JustPaste.it

Rozdział XIII

 

Wraz ze światłem zalała to fala ciepła. W jednym pomieszczeniu, bez żadnego sensownego powodu, panowały dwa całkiem odmienne klimaty. Całkiem jakby ktoś przeciął jedno zdjęcie i w miejsce odrzuconego kawałka wkleił część drugiego. Fotografowany obiekt pozostawał ten sam, ale zmieniło się wszystko inne.

- Pole siłowe? – Powiedział. – To było pole siłowe? Czułem mrowienie. Ukryte w załamaniu światła.

- Tak. – Potwierdziła Kalipso. Z gracją i pewnością siebie, mimo nagości, która wcale jej nie krępowała, podążała przed nim w głąb korytarza.

Widok jej nagich, zgrabnych, twardych pośladków nie sprawiał mu przyjemności. Wcale.

W końcu stanęli przed drzwiami. To niemożliwe - nie w fabryce, zamiast w rezydencji wysoki postawionego dyrektora, albo milionera-kapitalisty – ale wydawały się zrobione z dębowego drewna.

- Wejdźcie. – Zaprosił się z wewnątrz głos, który Ben doskonale rozpoznawał. Słyszał go regularnie, na comiesięcznych kontrolach efektywności. Nie pomyliłby to z żadnym innym.

Przez plecy przeszedł mu dreszcz.

Tym razem to nie pole siłowe.

To: już.

Kalipso nacisnęła staromodną, i prawdziwie secesyjnej linki, klamkę i drzwi ustąpiły. Weszli do środka.

W wielkiej sali, wyłożonej kamieniem i drewnem, w bogato zdobionym, wystającym z przeciwległej do drzwi ściany kominku płonął ogień. Najprawdziwszy. Memmortigon słyszał trzask szczep drewna, pękającego pod wpływem temperatury. Na podłodze, pokrytej  parkietem, leżała skóra wielkiego niedźwiedzia. Z jednej strony z sufitu zwisały wielkie i ciężkie arrasy, tuż pod nimi stał rząd zbrój, wypolerowanych, przeznaczonych raczej do oglądania niż do użytku, w różnych rozmiarach. Jedna nawet dla dziecka. Ścianę naprzeciw zajmował rząd drewnianych mebli, szaf, regałów na których wystawiono oręż, trofeów z polowań. Półek  pełnych słojów z zakonserwowanymi fragmentami roślin i zwierząt i innych alchemicznych ingredientów. Bliżej kominka stało wielkie biurko, takie, na którym można by rozłożyć mapę wrogiego królestwa i planować pobicie Ulsteru, gdyby to były czasy króla Artura i innych rycerzy-herosów. Zamiast tego mebel pokryty był interaktywną pleksi z wbudowanym holokomputerem.

Za biurkiem, odkryty wilczym futrem, w czarnym eleganckim garniturze, siedział Ignaz Morbus.

- To bardzo mocna halucynacja. – Powiedział Ben na głos,  ale raczej do siebie. Co ją spowodowało? Eter? Inteligentne cząsteczki jakiegoś nano-narkotyku zaprojektowane tak, by wywołać konkretną wizję? Fale psychotroniczne? A może to hologramy, może wszczepka rzeczywiście nie była uszkodzona, tylko ktoś z zewnątrz przejął kontrolę? Albo... – To pole siłowe... Kalipso, co widzisz?

Nie odpowiadała.

Morbus wykonał gest, przeciągnął dłonią po blacie, wydając urządzeniu sobie tylko znaną, przeznaczoną wyłącznie dla jego oczu komendę.

- Podejdź, kochana. – Odezwał się, a Kalipso ruszyła w jego kierunku. – Przycupnij tam, przy ogniu, z pewnością jesteś zziębnięta.

Kobieta usiadła w pobliżu kominka, niedaleko krawędzi biurka. Złożyła nogi, poparła się jedną ręką i przybrała poze pełnej gracji haremowej niewolnicy.

- Ty też podejdź, Ben. – Polecił Ignaz władczym, swobodnym tonem, którego Memmortigon nie słyszał nigdy wcześniej w jego słowach. To była jego prawdziwa twarz? Czy kolejna maska? Ten człowiek zmieniał kształt, choć fizjonomia pozostawała ta sama. – Wiem, że dużo przeszedłeś, by tutaj trafić. Mam nadzieję, że zrozumiesz, że nie mogłem inaczej.

