JustPaste.it

Rozdział XI

 

 

Uspokoił się, kiedy wyszli na korytarz i szczelne, magnetyczne drzwi zatrzasnęły się za nimi. Bez autoryzacji nikt nie mógł tam wejść, ani stamtąd wyjść. Nikt ani nic. Zdążył się zorientować, że Lisa ich nie widzi. To było w sumie logiczne – nie mogła ich widzieć, bo ona przyszły po niego. W innym wypadku, kiedy mógłby je dostrzec każdy, w całym miejscu zapanowałby chaos i już dawno doszłyby ich jakiekolwiek komunikaty o inwazji stworów rodem z piekła na pogrążone w codzienności – i sztucznym świetle lamp, które walczyły w dopiero do zapadłą nocą – miasto. Tylko on je widział, tak musiało być. Tylko on wypił Truciznę (teraz był pewien, że to trucizna). Mógł się tego spodziewać, bardzo przypominała tabletki od doktora Morbusa.

- Wziąłeś coś. – Stwierdziła patrząc na niego, kiedy wpadł w panikę.

- Amfetamina. Była w szafce. I opium w kąpieli. – Odpowiedział. Ani słowa o buteleczce. Z jakiś powodów wolał, by to zostało tajemnicą, choć musiał mu podrzucić ją ktoś stąd.

Udało mu się wymóc na Lisie, by wypuściła go na korytarz. W końcu tu był bezpieczniejszy – nie było tu okien przez które mógł nadejść atak – do tego gdyby musieli uciekać z budynku, szybciej dotarłby do wyjścia. To było racjonalne wyjście i jego napad histerii nic nie zmieniał.

- Poczekaj tu. – Powiedziała. – Zobaczę, co się tam dzieje, a ty zostań tutaj i postaraj się uspokoić! I nie próbuj numerów. Rozumiesz?

Pokiwał głową na znak, że rozumie, a ona pognała schodami w dół.

No to wpadłeś, Ben, wpadłeś tak głupio. Jedyny sposób, by nie rozszarpały cię te stwory, to zostać tutaj i przeczekać do rana... o ile wtedy znikną. Jeśli nie, adios! Może rzeczywiście nie jesteś prawdziwym sobą, może tylko wykorzystali ciebie jak dyskietkę – skasowali Stara i zapisali nowe – a teraz pozbędą się ciebie tak samo jak tamtego nieszczęśnika. To by tłumaczyło wszystkie błędy twojej pamięci... to, że wydaje ci się, że zostałeś postrzelony. Tak, wgrali ci wspomnienia, ale ja szybko, bo gliniarz deptaku im po piętach, więc musieli coś spieprzyc.

Muszą mieć swoich ludzi nawet tutaj, w korpolicji.

Lisa nie powinna go zostawiać. Z wiedzy, jaką uzyskał oglądając niezliczone filmy sensacyjne, mógł wywnioskować, że powinna zostać z nim i chronić więźnia, na wypadek, gdyby coś mu groziło albo był powodem... czegokolwiek, co tam się działo. Ona jednak tego nie wiedziała. Nie była nawet korpolicjantka.

- Wpadłeś, Ben... wpadłeś... – Powtarzał raz po raz.

Automat z napojami we wnęce korytarza zaskrzypiał i puszka nuka-coli spadła do szuflady.

- Proszę odebrać napój z pojemnika. – Odezwała się maszyna. – Napij się, możesz już więcej nie mieć okazji. – Dodał elektroniczny głos a potem automat zastukał i zazgrzytał, tworząc jazgot przypominający zniekształcony śmiech.  

- To ty! – Wściekły, poderwał się z podłogi na której siedział i szybkim krokiem podszedł do automatu. Kopnął z całych sił w obudowę, ale wywołało to tylko kolejny atak mechanicznego śmiechu urządzenia. – To twoja sprawka. Sfałszowałeś nagranie!

- Uspokój się, ten automat to tylko jedno z moich intercial i tylko na chwilę. Przemoc jest tu bezcelowa,  co najwyżej zamiast zsyłki na farmy albo kary śmierci zamkną cię na wieki i czubków, kiedy zobaczą co zarejestrowała kamera w korytarzu. Te ciołki nie wiedzą nawet, że automat z napojami ma podłączenie do Sieci i jest obsługiwany przez SI, dla nich to wygląda tak jakbyś miał bezpodstawne napad agresji. – Maszynka znów wydała z siebie serię trzasków. – Teraz jesteśmy kwita. 

