była prawdziwa.
Gdyby miał tylko swoje miecze i osełkę.
Wydarzenie sprzed ponad roku zmieniło go na zawsze, choć nie opowiedział o nim mistrzowi ani pozostałym. Nie groziło mu wykluczenie – wiedzminem zostawało się raz na całe życie – jednak wolał nie opowiadać o tym, jak zabił człowieka by uratować dwójkę potworów i dać zadość sprawiedliwości, mimo, że złożył wtedy przed sobą milczącą przysięgę.
Gerwant odwiedzi ponownie tamto miejsce za dwa lata, usłyszy, że wszyscy umarli podczas zarazy. Kiedy odwiedzi ich dom, dowie się, że to nie zaraza, a ogień odebrał im życie. Nie będzie już szukał sprawiedliwości i wyciągnie z tego kolejną lekcję.
Dwa lata wcześniej, oczekując na uwolnienie z piwnicy, doszedł za to do wniosku, by już nigdy, przenigdy nie mieszać się w sprawy polityki i krasnoludzkich przemytników. Przydałby nam się jakiś kodeks, zażartował w myślach cynicznie, a chwilę później drzwi piwnicy uchyliły się. Płomień zawieszonej w rogu (z dala od wiedźmina) pochodni zadrgał przy podmuchu powietrza. Do środka weszło dwóch brodaczy.
- Wreszcie. – Westchnął, podchodząc do krat. – Wiem, że musieliście tak postąpić, nie kryje urazy, ale może powiecie mi, co się tu do cholery dzieje, gdy tylko otworzycie te kraty?
- Nic mu nie powiedziałeś? – Jappir zwrócił się do swojego towarzysza, tego, który przedstawiał się jako Sowa. – Zamknąłeś wiedźmina w piwnicy pełnej beczek... wiesz, co oni umieją?! Zallar na brodę twojej matki!
- Trochę to słabe. – Wtrącił karzeł, znów zajrzawszy najpierw tęsknym okiem w pustą szklankę, w której nadal nie było wina, a potem w ekran laptopa.
- Mogę zmienić na „Zallar, do ciasnej elfki!” jeśli bardziej przemawia do twojej wyobraźni. – Odparł internetowy artysta-amator.
- Zmień. Ale nie mówiłem o tym, ani w ogóle o twoim warsztacie... ta fabuła jest... Za bardzo to wszystko się wlecze. Możesz to jakoś przyspieszyć?
- Miałem plan zrobić z tego obszerną, wielowątkową historię o...
- Dobrze, dobrze, a mogłaby się ta wielowątkowa historia kończyć szybciej? – Spojrzał na wiedźmina, który zbladł (choć wcześniej krasnal sądził, że nie jest to możliwe). – Mamy sprawy, a on nie wygląda najlepiej. To co robisz, nie ważne jakiej jakości, chyba na niego działa, ale wolałbym nie przesadzić. Nie próbowaliśmy wcześniej czegoś podobnego.
- Myślałem...
- Wiem, wiem, opowiadaliśmy o tym tak, jakby wszystko było sprawdzone. On – kiwnął głową w kierunku wiedźmina – myśli, że tak jest. W innym wypadku nigdy by się nie zgodził. Ale musimy działać szybko.
Amakuchi zrobił zamyśloną minę.
- Dobrze. – Zgodził się wreszcie. – Dam radę.
- Nie zdradzają mojego imienia! Używamy pseudonimów! – Zakrzyknął ten, który przedstawiał się jako Sowa.
- Co jest w tych beczkach? – Zapytał Gerwant, w mig pojmując znaczenie słów Jappira. – Jeżeli nie powiecie, sprawdzę sam. – Wykonał ruch dłonią i wokół palców zatańczyły błękitne i czerwone iskry.
- Spokojnie, Gerwant, przyjacielu. – Zaczął Jappir, rozkładając przyjaźnie ręce na znak, że nie ma przy sobie broni. – Nie jesteś przecież tu więźniem...