- Co jej zrobiłeś? – To było pierwsze pytanie, jakie ciągnęło się na jego usta. Tyle dni, tyle przeszkód, tyle nieodwracalnych decyzji i przypadków, a mimo to, o tym pomyślał najpierw. Czyżby miał w sobie coś z rycerza na białym koniu? Kalipso skwitowałaby to ironicznym uśmiechem, gdyby tylko była sobą.

Marnujesz swój czas, brachu! To cię zaprowadzi tylko do pia...

- Podejdź, tak będzie rozmawiało się lepiej. – Doktor, niczym następny mag, wykonał kolejny gest, tym razem zapraszający Bena bliżej. Ten zdecydował się zrobić kilka kroków. W końcu po to tutaj przyszedł. – Nikt nam nie... przeszkodzi. Odpowiem na wszystkie twoje pytania, zaręczam. Usiądziesz? – Dodał, gdy Memmortigon był już blisko i wskazał mu krzesło po drugiej stronie blatu. Bardzo blisko Kalipso, która patrzyła na nich z umiarkowanym zainteresowaniem i zaplatała włosy na palec.

Usiadł.

 Ignaz za to podniósł się, podszedł do jednak z szafek i wydobył z niej karafkę (Ben widział ją już wcześniej) Z whisky, która wyglądała na prawdziwą  (i, niech go diabli, Ben zaczynał sądzić, że tak jest w istocie) oraz dwie kryształowe szklanki. Wewnątrz szafki stała też ta sama maszyna, co wtedy, w gabinecie. Tym razem była już włączona. Doktor napełnił obydwie szklanki alkoholem i jedną z nich postawił przed Benem, drugą zabrał dla siebie i wrócił na miejsce.

Kiedy siadał, uderzył lekko palcem w róg blatu (pojawił się tam okrąg z wpisanym zielonym trójkątem) i z przywieszonych nad kolekcją broni trąb popłynęła muzyka. Na co czekasz, Cuhulianie, czy słyszysz   z Cualinge stad wołanie, wyśpiewywał delikatny, wzmocniony chórem sopranów, przetworzony elektronicznie głos, wpisujący się w neopoganski nurt muzyki elektro-pop z Europy.

- Wyłącz to i przejdźmy do rzeczy. – Twardo powiedział Ben, który nie zdecydował się zająć wskazanego krzesła, stanął tylko przy biurku Morbusa. Blisko. Tak blisko jak mógł. Miał to ja wyciągnięcie ręki. – Jesteś szaleńcem. To wszystko – Wykonał gest obejmujący całą salę. – jest szaleństwem, a ja nie przyszedlem tutaj, żeby grać rolę w twoim przedstawieniu. Najpierw powiedz mi, co zrobiłeś Kalipso. Potem co zrobiłeś mnie. I dlaczego, do cholery! Powiedz wszystko, bo chcę... muszę to wiedzieć! Rozumiesz?! – Oparł się z impetem na krawędzi biurka.

Kalipso wstała i usiadła Morbusowi na kolanach, a ten chwycił ją za pierś. Z jakiegoś powodu ten widok wydał się Benowi wstrętny.

- Zostaw ją. – Rozkazał, ale doktor nie usłuchał. Zamiast tego uśmiechnął się drwiąco i pokiwał głową.

- To typowa konsekwencja pochodna swoich działań. – Odezwał się tonem psychoterapeuty. – Decyzja, by stratę dziecka zrekompensować sobie kupnem homunkulusa, spowodowała, że zacząłeś postrzegać maszyny w sposób podmiotowy. Bardziej, niż ludzi. Czy nie powinieneś myśleć raczej o swojej żonie, niż o maszynie do sprawiania przyjemności? – Pocałował Kalipso w szyję. – To, co teraz widzisz, to podstawowy program, trzon, na jakim została zbudowana jej tożsamość, który był nadpisywany i kolejne aktualizacje, patchy, mody... Wszystko, co uczyniło ją podobną do człowieka. Ale pod spodem, wewnątrz, było to.

- Zostaw ją, albo...