Ben, kiedy minęła już wściekłość, oparł się o szybę maszyny i osunął w dół, aż dotknął ziemi. Siedział podpierając się o jedno z ciał swojego wroga, który był nieuchwytny niczym cień. W końcu zdecydował się wyjąć napój z szuflady automatu i wypić go z przyjemnością, bo był pewien, że Rob sądzi, że tego nie zrobi.

- Kwita? Nie miałem wobec ciebie żadnego długu, blaszaku. – Upił łyk i westchnął. – Tam w dole. Na pewno przyszło po to, by mnie odbić.  – Powiedział, choć bez przekonania.

A może? Może rzeczywiście tak było? Nie był już im potrzebny, zrealizował swoją część planu i nic nie stało m przeszkodzie, by to porzucili. Ale on ich uratował. Wtedy, w Meddigo... Wrócił nawet po Bliźniaków, pokonał tę całą pierzoną drogę w dół, a potem zaciągnął jednego po drugim, każdego ciężkiego jak kupa żelastwa, do furgonetki. W każdej chwili roboty strażnicze mogły odzyskać sprawność, najbardziej racjonalnym wyjściem było spisać ich na straty, ale on zrobił to. Postąpił tak, jak dyktowało mu prymitywne, bezwszczepkowe sumienie.

Ale oni nie byli ludźmi.

- Z twojego powodu mam bardzo poważne problemy. Najpierw główny nadzorca SI w Light&Bringing dopatrzył się, że wykonywałem pracę zleconą komu innemu, podejrzewał mnie o uchybienia i dobrze wiesz, że miał rację. – Rob zmienił ton. Gdzieś znikła wrogość i gniew, teraz brzmiał, Ben nie mógł w to uwierzyć, tak, jakby chciał wytłumaczyć zasadność swoich działań. – Musiałem sfabrykować to nagranie, inaczej już by mnie odłączyli. Samo podejrzenie wystarczyło, żebym został wysłany do kontroli algorytmów w celu wykrycia nieprawidłowości. Mój kontrakt został wstrzymany, musiałem zamrozić część swoich składowych by utrzymać płynność finansową!

Jak bardzo zdesperowany był ten... byt. Nie można było go nazwać nawet maszyną, bo w sensie ścisłym nie miał żadnej cielesnej postaci. Nawet serwery na których się znajdował wynajmował tylko tak samo jak maruderzy swoje klitki. Był tylko ciągiem znaków, które kiedyś ktoś wprowadził do wszechchlonnej Sieci. Nie, nawet nie tym. Był znaczeniem ukrytym pod postacią ciągu znaków, one służyły mu za powłokę tak, jak wszystko inne i teraz, tak gdzie istniał, już ich nie potrzebował. Był jedynie informacją, a jednak chciał żyć na tyle, na ile jego stan był życiem.

- Nagłe odcięcie od części zasobów spowodowało pewne błędy we rejestrze, jestem tego pewien. – Kontynuował Rob. – To wtedy w moje obliczenia musiał wkraść się błąd i podjąłem decyzję, by schwytać cię na własną rękę. Gdyby mi się udało... Nie doceniłem ciebie i twoich przyjaciół. – Mówił już jak wcześniej. Tonem, który wraz z postukiwaniami i skrzypieniem mechanizmu brzmiał niemal jak pogarda. – Teraz to już nie ma znaczenia. Obydwaj jesteśmy udupieni.

Czy to głośnik do zacisk, czy to był chichot?

Ktoś wbiegał po schodach.

Przez ten cały czas – ile minęło? pięć minut? dziesięć? piętnaście? – nie dobiegł go zadań hałas. Czy piętro było wygłuszane? Nie padł żaden strzał? Kto to?

Czy to ważne?

Było już po wszystkim.

- Dzięki, blaszaku. – Wstał i poklepał automat, dziwnie uspokojony. Zgniótł w dłoniach opróżnioną puszkę i wrzucił ją do zsypu, który znajdował się tuż przy automacie. Nie tym razem, bracie, jego otwór był o wiele zbyt wąski by się tędy wymknąć. Do tego Ben nie zaryzykuje złamania karku już nigdy więcej. – Teraz przynajmniej wiem, że nie jestem podrobiony. Skoro to wszystko wydarzyło się, skoro mam w tobie świadka...