- Odniosłem inne wrażenie. – Odparł, zerkając w stronę beczek. Domyślał się, jakiego rodzaju to może być zawartość. Wiedźmini sporządzali niegdyś substancje łatwopalne, jednak zrezygnowali z nich, ponieważ samo mogli łatwo spłonąć mając je przy sobie. – Chcecie spalić miasto.
- Zupełnie nie! – Obruszył się Jappir. – Planujemy całkiem inne przedsięwzięcie. Za chwilę odbędzie się Zgromadzenie, wtedy dowiesz się...
- Dość mam czekania. – Odpowiedział twardo, a magiczne wyładowania wokół dłoni przybrały na intensywności.
Czarnobrody krasnolud, Sowa, westchnął.
- Powiedz mu. To już bez znaczenia, skoro mamy go wtajemniczyć, można to zrobić poza procedurą.
- Dobrze... Gerwant, posłuchaj. To, co wieźliśmy w beczkach to nie było piwo. W każdym razie nie tylko. – Przeszedł do rzeczy Jappir. – Winniśmy Ci wytłumaczenia, w końcu gdyby nie ty... Nie powiedzieliśmy ci prawdy, tak samo jak nie przestrzegliśmy cię przed bykiem Etsai, ale w innym wypadku byś się nie zgodził. Kiedy o brzasku znaleźliśmy cię w tunelu, z rozprutym brzuchem, myślałem, że już po tobie, ale dychałeś jeszcze, a byka nigdzie nie było widać.
- Nie o to pytał. – Wtrącił Sowa.
- Niech mówi. – Polecił Gerwant.
- Kiedy wyciągnęliśmy cię na światło dnia, ozdrowiałeś, a już myśleliśmy, żeś trup! Stary Meleka tłumaczył to, że niby jakaś krasnoludzka klątwa, jakieś czary, ale ja za młody jestem, by znać jakiegoś krasnoludzkiego czasownika, odeszli dawno temu, pfu im w rzyć! Potem cię złapali, a jak nas znalazłeś to miałeś ten atak... – Krasnolud przegarnął grabiasta dłonią włosy. – Jestem ci coś winien. Nie dlatego, że mogłeś zginąć, przecież takie masz ryzyko zawodowe, ale dlatego, byś nie myślał o nas jak o zwykłych oszustach, bo sprawa jest wielkiej wagi. Dlatego ci powiem.
- To pośpiesz się nieco, bo na górze już się zbierają. – Wtrącił Sowa, pogładził się po brodzie i niepewien czy powinien zostać, ruszył w końcu ku wyjściu na wyższe poziomy budynku.
- To, w tych beczkach – Odparł się o jedną z nich. -To czarny proch. Nowe wielkie odkrycie prosto z Mahakamu. Tajne, ma się rozumieć. I bardzo wybuchowe. Wasi czarodzieje posiadają coś podobnego, ale by się posługiwać ich specyfikami potrzeba jest ociupinkę magii, a tym... tym może posłużyć się każdy, nawet zwykły chłop. Gdyby się o tym dowiedzieli, zaraz krasnoludy miałyby nieprzyjemności z ich pieprzonymi gildiami, a jakby wpadło to w łapska któregoś z królów... Dlatego absolutnie nie można wywozić prochu poza Mahakam.
- Więc co tu z nim robisz?
- Wyzwalam ojczyznę, rzecz jasna. – Odparł krasnolud dumnie. – Takie dyrdymały są dobre dla ludzi, co? Ale i my pamiętamy inne czasy, przynajmniej niektórzy i przynajmniej z opowieści. Słyszałeś o prawach dla Nieludzi które ten pueprzony kutas miłościwie tu panujący obmyśla? Podatek pogłówny, dłuższy czas pracy w kopalniach, oddzielne dzielnice, a to dopiero początek. Chce żeby krasnoludy wyniosły się z północy, psia mać, a to my zbudowaliśmy to miasto!