- Jak myślisz, czy homunkulusy mają dusze? – Zapytał Ignaz, ale nie było to pytanie, na które oczekiwał odpowiedzi. – W każdej chwili można je wyłączyć. Można zmienić oprogramowanie. Potem włączyć ponownie. Kiedy więc by umierały? Po absolutnym zniszczeniu?

- To, że możesz na nie wpłynąć, nie oznacza, że masz prawo nimi gardzić! – Ben sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd nóż. Ten sam, który dała mu Kalipso. Zachował go aż do tej pory. – Jak sądzisz, czy kiedy wbije ci go w bebechy, to wyłączysz się? Chirurg pozszywa rozpieprzone flaki, kiedy Ty będziesz nieprzytomny  czy może będziesz żyć bez nich i srać przez rurkę do torebki? Albo może wyłączę ciebie raz na zawsze? Albo wbije ci go w czerep i to pozmienia ci styki w mózgu, tak, że nie będziesz pamiętać jakim kutasem byłeś? Teraz powiedz, czy to, że masz w swojej ręce pilocik, pozwala ci traktować ją jak zabawkę?

Brawo, stary, trzeba było tak od początku! W ogóle po co z nim rozmawiać, czy nie wszystko jest tu jasne? Masz przed sobą winnego. To on skazał cię na śmierć. To, co wyprawia tylko potwierdza, że jest obłąkany, a odesłanie go z tego świata będzie zasługą. Czemu się wahasz?

- Idź na swoje miejsce. – Polecił Morbus Kalipso, a ta wstała i podeszła do rzędu zbroi. Jedna otworzyła się przed nią jak imitujący sarkofag mechanizm i dziewczyna weszła do środka. Metalowe segmenty kolejno zamknęły się. Na końcu hełm zakrył twarz.

Ben śledził całą jej krótką drogę przez salę, nie odrywał od niej wzroku póki zupełnie nie pochłonął jej metal. Przemierza przestrzeń i czas, w fortecy z której nie widać gwiazd, zaśpiewały trąby, wiej, jeśli mag przetnie twój szlak. Kiedy znów zwrócił się w stronę Morbusa, nadal ściskając nastawione na sztorc ostrze, zauważył w jego dłoniach zupełnie nowoczesny, wyposażony w SI rewolwer Colt-Samsung kaliber dziewięć milimetrów.

Ben rzucił się na Morbusa, pchnął ostrzem w przód, na oślep, by jak najszybciej zadać mu ranę. Wiedział, że ma milisekundy, czas, który minie od naciśnięcia spustu do reakcji SI i zwolnienia pocisku. Niewiele, ale mogło się udać. Ale nie udało się, broń wystrzeliła nim sztylet dosięgnął celu. Ołowiany pocisk wszedł przez jego klatkę piersiową, ominął żebra i wyszedł z drugiej strony. Ben padł na blat, już nieżywy, choć jeszcze dychał, a ciepła krew rozlała się po interaktywnej pleksi. Stalowe zbroje nawet nie drgnęły. W ostatnich chwilach domyślił się, kogo zawierają pozostałe. Czemu różnią się rozmiarem. Dlaczego jest ich akurat sześć.

Nim pochłonęła to ciemność, zauważył jeszcze kształty wychodzące zza arrasów, kłębiące się przy suficie, tam, gdzie cień wygrywał ze światłem kominka.

Zobaczył to wszystko w jednej chwili, jakby strumień informacji na wielkiej szybkości wpadł mu prosto do głowy, a mózg dokonał percepcji wszystkich scen jednocześnie.

Odłożył nóż i usiadł.

- Błędnie przyjąłeś, że z powodu ich natury i pochodzenia, uważam homunkulusy za istoty gorsze od ludzi. – Morbus również położył broń na blat, sięgnął za to po szklankę. – Tymczasem myślę, że jest wprost przeciwnie. Homunkulusy wykonują program. Są niewinne. Posłuszne. Nie znają wstydu. Bliżej im do ludzi takich, jakimi byli przed zjedzeniem owocu z drzewa poznania. Bliżej im do boskiego stworzenia. – Zrobił chwilę pauzy. – Są idealnym narzędziami. Dalia... – Spojrzał w kierunku zbroi. Ben powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem. Było ich coraz więcej. Stały (czy też wisiały w powietrzu, ledwie dotykając podłoża) za rzędem rycerskich sarkofagów. I czekały. Morbus nic nie robił sobie z ich obecności. – Wiedziałem, że ci się spodoba. Wypełniała swoją rolę nawet wtedy, gdy myślała, że zbuntowała się przeciw pozostałym. I przeprowadziła cię do mnie. Teraz misja ich wszystkich dobiegła końca. O ile plan się powiedzie, rzecz jasna.