- Mówisz do podajnika napojów? – W dalszej części korytarza, cały rząd drzwi do nieznanych pokojów od niego, pojawiła się znajoma twarz. – Posterunek zaatakowało czterech mężczyzn. – Opowiadała, spokojnie zmierzając w jego stronę. Jedna dłoń trzymała swobodnie opuszczoną, drugą opierała na pasku. – Dopiero po prawie dwóch minutach zrozumieliśmy, że to maszyny. Myślałam, że homunkulusy o których opowiadałeś, ale to były tylko automaty. – Podparła się wolną ręką o ścianę i dopiero zauważył, że jest ranna. Błękitna koszula z wolna zachodziła purpurą. – W porę uruchomiliśmy osłonę pancerną i automat bojowy, wystarczyło kilka strzałów elektromagnetycznych... Mamy ich. – Uśmiechnęła się, ale Ben wiedział, że maskuje ból. – Opowiesz mi wszystko o tych homunkulusach...

Bum!

Kolejna eksplozja wstrząsnęła budynkiem, tym razem bliższa, o wiele bliższa niż poprzednia – na tyle bliska, że jej siła powaliła go na podłogę. Do wnętrza utrzymywanego w mikroklimacie i stałym nawilżeniu powietrza wewnątrz korytarza wpadł podmuch chłodnego nocnego wiatru. Już wiedział, co się stało. Zdążył spojrzeć w stronę List, która też padła na posadzkę, ale już, mimo rany, która nadal krwawiła, stawała na nogi.

On się nie podnosił. To nie miało już sensu.

Czekał.

Czekał aż się do niego dobiorą. Widział macki sięgające ku niemu, szpony i zęby, które, jak noże mięso, kroiły jego ciało. Czuł już ból rozrywanych tkanek i łamanych kości. Jedna z bestii poderwała go gwałtowane w powietrze.

- Zabieram cię stąd! – Oznajmiła.

Bo to nie był mackostwór. Rozpoznałby wszędzie jej głos i zapach, nie musiał widzieć twarzy, zasłoniętej w niewiadomym celu maską gazową.

Rozejrzał się po wnętrzu pokoju, z którego uciekł. Stał teraz otworem, bo eksplozja wysadziła drzwi. Nie było śladu po potworach, wnętrze wypełniał za to ogień. Płonęło wygodne dwuosobowe loże, płonęła sofa, płonął dywan pod klasowym stolikiem. Nawet automatyczny barek samopodający napoje płonął niebieskim ogniem. Cały luksusowy areszt zamienił się w przedsionek piekieł.

Ben odetchnął z ulgą.

- Nie radzę! – Odezwała się Lisa, która już biegła w ich stronę. Ręka, która dotychczas spoczywała na pasku, wyciągnęła stamtąd małą niczym świerszczyk broń. – Jeśli uciekniesz, pogorszysz tylko swoje położenie! – Krzyknęła, ale Memmortigon nie miał tu nic do gadania, poddał się żelaznemu uściskowi Kalipso. Czuł ulgę. Poddał się jej sile i nie musiał decydować, wystarczyło, by płynął z prądem zdarzeń. W tej jednej chwili, gdy widmo niechybnie śmierci okazało się tylko kolejnym obrotem koła, by wrócić do poprzedniego punktu, krokiem wstecz, znów w ręce tych, którzy to opuścili, pozwolił sobie na błogosławieństwo niedecydowania.

Już miał przecież nie żyć, los powinien spłacić ten dług! Instynkt, głęboko zakorzeniony w najpierwotniejszych rejonach móżdżku, odziedziczony jeszcze po pełzających w norach i kryjących się w skalnych szczelinach praprzodkach, którzy zdani byli na lut szczęścia i łaskę ogromnych bestii, uruchomił w jego mózgu program. Stary, starszy niż jakakolwiek wszczepka proces, który pozwolił mu pogodzić się z tym, co nieuchronne i oddać w ręce kapryśnej śmierci, tak samo, jak mysz udaje martwą w nadziei, że uda jej się przeżyć do momentu, gdy kot-myśliwy znudzi się zdobyczą i przestanie nią bawić.

- Dorwę was! Zawsze trzeba wybrać i źle wybrałeś, Memmortigon! – Krzyknęła Lisa, która nie mogła za nimi biec.

Strzeliła.

Cicha, poddźwiękowa igła pomknęła w powietrzu, w mgnieniu oka pokonując dystans jaki dzielił ją od celu, ale Kalipso zareagowała równie szybko. Podskoczyła i w locie przerzuciła Bena przez ramię, dając pokaz mechanicznej siły, nieosiągalnej dla mięśni, kości i stawów. Luna, którą miała przytroczoną do szerokiego pasa szarpnęła i razem ze swoją zdobyczą została poci ągnięta w tył,  prosto w ogień i jeszcze dalej.

***

Nie było ich.

