JustPaste.it

Ogień, wszędzie ogień.
Czerwone języki z lewą i prawa, złociste płomienie na drugim planie, światło pożogi w oddali. Płonące statki na rzece, setki, tysiące zabitych i potopionych. A pośród tego wszystkiego, że wszystkich sił starający się zachować życie i uratować swoje miasto karzeł. W dłoni ściskał mały toporek, z którym miał przeciwstawić się dwukrotnie od siebie większym rycerzom.
- Nie widać nawet, jak bardzo sralem wtedy ze strachu.
Zaśmiał się, pociągnąwszy łyk z butelki wina.
- Mam szczęście – Opowiadał. – Wyglądam prawie tak jak tam – wskazał dłonią dzierżącą czarną palkę wielki ekran na którym obraz zatrzymał się w jednej chwili - pamiętam wszystko niemal identycznie. A może jestem tu na tyle długo, że zmieniłem się ja i moja pamięć i już nie jestem tym kim byłem, a tylko wydaje mi się że byłem tym kim jestem? – Postawił filozoficzne pytanie wymagające otwartej odpowiedzi a potem czknął.
- Dogadałbyś się z bardem, którego dobrze znam. – Odparł wiedźmin. – On też plącze się w słowach, kiedy zadać mu proste pytanie.
- Sądzisz, przyjacielu – karzeł wsparł się na ramieniu i zwrócił oszpecona twarz w stronę Gerwanta – że twoje pytanie jest proste? – Czknął ponownie.
- Najprostsze z możliwych: co tu się, kurwa, dzieje? – Mówiąc, ściskał w dłoniach książkę. Przeczytał ledwie kilka stron, a włos jeżył mu się na plecach. Choć mógł spierać się co do szczegółu, wydarzenia były zgodne. Jakby ktoś wyciągnął jego wspomnienia i umieścił na kartach papieru.
Karzeł przechylił butelkę po raz wtóry, zadarł głowę wysoko, ustawiając naczynie niemal do pionu, ale nic to nie dało – butelka była pusta.
Westchnął, a potem sprawił, że obraz znów ożył, ale tym razem dźwięki były cichsze, ledwie słyszalne.
- Długo i mocno się nad tym zastanawialiśmy – Odpowiedział – i mamy kilka teorii, ale to nic pewnego, nawet gdy jest efektem wytężonego działania mózgów królewskiego namiestnika, najgenialniejszego detektywa na świecie i fateca w obcisłych gaciach który ma się za boga.
- Tytoń, dobrze pamiętam? – Wiedźmin nachylił się w stronę karła i spojrzał na niego spod brwi. – Widzę, że tu z takich co lubią pieprzyć, ale im mniej pieprzenia, tym lepiej dla nas obydwu.
- Tyrion. – Poprawił go karzeł, ale, choć próbował to ukryć, jego głos stał się mniej pewny. – Podobasz mi się. Spotkałem kiedyś... tak, do rzeczy, jasne. – Napomniał się sam, widząc spojrzenie Gerwanta. – Od czego zacząć...
***
Wiedźmin nic nie mówił, wpatrywał się w okładkę książki, marszcząc czoło i wykrzywiając usta w nieokreślonym grymasie, a wewnątrz jego głowy kotłowały się myśli. Słowa, których sam do końca nie rozumiał.
To może mieć związek z jakąś ukrytą mocą tego miejsca, tłumaczył karzeł, która ściąga nas tutaj, najpierw pośrednio – na karty ksiąg, na te ich filmy czy obrazkowe historyjki – a później wsysa nas samych...
Patrzył na swoją podobiznę, na przerzucony przez plecy miecz, na skórzaną kurtkę, na długie białe włosy opadające na ramiona.
Nie bardzo przypominał siebie.
...lub robi to ktoś, świadomie lub nie, otwiera drogę poprzez światy, a potem wpływa na nas, tą samą siłą, która wyrwała nas z naszych miejsc.
Może gdyby był bardziej taki... bardziej jak Geralt z Rivii. Gdyby między zabijaniem potworów rozwodził się nad sensem życia, celem na krańcu drogi, niespełnioną miłością – nad całym tym gownem, które nadawało jego alter-ego głębi smutnego wędrownego myśliciela, w którego życiu mniej zaakcentowane są wywalone z trzewiow ghula flaki a więcej jest nostalgicznych rozważań zmęczonego życiem cynika, który spisał tę historię...
Poczuł coś.
Możliwe, powiedział karzeł, że odbijamy się tu jak w lustrze – trafiają tu nasze cienie, fragmenty wielu ludzi z wielu światów – podczas gdy prawdziwi my jesteśmy tam, gdzie dotychczas. Lustro jest krzywe i brudne, a im dalej jesteśmy od właściciela odbicia, tym mniej wyraźni się zdajemy.