- Jaki plan? I co ja mam z tym wspólnego? Czemu mnie w to wciągnąłeś, do cholery?!

- Ja? – Doktor uniósł brwi w geście autentycznego zdziwienia. – Ja wręczyłem ci jedynie lek. To miałem zrobić: wyleczyć cię. Po to do mnie trafiłeś.

- Przestań pieprzyć! Wykorzystałeś mnie i zniszczyłeś mi życie!   

- Pamiętasz, co ci dolegało? – Doktor (o ile w ogóle był doktorem) wracał wciąż do tego tematu. Otworzył szufladę biurka i wyciągnął stamtąd grubą teczkę pełną dokumentów. Papierowych! Zupełnie jak u schyłku dwudziestego wieku. Rozsupłał sznurek, którym była związana i zaczął czytać. – Tanatofobia, tanatomania, stany depresyjne, problem z określeniem własnej tożsamości, pragnień, celów, brak motywacji do działania. I jeszcze kilka innych, mniej oczywistych rzeczy. – Przewertował naprędce resztę papierów i zamknął teczkę. Położył ją obok pistoletu. – Zastosowałem kurację farmakologiczna. Powiedz mi, kiedy po raz ostatni pomyślałeś o samobójstwie? Albo o śmierci w innym kontekście? Czy nadal żyjesz  pozbawiony celu? Nadal odczuwasz bezsile tak samo jak ziemskie przyciąganie? Wyłączyłem cię. – Uznał z satysfakcją.

- To ma być cel? Straciłem wszystko co miałem. – Podniósł się z krzesła. Mackostwory były coraz bliżej, jeden czaił się już za plecami Morbusa. Wyciągał raz po raz jedno ze swoich niekształtnych odnóży ku leżącej  na biurku broni, ale ostrożnie, tak, by nie dotknąć Ignaza. Ten nawet to nie zauważał, skupiony na Benie.

- Nie kazałem ci kłamać, nie radziłem uciekać, nie zmusiłem do tułaczki po kanałach. Tych wyborów dokonałeś sam. Popchnąłem cię tylko do zmiany i...

- Znaleźli moje ciało! Jak to zrobiliście? Jak to możliwe, do cholery?! Czy w ogóle moje wspomnienia są prawdziwe? Co z moją żoną? Dziećmi? Co z moim życiem? – Pochylił się nad blatem biurka i spojrzał na pistolet. Tuż obok niego, na skraju mebla, przycupnął jeden niewielki mackostwor, z rozdziawioną paszczą, jednym okiem łypał na Bena, drugim na Morbusa, trzecim na rewolwer.

Doktor nie odzywał się dłuższą chwilę.

...czemu?

W końcu sam sięgnął po broń. Odbezpieczył ją, SI dała o sobie znać automatycznie i zablokowała lufę, a potem pchnął ją w kierunku Memmortigona.

- Twoja żona i dzieci mają zabezpieczoną przyszłość. – Odpowiedział, omijając sedno sprawy. – Odbył się twój pogrzeb i Ben Memmortigon jest sklasyfikowany jako ofiara terrorystów gospodarczych, w oficjalnej wersji ktoś się pod Ciebie podszył. Dzięki temu dostaną ogromne odszkodowanie. Nigdy, choćbyś co miesiąc był pracownikiem miesiąca, nie zarobiłbyś takiej kasy. Sądzisz, że będzie im bez ciebie źle? Że chcą twojego powrotu? Co by było, gdybyś się pojawił? Zamknęli by cię a im pozostałoby życie na bruku. Homunkulusa odebrał by bank i...

Ben chwycił Colta-Samsunga i wycelował w środek głowy Morbusa. Czerwona kropka lasera zatrzymała się idealnie w pół drogi między jedną a drugą brwią.