- Planujesz powstanie? – Prychnął wiedźmin. – Ludzi jest o wiele więcej niż was, nawet na moje oko to kiepsko plan. A nawet jak wygracie, co potem? Sądzisz że inni królowie będą patrzeć na to z założonymi rękoma. Może jestem młody i dałem się wam oszukać, ale nawet ja nie jestem tak naiwny Jappir.
Krasnolud uśmiechnął się, pokazując przy tym żółtawe zęby.
- Dobrze kombinujesz – powiedział – ale to tylko początek planu. Odbijemy miasto nie po to, żeby nim rządzić. Przynajmniej nie bezpośrednio. Rada do spraw nieludzi wystarczy, oczywiście kiedy znajdziemy jakiegoś potulnego królewicza z południa który posłucha mądrego słowa. Kopalnie pod naszym patronatem mogą nawet zdublować zyski. Tak wiele możemy tu zrobić! Obecny król to przybłęda, niespokrewniony z nikim, nikt bo nie pożałuje, szczególnie jak nagle pojawi się jakąś zaginioną córka brata matki świętej pamięci królowej, która legalnie dziedziczy koronę, tylko potrzebuje jakiegoś paniczyka z królewskiego rodu żeby usiadł na złotym stołku. Do tego Tajgar nie ma żadnych sojuszy, z nikim. Król obawia się obcych, szczególnie Kuviru. Nie bez powodu, rzecz jasna, ale i to działa na naszą korzyść.
- Nieźle to sobie wszystko obmyśliłeś. – Przyznał wiedźmin. – Ale twój plan ma jedną małą trudność. Jak zdobędziecie miasto a potem pokonacie upartych możnych z własnymi oddziałami, którzy też zwietrza zapach korony?
- I do tego, przyjacielu, będzie nam potrzebna zawartość tych beczek. – Odparł enigmatycznie krasnolud. – Ale zbyt długo by wyjaśniać. Chodź na górę, zdążymy na pokaz.
***
Kuźnia, z której usunięto wszystkie możliwe do przeniesienia elementy, służyła za salę zgromadzeń. Było w niej tłoczno i dość ciemno, ponieważ okiennice i drzwi zamknięto szczelnie (a nawet, jeżeli nie – na zewnątrz panowała noc) za jedyne źródła światła służyły piec i dwie pochodnie tuż przy nim. Gerwant, jako, że przybył z Jappirem jako ostatni, musiał zająć miejsce na samym końcu tłumu, już w korytarzu prowadzącym do tylnego wyjścia, mimo to widział dobrze miejsce, w którym miał odbyć się pokaz – to dzięki niskimi wzrostowi krasnoludów i dogodnym usytuowaniu sceny.
Wewnątrz kuźni było gwarno, a rozmowom krasnoludów wtórował dźwięk szalejącego na zewnątrz wiatru.
Na chwilę został sam pośród nieznanych zarośniętych okazałymi brodawki twarzy, a potem Jappir wrócił z zydlem, na którym stanął by widzieć lepiej.
- Nie powinieneś być tam? – Wiedźmin skinął głową ku centrum wydarzeń.
- O nie, ja jestem tylko dostawcą. – Odparł rudobrody kompan. – Dziś czas na to, by głos zabrał konstruktor.
Gerwant nie zdążył zapytać o nic więcej, kiedy na środek wystąpił młody (jak na standardy jego rasy) krasnolud, który trzymał w rękach długą stalową rurę, do której jednego końca umocowano coś na kształt rękojeści kuszy, drugi zaś pozostawał otwarty.
- Starsi, głowy klanów, mistrzowie cechów i zarządcy gildii, a także wszyscy pozostali. – w tym momencie spojrzał ku miejscu, które było niedostępne dla oczu wiedźmina – Już minął czas, by omawiać powtórnie zasadność tego, co zamierzamy zrobić, czy też czas, kiedy to się stanie. Dziś jest poza, by zaprezentować wam wyniki pracy młodych jak ja inżynierów. – Podrzucił ostrożnie przedmiot w dłoniach. – Ta lekka, jak na swoje rozmiary, szybkostrzelna, a przede wszystkim skuteczna broń, którą obsłuży każdy! Zwie się strzelba.