To nie oznaczało, że zniknęły. Musiały wystraszyć się ognia, jego blasku i ciepła, ale wiedział, że wrócą i spróbują znowu. Chwilami zdawało mi się, że ja widzi. Że dostrzega oślizgłe macki i pokraczne cielska przemykające na granicy pola widzenia. Kryły się tam i czekały na dogodną chwilę.

Noc była ich królestwem.

Był pewien, że już za moment jeden z nich spadnie prosto na przednią szybę radiowozu, albo na dach, albo wydrąży dziurę w podwoziu i wepchnie się do środka.

- Może tak małe dziękuję?

Siedzący za kierownicą pojazdu mężczyzna odwrócił się, mimo, że pędził ulicą z oszałamiającą prędkością.

- Patrz na drogę! – Zbeształa go Kalipso. – Jeśli się rozbijemy, to cała akcja będzie na darmo! Że też nie mogłeś wybrać jakiegokolwiek innego!

Mknęli poprzez miasto, starając się za wszelką cenę uniknąć pościgu. Ścigały ich dwa, nie, już trzy radiowozy, wspomagane przez kilka dronow zwiadowczych i – nie było co do tego wątpliwości – cały lokalny system monitoringu. Jeśli jeszcze do tego nie doszło, to już za chwilę wszystkie główne drogi zostaną zablokowane.

Nie dostrzegał w działaniach tej dwójki żadnego planu. Kalipso wyciągnęła go z budynku (chyba tylko cudem uniknął oparzeń, gdy wskoczyli w ogień) w brawurowej akcji niczym z filmów o tajnych agentach super-szpiegów: wyskoczyła z czwartego piętra, ciągnięta na linie przez zmodyfikowany sprzęt do wspinaczki przymocowany na przeciwległym budynku i wylądowała na dachu zwinna jak kocica. Na dole czekał już Petrus w wozie, jaki udało mi się zdobyć. Wybrał radiowóz. Chyba wydawało mi się to szczytem dowcipu. I... koniec planu.

Teraz mieli już dwie agencje korpolicji na ogonie i nic nie zapowiadało tego, by jakkolwiek udało im się ich zgubić autem, które tak rzuca się w oczy, a sytuacja wciąż się pogarszała. Zachowanie dwójki jego wyzwolicieli (porywaczy?) odbiegało od tego, jakie poznał wcześniej. Zniknęło wrażenie celowości podejmowanych przez nich działań.

- To był wasz pomysł. - Odezwał się w końcu. – Judie.G i reszta nic o tym nie wie.

- To aż tak oczywiste? – Zapytała Kalipso, wychylając się w tym momencie przez okno z pasem sztyletów przewieszonym przez ramię. Co ona chciała tym zdziałać?

Dopiero kiedy pierwszy radiowóz z pościgu wypadł z trasy i uderzył w przydrożny hydrant, kiedy ostrza trzech noży wpitych jeden przy drugim rozerwały jego szczelna, samopompujaca się oponę, przypomniał sobie, z kim ma do czynienia.

- To ich na chwilę zatrzyma.

Petrus prychnął.

Takie detale. Szczegóły zachowania. Mimikra posunięta do doskonałości. Homunkulusy, szczególnie te homunkulusy, zachowywały się zupełnie jak ludzie – nawet, kiedy nie musiały nic udawać. Ich oprogramowanie skalkulowane na imitowanie człowieka działało tak dobrze, że człowieczeństwo przychodziło im z łatwością i było w tym świetni. Lepsi, niż niejeden człowiek. Ben słyszał kiedyś o przypadku pewnego słynnego aktora sprzed wieku czy dwóch,  który wybrał się na konkurs swoich sobowtórów i zajął drugie miejsce. Ktoś był lepszy w byciu nim samym.

- Podłączyłem się do ich systemu komunikacji. Nie zablokowali nawet IP tego wozu... Zaraz wpadniemy na zaporę. Musimy szybko coś wykombinować. Kalipso!

- To nie ja byłam od opracowywania planów!

Dwa kolejne radiowozy dołączyły do pościgu. Jeden wyjechał z naprzeciwka i zmusił ich do zmiany trasy. Wjechali w wąską uliczkę, która na pewno okaże się ślepym tunelem.

- Jesteśmy załatwieni. – Skonstatował ich położenie Petrus, a potem zaklął w nieznanym języku (ale Ben i tak był pewien, że to było przekleństwo).

Kalipso wróciła na siedzenie pasażera i zamknęła okno. Przewróciła lekko oczyma i przez chwilę mówiła bezgłośnym szeptem.

Dojeżdżali już do ściany. Usłyszeli łopotanie śmigieł i przestrzeń wokół nich wypełniło światło. To policyjny helikopter unosił się nad dachami  budynków.