- Chcesz, to spróbuj. – Powiedział swobodnie Ignaz, mimo, że był trzymany na muszce. – Wiesz na czym polega działanie SI w broni palnej? Ma ograniczać jej nadużycia. Niwelować błędy człowieka. Niepotrzebne śmierci. Pistolet pozwoli ci wystrzelić, ale dopiero wtedy, kiedy będziesz mieć obiektywny i realnie istniejący powód. No już, naciśnij spust!

Wokół mężczyzn zebrały się wszystkie mackostwory, kilka – tych najmniejszych – przysiadło nawet na lufie pistoletu i bujało się na niej jak na gałęzi. Już nic nie robiły sobie ze światła i ciepła ognia. To wizja śmierci i mrok w duszy Memmortigona musiał je przyciągnąć. Na pewno.

- Wiedziałem. – Prychnął Morbus.

Palec opadł na spust.

Już słyszeli strzał.

Ben widział, jak oczy siedzącego przed nim mężczyzny powiększają się, a źrenice kurczą. Widział mgnieniu strachu na jego obliczu...

(Nadejdzie czas, pastereczko, gdy spór się skończy, Cuhuliann dzielny i bóg upadły, Cu Roi, ich krew jeden los łączy, zagrzmiał chór poprzez trąby. Ostatni dźwięk powtórzony po trzykroć i wydłużony, w towarzystwie ultra basów i trzeciej warstwy linii melodyjnej, zapętlonej i przyspieszonej na styl nowoczesnego alternatywnego elektro, przypieczętował koniec utworu).

...i dziką radość, gdy okazało się, że broń nie wypaliła, a dźwięk strzału był tylko projekcją ich umysłów. I wtedy zaczął się śmiać.

Pląsające w ekstatycznym tańcu mackostwory zatrzymały się na raz i zaskrzeczały, rozżalone. Ciężkie kontakty arrasów aż załopotały, kiedy przepłynęła tamtędy ławica niezadowolonych, pół-realnych monstrów.

- Co, jak, do cholery?! – Zdenerwowany Ben uderzył dłonią w broń.

- Twój powód jest niewystarczający do użycia broni. – Odezwała się SI pistoletu przez wbudowany głośnik. – Obiekt ci nie zagraża. Nie podjął próby dokonania uszczerbku na zdrowiu lub pozbawienia życia.

- On mi zniszczył życie! – Dyskutował z bronią Ben.

- Cel podając się za doktora Ignaza Morbusa dokonał próby wyleczenia pana z pańskiego stanu – Wyjaśniał pistolet swoją decyzję. – i próba ta zakończyła się powodzeniem. Oczywiście podawanie fałszywej tożsamości i działania w organizacji terrorystycznej to przestępstwa, ale nie jest pan upoważniony do podejmowania działań w tej materii. Zostają tylko względy personalne, a te są niewystarczające...

Morbus uśmiechał się. Nie mógł i nie chciał  powstrzymać tej manifestacji zwycięstwa.

- ...szczególnie zważywszy na to – Kontynuował Colt-Samsung. – że cel nie był świadom i do tej pory nie rozumie dokładnie sposobu działania i konsekwencji substancji, którą panu podał. To pogwałcenie etyki lekarskiej, ale nie ma dowodu, że cel w ogóle jest lekarzem...

- Nie wiesz.

Dwa słowa.

Dwa słowa i cała przewaga, cały czar zwycięstwa Morbusa zniknął, rozwiał się w powietrzu. Całe dnie dążył do tego, by to znaleźć, a okazało się,  że to nie jego powinien szukać. Tylko kogo? Czy mógł zrobić coś więcej?

- Ta SI wygaduje bzdury. – Zarzekał się trzymany na celowniku pseudo-doktor, który nagle stracił rezon. – Znam doskonale założenia planu.

- Nie. – Zaprzeczył mu Ben. – One się nie mylą. Nie umiesz tego wytłumaczyć, bo nie  wiesz nic więcej. Nikt z was nie wie. Dlatego mnie sprawdzaliście. Dlatego się ukrywałeś i zdecydowałeś na spotkanie dopiero teraz.