Wśród zgromadzonych zapanowała wrzawa.
- Przynieście zbroję!
W jednej chwili przed krasnoludem pojawiła się ciężka, płytowa zbroja, którą ustawił przy piecu, w jedynym nie zajmowanym przez gapiów miejscu.
- Pocisk ładuje się od przodu lufy. Tu znajduje się proch. – Wskazywał kolejne elementy urządzenia. – Po nasypaniu prochu, umieszczeniu pocisku wystarczy zwolnić krzemień, tutaj... ale nim zaprezentuję, zwiększę trochę dystans. – Krasnolud przeszedł przez tłum, przecisnął się w kierunku Gerwanta, a gdy był już obok, poprosił Jappira o stołek, stanął na nim, przyłożył broń do ramienia i...
Huk zadudnił w uszach wiedźmina, a wszyscy przed nim skulili się w przestrachu.
Nikt nie widział co się stało.
Krasnolud zszedł z zydla, na powrót przepchnął się ku środkowi kuźni i podszedł do zbroi. Mówił coś o wskazywał palcem i wszyscy w mig pojęli znaczenie jego słów.
W płycie ciężkiej rycerskiej zbroi ziała dziura.
Podniosły się wołania ekscytacji. Ile gotowych sztuk, ile prochu, jaki zasięg... padały pytania z każdej strony. Jappir szczerzył się z zadowoleniem w stronę Gerwanta. Wśród zbieraniu głosów dało dosłyszeć się inny, wyższy, kobiecy ton. Mowa ze śpiewnym akcentem.
Elfka.
- Kiedy? – Dopytywała.
- W nic pełni, za trzy dni. – Otrzymała odpowiedź.
Jappir mówił coś do wiedźmina, chwalił krasnoludzką myśl, snuł plany, ale wiedźmin nie słuchał go.
Zastanawiał się, co robić.
***
- Nie przesadziłeś? To znaczy rozumiem: zaskoczenie, zwrot akcji, przyspieszenie tempa, ale jak to połączysz z resztą? -Tyrion, który nadal nie wziął do siebie słów, by nie przeszkadzał w pracy twórcy, krytycznym okiem patrzył na powstająca opowieść.
Tym razem mężczyzna jednak nic nie odpowiedział.
Siedział wpatrzony w ekran urządzenia, elektroniczna biel oświetlała mu twarz, palce wędrowały po klawiaturze wystukując kolejne słowa. Był w transie. Niewiele różnił się przy tym od Gerwanta, choć oczy miał otwarte, to przewracał ni mi jakby we śnie.
Kogoś innego ten widok przyprawiłby o ciarki jednak Tyrion widział już żywe trupy, atakujące smoki, płonących ludzi, zmartwychwstałych bohaterów i nie należał do bojaźliwych. Zamiast tego wstał, znalazł kuchnię, a w niej – lodówkę, a tam dwie butelki zimnych szczochow nazywanych tutaj piwem. Zabrał obydwie, otworzył jedną o drugą i opróżnił pół butelki nim wrócił na swoje miejsce, a był to dystans jakiś czterech metrów.
Usiadł tuż obok pisarza i zabrał się do czytania, nie zważając na to, że jego eskapada do kuchni i z powrotem spowodowała, iż umknął mu fragment tekstu.
***
...ale nikomu nie zdradzę twojego sekretu, tylko odpowiedz mi, co teraz zrobisz? – Postać, którą zaciągnęła go w mrok ciasnej uliczki, dość wysoki mężczyzna, skrywający swoją twarz za kapturem, stanowił dla młodego wiedźmina zagrożenie. Wiedział o jego tajnym zadaniu. O czymś, co powinno być tajemnicą Gerwanta, króla i mistrza szpiegów, nikogo więcej. Wiedźmin zastanawiał się, co odpowiedzieć. – Nie ważne co zrobisz, nic to nie zmieni. Ciekawiła mnie tylko odpowiedź. Zdradzisz Tojorkowi Przybłędzie istnienie spisku nieludzi, co zakończy się pewnie ogromem, albo nagłym wybuchem walk, czy pozwolisz krasnoludom wystrzelać straże, oddziały garnizonowe i kogo się nawinie? Co zrobisz, młody wiedzminie?