To było najpierw jak muśnięcie wiatru, choć nie odczuł to na skórze, tylko wewnątrz, głębiej; a potem zmieniło się w dreszcz, nie taki z zimna, tylko taki, gdy człowiek uderzy się w unerwione miejsce na łokciu – z tym, że objął całe ciało. Tylko nie na zewnątrz, a w środku.
...albo, co nie jest zadawalającą opcją, lecz mogłoby wiele wyjaśnić, wszyscy jesteśmy wymyśleni. To spaja wszystkie nasze rzeczywistości. I, jakimś sposobem, zaistnieliśmy dopiero teraz, tutaj, w świecie, w którym czyjaś myśl, zbiorowa myśl, powołała nas do życia.
Dreszcz narastał, ogarniał to falami, jak przypływ zalewający plażę, poczynając od stóp, a kończąc na czubku głowy. Tam uczucie zagnieździło się.
Świadomość, że coś jest inaczej. I było inaczej.
Nagle stał się lekki. Karzeł chyba zasnął, nie słyszał już, by mówił. Zrobiło się ciemno, ale nie tak zwyczajnie, jak gdy zamykał oczy – ta ciemność była niespokojny, w ruchu. Pulsowała w rytm przypływu. Raz, dwa, góra, dół, raz, dwa, raz, dwa...
Góra, dół, góra, dół - podskakiwały wielkie piersi pryszczatej służki, kiedy ujeżdżała go po uczcie na łożu w jego komnacie. Dziewczyna sapała i pojękiwała cicho, a wiedźmin był w siódmym niebie, mogąc gnieść jej cycki w czasie gdy ona obsługiwała go z zaangażowaniem nie mniejszym, niż podczas królewskiej uczty.
- Jestem twoim pierwszym? – Zapytał po wszystkim.
Dziewczyna spojrzała na niego z pytaniem w oczach.
- Wiedźminem? – Kiwnęła głową na tak, a potem zabrała się za wkładanie sukni. – Tak. Nie zaglądają tu często.
- Królewskim ulubieńcem. - Odparł.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
- Było już kilku. – Naciągnęła pończochy i zbliżyła do wyjścia. – Dam ci radę, wiedzminie. Nie zawiedź króla. Źle kończą ci, którzy go zawodzą. I nie lekceważ służek – dodała, wychodząc – nawet, jeśli wyglądają na proste wiejskie dziewuchy.
Wyszła, a on został sam.
Poprzednią nic spędził w lochu. Tę na wyścielanym zwierzęcymi skórami miękkim i obszernym łożu. Wyśpij się, wiedźminie, słyszał w głowie głos władcy Tajgaru, od jutra będziesz zbiegiem.
***
Przecisnął się przez wąski wylot kanału, tuż za granicami wewnętrznego miasta, trafiając prosto do wielkiego rynsztoka, który niegdyś służył jako fosa. Szczęśliwym zarządzeniem losu, nie było tam strażników i mógł wdrapać się na poziom miejskiej drogi niezauważony przez nikogo. Nikogo, poza żebrakami, biedotą i nieludźmi. Traf chciał, że znalazł się w ich dzielnicy. Nim wyszedł na otwarty teren szerokiego w tym miejscu traktu, rozejrzał się dokładnie, czy straż nie nadciąga z żadnej strony – i nabrał pewności, że ci co trzeba widzieli jak się rozgląda. To było ważne.
Nie miał przy sobie broni, za została w zamku. Nie miał sakiewki. Nie miał nawet swojej skórzanej kurty, tylko miejscowy, gruby futrzany strój, który – jakby ktoś pytał – ukradł ogłuszonemu strażnikowi. Miał też parę srebrnych fennigów ukrytych w podeszwach butów i parę wytartych miedziaków, które znalazł w płaszczu. To miało mu wystarczyć.
Spuścił głowę nisko i, przylgnąwszy do ściany jak tylko można, zagłębił się w ciasne i błotniste uliczki prawie-slumsów. Szedł prosto, potem skręcił w prawo i zaraz w lewo i stanął przed drzwiami budynku o zabitych oknach.
Wszedł do środka - drzwi były otwarte.
- Nie przyjmujemy ludzi. – Odpowiedział mu głos z wnętrza, zza gęstej bariery dymu. Wiedźmin wyczuwał zapach palonego drewna i ziół, oraz ostrą woń rozlanego korzennego piwa.
- To dobrze się składa, bo ja jestem wiedzminem.
Podszedł do szynki i wyciągnął z kieszeni dwa miedziaki.
- Słyszałem, że macie tu piwo. – Powiedział.
- Taaa. – Wysoka, tłusta baba za szynkiem nie żywiła entuzjazmu wobec jego spotkania. Szpiczaste końcówki uszu zdradzały mieszane pochodzenie. – A od kogo to słyszałeś, wiedźminie?