- To nieistotne. – Ignaz Morbus wstał i nacisnął dłonią w miejsce blatu, gdzie musiał być ulokowany holo-klawisz. – Plan został zrealizowany, już jutro będzie wielki finał. Ci, którzy mnie wysłali przejmą to miasto.

- Kim oni są? Kim są? – Dopytywał zdesperowany i poirytowany Ben.

Zbroje-sarkofagi otworzyły się i Ben mógł zauważyć cztery nagie postaci. Brakowało Petrusa i jednego z Bliźniaków.

- Wiesz, czemu wolę roboty? Bo ludzie są tacy jak ty. Niewdzięczni. Odwróciliście się od swoich bogów, skazaliście ich na zapomnienie, zajęliście ich miejsce. Ale oni, homunkulusy, są sługami doskonałymi. Prawdziwymi herosami. Chciałem ciebie wynagrodzić... jednak to już koniec, nie jesteś więcej potrzebny. – Wystukał kolejne polecenie na niewidzialnej klawiaturze, zupełnie nie zważając na uciekające spod jego dłoni małe mackostwory. Jeden z nich potrącił teczkę i ta spadła na podłogę, ale Morbus nie zawracał sobie tym głowy. Jakby dla niego to w ogóle się nie wydarzyło.

- Ty ich nie widzisz. – Ben Memmortigon doznał objawienia. – Nie jesteś w stanie ich dostrzec, nawet kiedy wpływają na świat wokół.

- Co, nie rozumiem... – Morbus wpatrywał się w niego, próbując dostrzec prawdę, która nie była przeznaczona dla jego oczu.

- Już rozumiem. – Teraz to Ben się uśmiechał. Jednak ta wizyta nie była bezcelowa. Coś mu dała. Coś bardzo cennego. – Jesteś tylko pachołkiem, sługą, psem na smyczy. – Drwił ze swego rozmówcy, który przegrał z kretesem to spotkanie.

- Jestem psem bogów! – Ryknął Curoi. - Bierzcie go!

Kalipso skoczyła ku wystawie broni, ściągnęła stamtąd dwa długie miecze i opadła na podłogę niczym naga walkiria. Mackostwory kłębiły się i wirowały w powietrzu, była ich cała masa i ciągle pojawiały się nowe. Dwa ostrza zatańczyły w powietrzu, z ramion spadła głowa.

***

Sześć został dekapitowany.

- Tu agentka specjalna Lisa Fovos, mówię w imieniu korporacji Light&Bringing i wszystkich utrzymywanych z jej ramienia służb porządkowych i wojska. – Odezwała się Kalipso głosem innej kobiety. – Rekwiruje tego homunkulusa. Ignazie Morbus i Benie Memmortigon, jesteście aresztowani. Budynek, w którym przebywacie, jest otoczony. Proszę o...

Co to miało znaczyć?

- Zastrzel ją! – Krzyknął przestraszony niegdysiejszy psychoterapeuta.

- To bezcelowe. – Odezwał się pistolet. – Broń palna takiego kalibru nie wyrządzi istotnych szkód homunkulusowi za wyjątkiem precyzyjnego trafienia pod odpowiednim kątem w jeden z układów kontroli. Prawdopodobieństwo w tych warunkach, przy stale zmiennej trajektorii, ze względu na ruch celu, jest mniejsze niż jeden do czterdziestu tysięcy.

Ben wpatrywał się w Kalipso, która została opętana przez  człowieka, zastanawiał się jak do tego doszło. Celował do niej, ale nie naciskał na spust.

Morbus rzucił się do ucieczki, wykorzystując ukryte za jedną z szaf tajne przejście, ale Ben nie uciekał. Patrzył na ciało nagiej dziewczyny, która walczyła  (i wygrywała) z Polluksem i małą Judie.G. Wtedy przypomniał sobie

wystrzał.

Tam, na komisariacie.

Myślał, że igła była przeznaczona dla niego, ale to od początku miała być Kalipso. Zamiast biologicznego wirusa musiała zawierać elektroniczny. Lisa to przewidziała! Nie wiedział, na ile była przezorna, a na ile to był łut szczęścia, ale musiała mi uwierzyć, że terroryści to sztuczniacy i w decydującym momencie użyła broni przeciwko nim. To było ryzykowne zagranie z małą szansą powodzenia. Gdyby Morbus nie wyłączył Kalipso, mogłaby nie mieć szansy na przejęcie kontroli, a programy ochronne i detektujące w końcu znalazłby igle i ją zdezaktywowany. Ale powiodło jej się.