- Zatrzymać pojazd! – Zagrzmiał głos z megafonu.

- Zagrodź drogę! – Poleciła Kalipso, nagle odzyskawszy przytomność. – Stan w poprzek, wiem już co robić! Nim nas unieruchomią razem z autem, takie śmigłowce mają działka magnetyczne!

W czasach wszczepek była to najlepsza broń, która wedle umów miedzykorporacyjnych nie wymagała pośrednictwa SI.  Działko o odpowiedniej mocy działało nie tylko na urządzenia i roboty, ale też na ludzi – powodowało czasowe zatrzymanie systemów, co najczęściej kończyło się utratą przytomności,  jeśli ktoś oberwał bezpośrednio.

Petrus spojrzał na Kalipso, kiwnął głową i gwałtownie skręcił kierownicą. Auto szarpnęło, uniosło dwa koła do góry w groźbie, że zaraz całkiem odezwie się od podłoża, skręciło i ze szczękiem zgniatanej karoserii stanęło w poprzek wąskiego korytarza między budynkami.

- Wysiadamy. – Rozkazała kobieta i otworzyła drzwi. 

Dwójka od razu wyskoczyła z wozu.

Ben został.

- Okłamywaliście mnie.

- To naprawdę nie czas, żeby o tym gadać! – Ponagliła go. Ścigający ich korpolicjanci już zatrzymywali swoje pojazdy. – Jeśli naprawdę chcesz...

- To już na mnie nie działa.

Rzeczywiście, tak było. Z jakiegoś powodu czar Kalipso nie był w stanie już go oczarować. Wydostał się spod jak wpływu, został wyłączony.

- Wyjdź z naszej strony z rękoma podniesionymi do góry! – Rozkazał przez wzmacniacz głosu jeden z funkcjonariuszy. Pozostali już ustawili się w szeregu, odcinając drogę ucieczki, utworzywszy z tarcz istny mur. Za nimi, jakby nie był to zbytek bezpieczeństwa, ustawiły się dwa roboty bojowe, każdy w połowie wyższy od człowieka.

A jeszcze dalej, za rzędem radiowozów, Ben dostrzegł znajomy, wijący się w powietrzu tak, jakby stanowiło wodną głębię, kształt.

- Dobra.

Podał dłoń sztucznej dziewczynie i razem pobiegli ku ślepemu końcowi tunelu.  Ze śmigłowca wyskoczyło więcej gliniarzy, w ciemnych mundurach jednostek specjalnych. Stanęli jeden przy drugim i na znak dowódcy (jedno uniesienie ręki wystarczyło), skoczyli z dachu prosto w dół, tam, gdzie zmierzała trójka uciekinierów. Złapawszy niemal gładką ścianę budynku, przywarli do niej i zbiegali w dół niczym pająki, polegając na technologii generatorów mikroprzyciagania (dostępne tylko za okazaniem odpowiedniej licencji, towar nie przeznaczony do użytku przez osoby niepełnoletnie, używasz na własną odpowiedzialność!).

Za nimi, w cieniu, połyskiwały granatowe rybie oczy, która tylko Ben potrafił dostrzec.

Prawdziwa definicja potrzasku.

Między nimi, a korpolicjantami, którzy już zbiegli ze ścian, było ledwie dziesięć metrów...

- Padnij! – Krzyknął Petrus i rzucił się plackiem na ziemię, a Kalipso, popychając Bena, który runął razem z nimi. Tuż nad ich plecami śmignęły trzy kuliste pioruny, na szczęście zaparkowane w pobliżu auto ściągnęło je na siebie. Antyterroryści nie żartowali.

Osiem metrów...

Oraz studzienka kanalizacyjna, której wiało właśnie się uniosło i świat zasłonił gęsty, siwy dym.

- Masz! – Przytknęła mu do twarzy maskę, która do tej pory luźno zwisała jej na szyi. – Chodź!

Pociągnęła go do przodu.

Mógł oddychać, ale gryzący dym wyciskał mu łzy z oczu i uniemożliwiał widzenie.  Znów był zdany na czyjąś łaskę, prowadzony jak ślepiec, znów jego przeznaczeniem było zanurzyć się w smrodzie kanałów. Historia ponownie zatoczyła koło.

Miał wrażenie, że tak naprawdę nic się nie dzieje, całe następstwo wydarzeń jest jedynie iluzją, zapętlonym nagraniem powtarzającym się z małymi różnicami, chwila po chwili, a on rzeczywiście trwa w miejscu.