Nachyliła się w jego kierunku i zlustrowała to spojrzeniem, chcąc ocenić, czy aby na pewno nie ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem, który tylko podszywa się pod odmieńca. Najwidoczniej zdał test, bo znów schowała się za szynkiem i nic już nie powiedziała.
- Od krasnoluda. Jappir Bimbervell, tak się przedstawił.
Kobieta jeszcze raz przyjrzała się wiedźminowi, a potem wyszła przez wewnętrzne drzwi za jej plecami. Słyszał, jak idzie w górę po schodach.
Obżera Pod Pijanym Krasnoludem nie należała do typowych – przede wszystkim, było w niej pusto. Nic, poza dymem z paleniska nie wypełniało sali, co nie było normą, nawet o poranku. Żadna zabłąkana dusza nie zawitała w te strony. Żadna nie licząc wiedźmina.
Z tego co pamiętał, właśnie tutaj miała zatrzymać się krasnoludzka kompania.
Drzwi, w których zniknęła karczmarka – chyba jedyna na świecie tłusta półelfka, na pewno jedyna jaką zdążył spotkać w swoim krótkim życiu – otworzyły się, ale w progu nie dojrzał beczkowatej sylwetki kobiety. Stał tam ktoś niższy.
- Jappir. – Odezwał się wiedźmin z nutą zadowolenia, ale i irytacji. Tak miał to zagrać.
Ból odezwał się w jego trzewiach. Początkowo sądził, że to z powodu adrenaliny, stresu, ponieważ nigdy wcześniej nie brał udziału w podobnej misji, ale uczucie przybrało bardzo bezpośrednią, fizyczną formę. Skulił się dyskretnie, próbując nie dać nic po sobie poznać, chwycił dłonią futro płaszcza i przycisnął do brzucha. Przysiągłby, że poczuł wilgotne ciepło krwi.
- Co się z tobą stało? – Krytycznie ocenił to krasnolud, jednak mówił z autentycznym, choć szorstkim, współczuciem. – Gdzie zgubiłeś swoje miecze i kurtkę?
Wiedźmin zachwiał się i usiadł na rogu stojącego obok stołu.
- Przynieś piwa!- Krzyknął krasnolud w głąb korytarza. – Wszystko w porządku? Wiedźminie? Wszystko w porządku? – Dopytywał. – Źle wyglądasz, Geralt. No szybciej tego piwa!
***
Obraz zadrgał, rozciągnął się i przekształcił, a kiedy wrócił do normy, wiedźmin odrzucił trzymana książkę w kąt, jak gdyby parzyła żywym ogniem, a potem skoczył ku przysypiającemu od nadmiaru alkoholu karłowi. Chwycił go za ramiona i potrzasnął energicznie, aż krasnal otworzył oczy.
- Jak mam na imię?! – Krzyknął wiedźmin prosto w jego twarz. – Jak mam na imię?
- Pewnie rymuje się z „zamknij gębę” i „kutas”. – Odparł Tyrion, odzyskawszy w pełni przytomność.
Drzwi otworzyły się z łoskotem, a do środka wpadł wysoki, umięśniony, nienaturalnie zgarbiony blondyn o posklejanych od brudu i potu długich do ramion włosach. Na głowie nosił hełm z drewnianymi skrzydłami, z których jedno było wyłamane. Wokół oczy miał czarny makijaż, spływający mu po policzkach. Zerkał nerwowo we wszystkich kierunkach, ciągle pozostawał w ruchu, jakby coś nie pozwalało mu się zatrzymać. Każda część jego ciała albo drgała, albo zmieniała położenie. To drapał się za uchem, to stawał w pozycji do walki z niewidzialnym orężem w dłoniach, to przystawiał dłoń do czoła jakby chciał dostrzec coś w oddali a słońce przeszkadzało mu patrzeć – chociaż był w bunkrze pod ziemią.
Wyglądał, jakby tylko chwilami zdawał sobie sprawę gdzie jest, a i wtedy nie wydawał się poczytalny.
- Imię, imię. – Powtarzał. – Co mi po imieniu, które nosi wielu? Ciężko się zorientować, którym z wielu jesteś. Albo którą, niebezpieczne jest zakładać płeć z góry. – Mężczyzna podskoczył, obejrzał się za siebie i wykonał zamach wyimaginowana bronią prosto w kierunku wiedźmina, choć wszystko wskazywało na to, że widział kogoś zupełnie innego. – Wiem, że to twoja sprawka, bracie! Skończ z tymi żałosnymi sztuczkami! Ty na rękach masz krew Badura, ty... – Zamrugał, rozejrzał się wokoło i zamilkł. – Gdzie zespół? Gdzie scenografia? Hear the thunder in the sky, hear the screaming as they die. – Zanucił i wyszedł podrygując w rytm.