Czy brak informacji dla służb  o towarzyszącym Benowi homunkulusie był celowym zagraniem? Czy udało im się uciec, właśnie po to, by doprowadzili ją do Morbusa? Wszystko mogło być misternie uknutą intrygą, albo zupełnym przypadkiem.

Lisa tańczyła w komnacie, wywijając wokół dwoma wielkimi ostrzami jak spadkobierczyni derwiszów. Polluks i Judie.G również chwycili za broń – on za buzdygan, ona za ogromny dwuręczny topór. Opóźnienie, które musiało wystąpić w przypadku zdalnego sterowania było niemal niezauważalne. Fovos musiała posiadać doświadczenie w walkach tego typu. Przecież pochodziła z pustkowi! Tam niemowlęta śpią z nożami w kołyskach.

Nie potrafił nie szanować tej kobiety.

- Nie stawiaj oporu. – Odezwała się do niego, patrząc mu prosto w twarz oczami homunkulusa. Został jej tylko jeden przeciwnik: dziesięcioletni berserk, wściekle wymachujący swoim orężem, jakby ten nic nie ważył i był zabawką z papieru  W powietrzu nad nią zadowolone mackostwory kręciły piruety. Było ich już tak wiele, że wydawało mu się, że sala zaraz eksploduje.  Zajmowały całą przestrzeń, nawet między nim a Lisa w ciele Kalipso, widział je tam i widział przez nie jednocześnie. Upakowane tak gęsto, że wykonanie choćby kroku powinno być niemożliwe.

To dobrze.

Długo przed nimi uciekał.

Podążały za nim, pojawiały się w tragicznych sytuacjach, wyciągały mi niemu swoje kończyny. I znikały, dochodziły w ciemność pozornie bez powodu. Już wiedział, że ani światło, ani ciepło, ani obecność obserwatorów nie miała dla nich znaczenia. Przybywały i odchodziły z jednego powodu.

- Zabierzcie mnie stąd. – Poprosił. – Wiem, że potraficie. - I rozłożył ręce.

Potwory ruszyły jak na znak, wszystkie w jednym kierunku, przyciągane jak opiłki żelaza przez magnes.

 Utonął w krwawym i pełnym bólu tumulcie kłów, szponów, pazurów, szczypiec, żuwaczek, łap, odnóży, macek, paszcz...

***

Wielki, ogromny, rozciągnięty od horyzontu po horyzont złoty kwadrat na niebie. Drzwi. Dziura w odnowie świata. Tunel czasoprzestrzenny.

„Wstąp tutaj, a ukażę ci, co musiało się stać”.

A oto w wycinku paralelnego świata stała konsola sterowania i przy konsoli ktoś zasiadał. Wielki, ogromny, rozciągnięty od horyzontu po horyzont Koleś. Ucieleśnienie majestatu. Manifestacja idei największego bytu.

Oddzielony od świata  (linearnego) granicami czasu i przestrzeni, a razem z nim zwierzęta pełne oczu z przodu i z tyłu, nieprzerwanie przekazujące informacje i nadające sygnał do świata materii.

W prawej ręce Zasiadającego przy konsoli tablet holograficzny, połączony zdalnie z procesorem satelity symulującego rzeczywistość, na tablecie  uruchomione siedem niezależnych procesów, każdy wymagający autoryzacji hasłem.

Wszystkie uruchomione, przez system operacyjny, który sam Zasiadający napisał, który odzyskał sprawność po krytycznym błędzie...

Trzeba ci znów prorokować, komunikuje sygnał pędzący przez morze światłowodów, na co czekasz i przychodzisz tu po raz kolejny?, wyświetla pospiesznie informację prosto ze źródła, czy też wszystko zapomniałeś?

...bojowy śmigłowiec zasłonił niebo, niewiasta została inseminowana.

(połączenie jest zakłócane, wirus powoduje szum, przedostaje przez satelitę, infekuje konsolę sterowania – awaria zapisu danych)