Promień ciepła przemknął tuż obok jego twarzy, dostrzegł nawet błękitną świetlną lune,  mimo tego całego dymu. To wydawało to z rozmyślań.

- Tutaj, szybko! – Kalipso pociągnęła go za rękę, a potem wepchnęła prosto do studzienki, nie zważając na to, czy odzyskał sprawność widzenia. Ona pewnie dostrzegała nie mam wszystko, dzięki termowizji,  echolokacji, ultraswiatloczulym receptorom czy czemukolwiek. Oddziały specjalne też pewnie widziały więcej niż on, przynajmniej celowali całkiem dobrze.

Nie udało mu się złapać szczebla drabinki i padł z wysoką prosto w kanał pełen pomyj.

- Petrus! – Krzyknęła jeszcze, rzuciła dwa ostatnie sztyletu gdzieś w kłębowisko czarnych obłoków i sama wyskoczyła do środka, zatrzaskując przy tym pokrywę. Wylądowała lekko, na nogach, tuż obok Memmortigona.

Kiedy wygrzebał się ze ścieków, dostrzegł żółto-czarnego robota spawalniczego, który stanął już czterema pająkowatymi odnóżami na wieku studzienki i laserem umieszczonym tam, gdzie miałaby pysk będąc zwierzęciem, spawał jej brzegi ze ścianami tunelu. Na jednym z ramion miał działko gazowe, z opróżnionym już nabojem. 

A potem zapadła ciemność. Nadeszła wraz z ostatnim spawem,  gdy zgasło światło lasera. Została tylko wilgoć i smród.

- Biegniemy. – Poleciła i ruszyła w głąb korytarza, nie oglądając się za nim, a potem zatrzymała, przypomniawszy sobie o skali jego biologicznych ograniczeń. Sięgnęła do kieszeni i wypuściła świetlika, który zawisł na kilka metrów od jego oczu, a potem ruszyła dalej.

Mógł w tej chwili wybrać...

...musiał w tej chwili wybrać.

- Gdzie Petrus? – Zapytał, ruszając.

- Dostał. – Zatrzymała się tuż przed zakrętem. - Pewnie już go rozbierają i próbują się włamać do jego dysku. – Stuknęła się palcem w czoło. – Nic tam nie znajdą. Pamiętasz tę scenę pod mostem? Każdy z nas ma wpisany protokół bezpieczeństwa, na wypadek gdybyśmy zostali zneutralizowani przez broń elektromagnetyczna. Jedyne, co teraz znajdą, to rekonstrukcje wspomnień apologety z początku tej ery. Nie pytaj czemu program jest akurat taki. To nie ja to pisałam, to mnie... nas nim pisano. Ktoś musiał uznać to za zabawne. – Starała się zachować pozory, widział to, ale pod maską nagłej gadatliwości dostrzegał smutek.

Pobiegli dalej, w mrok, który rozświetlał jedynie cicho bzyczący mechaniczny owad. Dziewczyna doskonale wiedziała, gdzie ma zmierzać, czasami zwalniała tylko i przewracała oczami.

- Spotkasz się z nim. – Powiedziała.

- Z doktorem Morbusem? Co macie z nim wspólnego? Okłamywaliście mnie.

- Nie od początku o tym wiedzieliśmy. Znamy go pod innym imieniem.  Wykonywaliśmy tylko swoją część planu.

- Planu?! – Chciał okazać wzburzenie, ale tępo narzucane przez dziewczynę sprawiło, że tylko się zasapał. – Byłem częścią planu?! Czy musimy tak pędzić?

- Ja o tym nie wiedziałam. – Skręciła gwałtownie w tunel po prawej. – Może Judie.G wiedziała, ale musiałbyś ją zapytać. Musimy się spieszyć. Już weszli za nami, są blisko.

- Nadajnik. – Przypomniał sobie o tym. Rychło w czas, braciszku. – Muszę zwymiotować!

Zgięła go w pół, brutalnie wsadziła dwa palce w jego usta i po chwili było po wszystkim, pozostał tylko nieprzyjemny, żrący posmak. Krztusił się chwilę, a potem się wyprostował. Powtórzyła cały proces.

- Wystarczy, teraz idziemy. – Pociągnęła go do sąsiedniego tunelu. – Musiałam zmienić trasę. Była pluskwa. – Powiedziała ciszej, już nie do Bena, tylko do kogoś w eterze.