Był tak pogrążony w szaleństwie, że na moment wiedźmin zapomniał o własnym wewnętrznym pęknięciu.
- To Thor. – Wyjaśnił Tyrion. – Biedak nie wytrzymał. Odbiło mu jakieś pół roku temu. Kompletnie nie może się zdecydować kim jest. – Karzeł zrobił przerwę, spojrzał wymownie na ściskające jego barki ręce wiedźmina. – Ale on miał najgorzej. Tyle wersji jego postaci, kompletnie różne od siebie, wszystkie w ogromnej liczbie umysłów... prędzej czy później wszyscy tak skończymy. Chyba, że znajdziemy sposób.
Wiedźmin zwolnił uścisk, a oswobodzony karzeł wykonał kilka ruchów brakami, by zatrzeć nieprzyjemne wrażenie braku swobody.
- Jak mam na imię? – Powtórzył białowłosy łowca potworów.
- Któż to wie. – Odparł Tyrion filozoficznym tonem. – Geralt, Gerwant, albinos-z-mieczem-na-plecach, co za różnica? Wybierz jedno, tutaj będzie równie realne jak wszystkie inne.
- Muszę wiedzieć, muszę znać... – Wiedźmin chwycił się za głowę, którą wypełnił ostry ból. Postaci, wspomnienia, uczucia z przeszłości; wszystko mieszało się ze sobą, zacierało w chaotyczny tańcu. – Co to za sposób? Mówiłeś o czymś. – Zapytał, w nadziei, że to pozwoli mu utrzymać świadomość na wodzy. Nie chciał skończyć jak blondyn z kilkutygodniowym zarostem, który widział wszystkie możliwe rzeczywistości poza tą, po której się poruszał.
- Skoro już jesteśmy prazy tym – Podjął temat Tyrion – twoje przybycie poddało nam pewien pomysł... ale o tym później. Najpierw musisz zebrać się do kupy. Znajdziemy ci jakiegoś pisarza. A teraz lepiej się napij, dużo. – Zalecił rozmówcy, po czym wstał, zanurkował pod łóżkiem i znalazł wypita do połowy flaszkę opatrzona napisem „Żubrówka”. Podał butelkę wiedźminowi.
- Co to?
- Wódka. Okropny tutejszy...
- Znam. Pasuje. – Odpowiedział krótko i przechylił naczynie.
- No tak, mogłem się domyślić. Napisał cię tubylec...
Wiedźmin opróżnił butelkę do końca i już po kilku minutach zasnął.
***
- Mamy go! Komisarzu, mamy go! – Do pokoju zajmowanego przez wielkie biurko pełne sterty papierów, dwie szafy (również pełne papierów) i paprotkę której przydałoby się nieco wody, wpadł gruby mężczyzna o rumianych policzkach i radosnej aparycji, ubrany w niebieski mundur. – Odciski palców, zgadzają się.
Komisarz, siedzący po stronie biurka przeznaczonej dla gospodarza witającego niechętną miną gości, oderwał wzrok od dwóch facetów w garniturach stojących nieopodal i odwrócił się w kierunku grubasa.
- Co macie, aspirancie? Co jest takie ważne, żeby przerywać mi rozmo...
- Odciski Panie komisarzu! – Wszedł mu w słowo podwładny. – Tego zbiega, co uciekł z aresztu kiedy wszyscy się pospali. – Coś w mózgu aspirant zaskoczyło, jakiś zabłąkany w pustce neuron zetknął się z drugim i udało się mu powiązać fakty. Widział komisarza i dwóch mężczyzn w garniturach, jeden z długimi włosami, drugi modnie ostrzyżony, obaj z poważnymi minami. – Eee, to znaczy, eee... – Odpowiedział.
- Oni wiedzą. – Komisarz przybył na ratunek, nim biedny aspirant całkiem się zagotował od tego myślenia. – Dlatego tu są. Agent Malcolm i agent...
- Young. – Odezwał się młodszy, długowłosy.
- Zza granicy. – Grubasek przełknął ślinę.
- Co udało się ustalić? – Zaglądał drugi i sięgnął po teczkę w dłoni aspirant, a ten podał mu ją bez zastanawiania się, czy powinien wykonywać polecenia nie padające z ust swojego przełożonego.
- Grzegorz Rybicki. – Odczytał mężczyzna w garniturze i uważnie zlustrował zdjęcie w kartotece. – Zamieszkały w Bąkowicach Małych, województwo Małopolskie. Skazany za pobicie po pijaku, obecnie na wolności.
Zamknął teczkę.
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza.
- Mm...możecie odejść aspirancie. – Wybąkał komisarz i gruby mundurowy z ulgą opuścił gabinet.