Gerwant nie wiedział, co ma teraz zrobić.
Facet zaciągnął to do zaułku, nie atakował to jednak, ani nie przytrzymywał, nie zagradzał mu drogi wyjścia. Po prostu mówił, od samego początku: mówił.
Prowadził walkę na słowa, w której wiedźmin nie miał doświadczenia, choć był na tyle inteligentny by rozeznać się, że bierze w niej udział i nie rzucić się w ataku na nieznajomego. Nie, to by mogło tylko pogorszyć sytuację.
- Nie odpowiesz? – Mężczyzna zaśmiał się. – Może to i rozsądnie z twojej strony, może nie jesteś taki głupi jak się wydawało. Do widzenia, wiedźminie, obyśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Kiedyś, gdy będziesz miał przy sobie swój miecz i zagra nam muzyka. Bywaj.
Wyskoczył z zaułka i zniknął za rogiem, zostawiając Gerwanta samego.
Ot tak, po prostu. A wiedźmin czuł się pokonany.
Dołączył do rozgrywki, której zasad nie znał, ponieważ osąd zaćmiły mu perspektywy obiecanych korzyści – pełne sakwy złota, jakie to typowe. Jeżeli ten człowiek był królewskim szpiegiem, Gerwant powinien udać się w umówione miejsce i zdać relację ze wszystkiego, co zaszło. Jednak skoro król wiedział dobrze o poczynaniach Jappira i reszty, skoro miał wśród buntowników swoje wtyki, na co mu był wiedźmin? Posługiwał się nim dla zabawy? Czy w takim razie mógł udać jego obietnicom?
Z drugiej strony, jeżeli to nie był szpieg, albo – to przecież możliwe, nawet całkiem prawdopodobne zważywszy na to, ile wiedział – podwójny agent, to przekazanie informacji zakończyłoby się nie wyjazdem z miasta z jukami pękającymi od ciężaru sakw, ale za to bez głowy. Tylko, skoro wiedzieli, od początku wiedzieli, kim jest, dlaczego tyle ryzykowali, pomogli mu i powiedzieli o tym wszystkim? Testowali jego lojalność? Dlatego tak łatwo pozwolili mu odejść?
Obydwaj – Jappir i król – wykorzystywali go, nie liczyli się z jego życiem, posłużyli się nim dla własnych celów.
Mógłby kazać się chedozyc każdemu z nich (tak sobie myśl, Gerwant, tańczysz jak zagra król albo brodacz z półświatka), ale tu chodziło o coś więcej. Miasto. Nie, jeszcze więcej. Los całego królestwa zawalił się ciężarem na jego barki.
Kto obdarzony zdrowym rozsądkiem powierzyłby przyszłość tyłu istnień jednej?!
Zimne pocałunki śniegu, który wdarł się do zaułku i topniał na jego policzkach, dały mu znak, że musi ruszać. Przejść ostrożnie, ominąć strażników, znaleźć jakiś podły zajazd w szemranej dzielnicy, gdzie łatwo będzie o nocleg.
Zaczął iść.
Wszystko, co działo się wokół niego było zagmatwane, zbyt zawiłe dla zwykłego wiedźmina, który znał się na siekaniu potworów...
Nie mógł już zawrócić w pół drogi, posłuchać przestrogi swojego starego nauczyciela i zrzucić z siebie odpowiedzialność za to, co się stanie.
Musiał wybrać sam, wedle tego, co mówił mu jego wewnętrzny głos, czysto subiektywne poczucie tego, co należy – musiał tylko dobrze się w niego wsłuchać.
Czuł jednak, że jakkolwiek wybierze, będzie żałował.