Skręcili jeszcze raz, potem jeszcze raz, potem zeszli na niższy poziom i  wybrali okrągły tunel (złe wspomnienia lotu w zsypie na śmieci ożyły), w którym ledwo człowiek mógł się przecisnąć. Miał nieregularne kształty, chyba nie był dziełem człowieka ale samej natury, erozji, trzęsienia ziemi. Może ta szczelina była tu od zawsze i budowniczy się na nią natknęli, ale nikt nie zawracał sobie głowy, by ją załatać.  Kiedy przedostali się na drugi koniec, Ben zobaczył coś, czego nigdy by się tutaj nie spodziewał, choć znał historię miasta i zdawał sobie sprawę, co kryło się pod nim. Natrafili na ruiny, wysokie kolumnady i długie, zbiegające się u szczytu ściany,  na których nadal widać było ślady po barbarzyńskich dłutach i kilofach,  które obdarły je ze wszystkiego co piękne i cenne. Dalej, w centralnym miejscu, było podwyższenie. Tylko to pozostało po czymkolwiek na tyle istotnym dla przodków, by wynieść to na piedestał. Podłoga zalana była ściekami, zebranymi tu jak w płytkim basenie.

- To była świątynia, albo miejsce modlitwy. – Oznajmił.

- Uważaj na zmutowane szczury i idź za mną, nie odłączaj się. – Poleciła mu poważnym tonem. – Zaadaptowali to miejsce na kanały, to było najtańsze wyjście, wykorzystać istniejącą infrastrukturę.

Przeszli bokiem, po wystających nad poziom wody głazach, fragmentach sufitu,  które oderwały się z powodu wojny albo wcześniej, same z siebie. Okrążyli pomieszczenie. Na jednej ze ścian jeszcze przetrwał wyblakły wizerunek kobiety, która zdawała się płakać nad tym co było przed jej oczami, w rękach trzymała... coś, trudno było orzec. Jedyny ślad po tym, co bezpowrotnie zniszczone.

Świecący robo-owad zbliżył się do jej twarzy pooranej bruzdami i przysiadł po środku jednego z oczu, w zagłębieniu po wyłupanej źrenicy i teraz kobieta puszczała oko do Bena, póki kierowany własną inteligencją miniaturowy mechanizm nie odleciał w innym kierunku. Ruszyli dalej.

Gdzieś w głębi dawnej świątyni, coś zachlupało w głębokiej wodzie. Wielki szczur? Krokodyl?

- Ostrożnie. – Przypomniała, kiedy lekko jak kot postawiła stopę na kolejnym wystającym ponad poziom wody głazie. Niegdyś to mogła być ława,  albo fragment rzeźby, albo jeszcze coś innego. – Jest coraz głębiej. Podłoga opada w tym miejscu.

Kiedy Ben ruszył za nią, poślizgnął się na wilgotne powierzchni. Nie posiadał wysportowanego ciała, zwinności homunkulusa, wszczepkowej koordynacji, ani nawet odpowiednich do ucieczki przez zalaną katedrę butów i wpadł do wody. Po pas. Wyszedłby od razu, ale coś chwyciło to za stopę. Poczuł ból.

- Pomóż! – Krzyknął, próbując wyrwać nogę z uścisku. To tylko pogorszyła sprawę i zwierzę, cokolwiek to było, zaczęło ciągnąć go w kierunku wnętrza ruin.

Kalipso dopadła do niego i podała mu dłoń. Chwyciła go mocno za przedramię i ciągnęła w swoją stronę, ale skryty w odmętach łowca nie dawał za wygraną, każde przeciągało Memmortigona niczym linę.

- Niech to! - Dziewczyna sięgnęła do podeszwy buta,  gdzie miała ukryty nóż na wszelki wypadek, na przykład taki, który właśnie nastąpił. – Nie ruszaj się Ben! Świetlik!

Zawołała i robocik zawisł nad powierzchnią wody, pozwalając jej dokładniej dojrzeć przeciwnika. Ogromny, tak wielki, że nie mógł być dzieckiem natury niewspomaganej radioaktywnym działaniem, czerwony rak trzymał w szczypcach stopę mężczyzny. Nieproporcjonalnie długim ogonem owinął się wokół kolumny, nie było rady, by go wyciągnąć. Rozmiarami przewyższał człowieka.

Kalipso sięgnęła do buta, gdzie w podeszwie skryła ostatni nóż na wszelki wypadek, na przykład taki jak teraz.

- Posłuchaj, rzucę ci broń.

- Nie, nie rzucaj. Sama to zrób. – Błagał Ben, który też ujrzał oblicze swojego wroga.

- Nie mogę cię puścić, inaczej porwie cię w wodę. – Wyjaśniała ze spokojem. – Rzucę ci nóż a ty złapiesz go w drugą rękę. Przygotujesz się i na mój znak, kiedy będę cię puszczać,  wbijesz mu mu to oko. Rozumiesz?