- Rozumie pan, komisarzu, co to oznacza? – Teraz odezwał się długowłosy.
- Czy rozumiem? – Szef tutejszego komisariatu nie był pewien. – Ja...
- Mamy nagrania z imprezy dla dzieciaków. Wygląda na to, że wersja zatrzymanego była prawdziwa. Zapis z kamer posterunku został wymazany. – Objaśniał agent zagranicznych służb, które z nieznanych powodów zainteresowały się tą sprawą. – Zatrzymany, jako świadek zajścia, świadek bardzo bohaterski bo sądząc z zapisu kamer, to stawił opór wynajętemu zabójcy, został najprawdopodobniej porwany.
- Porwany? – Powtórzył komisarz, próbując dogonić tok rozumowania mężczyzny z garniturze.
- Musimy przejąć dokumentację. – Powiedział drugi.- Napisać stosowny raport. Procedury bezpieczeństwa na tym posterunku...
- Raport? – Komisarz pobladł.
- To jasne, ktoś musi zostać pociągnięty do odpowiedzialności. – Przytaknął swojemu partnerowi ten z modną fryzurą. – To sprawa międzynarodowej szabli, na pewno media się zainteresują.
- Ale... ale... – Komisarza zatkało. Chciał przepracować jeszcze dwa lata i odejść na emeryturę, był już tak blisko. Że też musiało trafić na niego. Chociaż... to nie jego wina. Położyli go! – To kryminalni powinni przejąć aresztanta, ale się nie zgłosili! Dostaliśmy wezwanie, które nie powinno trafić do nas, zabraliśmy podejrzanego... był nieprzytomny, u nas miał wytrzeźwieć... a oni badali miejsce zbrodni, oglądali nagrania z monitoringu...
- I wiedzieli, że to bardzo ważny świadek. – Dokończył agent w czarnym garniturze.
Komisarz był bliski omdlenia.
- Poczekaj, agencie Malcolm. – Odezwał się Young. – Zgodzimy się chyba, że pan komisarz zrobił wszystko co w jego mocy. Możemy mu pomóc.
- Co masz na myśli, agencje Young?
- Gdyby napisał z raporcie, że aresztanta odbiła grupa przestępcza, policjanci zostali obezwładnieni... czy zdążyliście już kogoś poinformować o tym, co tu zaszło?
Komisarz przecząco pokręcił głową.
- Dopiero przybyłem na miejsce, nie ma jeszcze ranka i... – Tłumaczył zwłokę.
- Dobrze, doskonale, może uda się uratować twoją skórę. – Mówił jeden, a drugi sprawnym ruchem zgarnął całą dokumentację sprawy z biurka i razem z teczką przyniesioną przez aspirant, wcisnął je do neseseru.
- Na nas już czas. Musimy odnaleźć świadka... o ile jeszcze żyje, nieszczęśnik.
Gdy wychodzili, komisarzowi nasunęło się tylko jedno pytanie.
- Skąd wiedzieliście? Nikogo nie powiadomiliśmy. Jak...
- To nasz praca. – Odparł poważnie długowłosy, a komisarz zapatrzył się na nich i pomyślał, że właśnie takich ludzi potrzeba w tej robocie. Gdyby on takich miał... Gdyby sam taki był... W końcu wyszli, a on zabrał się za instruowanie podwładnych, co dokładnie mają powiedzieć.
***
Kiedy mężczyźni w garniturach wsiedli już do samochodu, zaczęli się śmiać. Najpierw ten wyższy, z długimi włosami, potem starszy, z modnym uczesaniem.
- To się robi za łatwe. – Odezwał się pierwszy. – Łyknął historyjkę szybciej niż ci z kryminalnego, nawet nie musieliśmy dzwonić po wsparcie.
- To był głupek. – Wzruszył ramionami drugi, zapuszczając silnik. – Nie było potrzeby, żeby L go bajerował. Mamy dokumenty, mamy wszystko by biały piesek...
- Wilk.
- ...mógł zniknąć.
Przez moment siedzieli w milczeniu.
- Słuchaj, Dean, nie sądzisz, że to wszystko, w czym bierzemy udział... że nie jesteśmy po właściwej stronie?
Zapytany włączył radio, carry on my wayward son, zaśpiewał w nim Steve Walsh, a potem spojrzał na swojego towarzysza z miną cierpiętnika.
- Muzyka. – Powiedział. – Tylko muzyka jest tu taka sama, a i to nie do końca. Wszystko tutaj jest takie... Sam, byłem w piekle. Przeżyłem... cholera, dobrze wiesz przez co przeszliśmy. Jeśli ktoś próbuje powiedzieć mi, że to wszystko było wymyślone, że to wszystko ściema. Nie, braciszku. Nie jestem dumny z tego, w czym uczestniczymy, ale...
Znów zapadła cisza.
Sam uśmiechnął się by rozładować atmosferę.
- Pamiętasz jak myślałeś przez pierwszy miesiąc, że to iluzja dżina.
- A ty, że sztuczka trickstera.
Zaczęli razem się śmiać.
- Wtedy byłoby o wiele łatwiej co?
- Tak, byłoby o wiele łatwiej.
Samochód ruszył i odjechali, już nic nie mówiąc, wsłuchani w dźwięki płynące przez radio z ich prawdziwego świata.
***
Wiedźmin obudził się z ogromnym bólem głowy.
Rozejrzał się po otoczeniu, które nie wydawało mu się znajome – mógłby przysiąc, że zasnął na twardej pryczy w najmniejszym pokoju karczmy Pod Pijanym Krasnoludem. Pamiętał swoje spotkanie z Jappirem i pozostałymi. Brudny, pobity i bez swojego ekwipunku zwaliłby się pod nogi krasnoluda, gdyby nie złapał zydla i nie przysiadł, gdy świat zaczął wirować.
Bogu dzięki, mieli tam piwo.
To nim wypełnione były beczki z którymi przeprawili się przez góry. Przynajmniej niektóre z nich.
Grupa Jappira zajęła się nim, ugościła jak starego przyjaciela, wpędzając wiedźmina w poczucie winy z powodu misji, której się podjął – mimo, że ewidentnie został przez nich wrobiony i tylko szczęściem opuścił loch – jednak nie udało mu się wyciągnąć z nich żadnej informacji temat drugiego ładunku. Upicie krasnolud nie wchodziło w grę, ból głowy dobitnie o tym przypominał.
Pozostawało jeszcze jedno pytanie, którego nie zadał.
Chwycił się za brzuch, kierowany wspomnieniem, ale nie wyczuł tam nic, czego się obawiał, prócz kilku blizn, których wcześniej tam nie było.
Najpierw zatrzymał wzrok na karle, śpiącym nieopodal na starcie miękkich poduszek, a potem na książce leżącej na podłodze okładką do góry i pamiętał już wszystko. Pamięć wróciła z nagłym uderzeniem przytomności, powodując jeszcze większy ból wewnątrz czaszki, całkiem jakby ktoś próbował wielkim miechem wtłoczyć do niej więcej niż była w stanie pomieścić.
Przeczesał ręką włosy i ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że przez noc urosły do ramion. Wiedźmin, jako człowiek przede wszystkim pragmatyczny, nie przeraził się jednak – wyciągnął zza pazuchy krótki sztylet, który zazwyczaj służył mu do oprawiania zwierzyny, sprawdził, czy jest należycie naostrzony (był) i zaczął odcinać pasmo za pasmem.
- Ja bym się wstrzymał. Tak wyglądasz bardziej... Nie, ani trochę lepiej. – Odezwał się mężczyzna zagrzebany pod stertą poduszek, który wcześniej nie dał znaku życia, jakby co wcale nie było. Czy raczej: jakby teraz pojawił się znikąd. Wygramolił się na powierzchnie, czyniąc przy tym zupełnie zbędne i nienaturalne ruchy rękoma, jakby pijany dyrygent wymachiwał niewidzialną batutą. Ubrany był dziwnie, nawet jak na tutejszych, miał ślubie buty, koszulę z bufiastymi rękawami i marynarki kapelusz.
- Jesteś dziewczyną karła, czy tylko śpicie razem? – Odparł wiedźmin, siląc się na ripostę, mimo, że nie było mu teraz do śmiechu.
- Tylko w piątki i środy. – Odpowiedział mężczyzna, zataczając się nieznacznie. Ciężko było się zorientować, czy był jeszcze pijany, czy był to dla niego stan normy, który z rozmysłem utrzymywał. – Co cię tu sprowadza? Głupie pytanie. – Dodał, nie czekając na odpowiedź. – Każdego trafiło to samo gowno. Jak cię zwą?
- Geralt... Gerwant. Nie ważne skąd.
- Jack Sparrow. Kapitan, rzecz jasna. Najsłynniejszy pirat na wśród, zachód, północ i południe od Tortugi.– Mężczyzna wyprężył się dumnie i stał tak, póki znów się nie zachwiał i powrócił do swojego pijackiego tańca. – Więc to o tobie...
- Nie bierz na poważnie tego starego pijaka. Dorabia udając faceta udającego jego samego na imprezach dla dzieciaków. Sądząc po tym, że ciągle pije za moje, nie jest w tym zbyt dobry. – Karzeł wszedł piratowi w słowo. – Chociaż w jednym ma słuszność, lepiej zostaw długie włosy.
- Przeszkadzają mi. – Krótko odpowiedział Gerwant i z powrotem zabrał się za odcinanie kosmków.
- Daj się zająć tym profesjonalistom. – Tyrion próbował dyplomacji. – Nowa fryzura, szkła do oczu, trochę pudru, a będziesz wyglądał całkiem jak nie ty.
- Całkiem lubię wyglądać tak, jak ja. – Odparł wiedzmin, nie zaprzestając podjętej czynności. Kolejne pukle białych włosów opadały na miękką satynowa poduszkę.
- Ale tutejsi strażnicy wiedzą jak wyglądasz, co może być pewną przeszkodą, jeśli chciałbyś swobodnie się poruszać za dnia po ulicach. – Karzeł wstał i podszedł do niego, jedną dłoń trzymając za plecami, przyjmując pozycję doświadczonego mówcy - A, jeśli chcesz się pozbyć tych bólów głowy i napadów retrospekcji, które w końcu doprowadzą cię do szaleństwa, i nie chcesz, by włosy kolejny raz odrosły w ciągu jednej nocy, to lepiej gdybyś mógł wyjść z tej nory.
Gerwant zatrzymał ostrze tuż przed odcięciem kolejnego kosmka.
- Jestem prostym wiedzminem – powiedział – i nie imponuje mi gadanie dookoła tematu. Mów, jaki jest plan.
- To później. – Odpowiedział z błyskiem w oku. - Najpierw trzeba doprowadzić cię do porządku.

***
Dziewczyna, która się nim zajęła, była drobna, długie ciemne włosy splotła w warkocz, mówiła we wspólnym języku (który wszyscy tutaj doskonale znali) z wysiłkiem i akcentem, który przypominał mu parę którą spotkał w swojej młodości. Niedzwiedziolak i mamuna, dwa potwory, które były bardziej ludzcy niż ludzie. To spotkanie z nimi nauczyło wiedźmina, że nie zawsze na śmierć zasługuje ten, kogo wskażą palce większości. A rok później, w Tajgarze, zapamiętał raz na zawsze, by nigdy nie kierować się perspektywą łatwego zarobku, nie wchodzić w niejasne interesy i nie mieszać się do polityki, o ile nie chce się wpaść w największe gowno...
- Uże. Wszystko w pariadkie? – Dziewczyna skończyła swoją robotę i obróciła go na specjalnie skonstruowanym krześle, tak, że mógł zobaczyć się w lustrze.
Warstwy pudru zakryły jego spowodowaną mutacją bladość, zmyślne szkła (miał obawy, gdy wkładała mu je do oczu) zmieniły barwę jego tęczówek na kasztanową, a włosy – włosy były najgorsze. Zabarwione na brązowy, wpadający miejscami (tam, gdzie farby było mniej) w rudy odcień, obcięła mu po bokach na krótko – to było do przyjęcia – zostawiwszy jednak górę o wiele dłuższą, gdzie kosmki ufryzowała na sztorc, niczym końcu grzebień albo szpic kedweenskiego hełmu.
- Wyglądam, kurwa, jak błazen. – Podsumował pracę dziewczyny, która z trwogą zerknęła ku stojącemu nieopodal karłowi.
- Czyli nie będziesz rzucał się w oczy. – Spoinował z uśmiechem. – Jest świetnie. – Dodał, po czym położył na półce z fryzjerskimi utensyliami prostokąt zielonkawego papieru z namalowanym w centrum królem (domyślił się Gerwant po koronie).
- Spasiba, dziękuję bardzo. – Odpowiedziała dziewczyna i schowała obrazek do szuflady.
- Reszty nie trzeba. – Dodał krasnal i razem z wiedzminem udali się do wyjścia.
Tylko, że wiedźmin nie wyglądał już wcale jak wiedźmin.
Ogolili go, ubrali po miejscowemu, w buty nazywane adidasy, które – odkrył z zaskoczeniem – były całkiem wygodne, spodnie zwane dzinsami, które już tak wygodne nie były, oraz czarną koszulkę z kolorowym napisem „1969 camp US Illinois special rocket” który chyba niczego ko konkretnego nie oznaczał. Tak przygotowany mógł służyć za pośmiewisko na każdym z królewskich dworów. Mieli jednak inny cel.
- Możesz mi to jeszcze raz wyjaśnić? – Zapytał, gdy czekali na zmianę świateł. – Kogo szukamy i jak w ogóle mamy zamiar go odnaleźć?
- W książkach wydawałeś się bardziej błyskotliwy. – Westchnął krasnal. Ubrany był podobnie do Gerwanta, z równie bezsensownym napisem na czerwonej koszulce.
- W nich zawsze każdy wie co powiedzieć. Tymczasem moja profesja nie skupia się na mówieniu. – Położył ciężko dłoń na ramieniu karła i zacisnął lekko palce, tyle, by krasnal zrozumiał, że to nie pora na żarty, a Gerwant nie jest koneserem dowcipu i znacznie bardziej interesują go konkrety.
- Jak każdy z nas, pojawiłeś się tutaj podczas jednego z tych przeklętych świąt tutejszych dzieciaków, które nawet nie trzymały w dłoni piersi, chyba że własny tłusty cycek. Długo zastanawialiśmy się nad tym, jaki jest związek... i nie będę cię zanudzać. – Postanowił przejść do sedna, kiedy tłum wezwany zieloną lampą ruszył naprzód. – Mówiąc prosto: ty tutaj, do wiele ludzi myśleć o wiedźmin... auuu! – Ramię zabolało, gdy Gerwant wzmocnił uścisk. – Znęcać się nad niewinnym karłem, to takie rycerskie.
- Nie jestem rycerzem, a tobie daleko do niewinnego. Przejdź do rzeczy.
- Każda opowieść ma zniekształcenia. – Ciągnął Tyrion, tym razem mówiąc szybciej. – I działają one nawet, kiedy już jesteśmy tutaj. To jedyny trop, który daje nam nadzieję, że jest tu jakaś magia i wrócimy do swoich światów. W twoim przypadku różnice są jednak dość znaczne, do tego skupiają się na tym, czego nie ma w książkach. Tu skręcamy. – Poinstruował wiedźmina, gdy dotarli do miejsca, w którym ludzie poili metalowe wierchowce-wozy, używając do tego specjalnych rur. Produkty tutejszej magii, to znaczy technologii, miały otwory gębowe ulokowane z tyłu, na jednym z boków. Były szkaradne, tak szkaradne, że Gerwant zatęsknił za końmi. Dalej przemierzali las wielkich, kwadratowych kamiennych budowli, upstrzonych oknami. W niektórych widział rozwieszone pranie, w innych siedziały koty i ich widok, zwykłych, swojskich zwierząt, najprawdziwszych, najpospolitszych myszolapow w tym sztucznym, szalonym i obcym świecie dodał mu otuchy. – To wszystko oznacza, że padłeś ofiarą fanów. Wykorzystali cię, by dać upust swojej wątpliwej kreatywności i jeszcze bardziej wątpliwemu talentowi. Nadpisali oryginalną... o ile w ogóle można tak ją nazwać... historię, nie troszcząc się przy tym o spójność, albo o dobry smak, albo umyślnie postępując im wbrew. – Pokonali zalany płynną, już wystygłą, skałą plac między budynkami, obeszli jeden z nich, po czym zatrzymali się przy wejściu.
- Czyli każdy? – Zapytał. – Każdy tutaj może to zrobić? Bawić się czyimś życiem jak historyjką spisaną na zwitku papieru?
- Tutaj twoje życie jest historyjką spisaną na zwitku papieru. – Karzeł wypowiedział to dobitnie, jakby zamiast słów chciał wypluć kamienie. – Problem w tym, że nie napisaną w całości i trochę nie trzymającą się kupy. Dlatego tutaj jesteśmy. – Wskazał na budynek.
- Tutaj, czyli gdzie?
- Poszukaliśmy śladów. Nasz genialny śledczy wniknął w sferę, w której tubylcy przekazują sobie wiadomości, zwaną internetem, i w sposób, którego opisem nie będę cię zanudzać...
- Czyli po prostu nie masz o tym pojęcia.
Krasnal odchrząknął i przyjął swoją ulubioną poze mówcy.
- ... odkrył, że nieszczęsny fan, który spłodził historie o Gerwancie z Rybli i puścił ją w obieg, mieszka właśnie tutaj. Nie jest szczególnie popularny, raczej nikogo nie obchodzi, jednak może przez bliskość miejsca, w którym uaktywnia się portal... Z jakiegoś powodu oberwałeś jego fanfikiem.
Gerwant spojrzał na Tyriona, spojrzał mu głęboko w oczy, nawet nie próbując analizować tego co usłyszał, ponieważ kolejny raz zlało się w jego głowie w jeden nieskładny bełkot. - Co mam z nim zrobić? – Zapytał o najważniejsze, a karzeł uśmiechnął się szeroko.
- Przekonać go, by jak najszybciej dopisał dalszy ciąg i to w taki sposób, by pozbierać bałagan w twojej głowie do kupy. A potem wziąć to, co napisał, i czytać, aż będziesz bardziej tego pewien niż własnych wspomnień. – Zakończył efektownie, po czym podszedł do drzwi budynku i stanąwszy na palcach nacisnął symbole dwóch z dziewięciu cyfr, które ktoś bez jakiegokolwiek wyczucia estetyki przytwierdził do czarnej tabliczki na prawo od wejścia. – W innym wypadku - dopowiedział – latający w sukience, walczący z niewidzialnymi duchami Thor, będzie przy tobie wkrótce wzorem umysłowego zdrowia.