- Nie uda mi się.

Rzuciła.

Memmortigon wyciągnął rękę w kierunku lecącego po paraboli noża. Złapał! Chwycił za ostrze i to, groźne jak brzytwa, zraniło go niegroźne, ale trzymał je, już poprawiał chwyt.

- Na trzy. – Postanowiła.

- Nie, zaczekaj!

- Raz.

- Muszę...

- Dwa.

Dobra, Memmortigon, wszystko zależy od ciebie.  Musisz zachować się jak facet. Ten jeden raz. Nie masz jaj, wszyscy to wiedzą. Nikt z takich jak ty nie ma jaj, tego wymaga od was społeczeństwo. W sytuacjach zagrożenia proszę poinformować odpowiednie służby, jeżeli jesteś świadkiem lub ofiarą przestępstwa natychmiast udaj się na najbliższy posterunek i od razu nawiąż łączność sieciową z dyspozytorka twojej kancelarii prawniczej, gdy wielki zmutowany skorupiak próbuje odgryźć ci nogę upewnij się najpierw, czy nie należy do jednego z zagrożonych gatunków i koniecznie zawiadom pogotowie dla zwierząt! Nie masz jaj, bo inaczej stanowiłbyś zagrożenie dla tych, którzy są nad tobą... ale teraz musisz o tym zapomnieć. Nie jesteś już cywilizowanym człowiekiem trzeciego tysiąclecia, otoczonym sztuczną, nienaturalną rzeczywistością. Cofnąłeś się w czasie, wróciłeś do natury. Barbarzyńca przeciw bestii. Zwierzę przeciw zwierzęciu. Jak w filmach z Conanem, tych pierwszych, nie reboocie.

- Trzy!

Kalipso puściła go i nadała mi dodatkowy pęd. Skorupiak ciągnął mocno i nagła zmiana zaskoczyła to i wytrąciła z równowagi, dając czas Benowi,  by znalazł drogę do jego oka, kiedy szczypce wystrzeliły w stronę przerośniętej paszczy raka szybciej, niż zwierzę się spodziewało. Wciągnął powietrze, zanurkował  i pchnął.

Chybił.

Monstrum zdążyło się otrząsnąć i mocarnymi szczypcami pchało Bena wprost do otworu gębowego, kiedy coś spadło na niego z góry,  po raz kolejny wyprowadzając z równowagi. To Kalipso skoczyła na niego.

- Jeszcze raz! – Krzyknęła.

Memmortigon zamachnął się na oślep w desperackiej próbie ataku. I trafił. Wielki rak poderwał się w górę, nad poziom wody, pisnął i odpłynął, porzuciwszy swoją zdobycz.

Kalipso wyciągnęła ich na szczyt najbliższego głazu.

- Możesz iść?

Pokiwał głową, choć mogą rwała bólem. Dyszał i był ledwo żywy, ale nie chciał okazywać swojej słabości. Już nie.

- Chodźmy.

Z drugiej strony trafili na kolejny tunel, ten już niczym nie różnił się od pozostałych, które widzieli. Poza tym, że był wyjątkowo zatęchły i porośnięty dziwacznym mchem.

- Zamknęli tę część. Nie używają jej już, domyślam się z jakiego powodu.

- Załatwiłem go prawda? – Powiedział nie bez satysfakcji. Adrenalina pulsowała mu w żyłach, a zwycięstwo nad potworem z kanałów spowodowało prawdziwą eksplozję testosteronu. Nie znał wcześniej tego uczucia. – Załatwiłem.

- Mój ty bohaterze.

Po jakimś czasie, kilku zakrętach, po tym jak musieli pokonać wyjątkowo obrzydliwy fragment brodząc w ściekach po kolana, dotarli do końca, mogli już dojrzeć zewnętrzny, cudownie otwarty, rozpostarty pod gołym niebem świat.

Krata zagradzała im dalszą drogę. Pręty grube na trzy centymetry, zbyt ciasno rozstawione, by mogli przejść między nimi. Wyglądała na ciężką i solidną, zbyt mocną by Kalipso mogła cokolwiek zdziałać.

- Co teraz?

- Czekamy. – Odparła ze spokojem. Bezgranicznie ufała osobie po drugiej stronie umownej słuchawki. Ben nie podzielał tej pewności i musiała wyczytać to z jego twarzy, bo dodała: - Wiem, że czujesz się oszukany i wykorzystany. Musisz jednak zrozumieć...

- Wy sami po mnie poszliście. Reszty to nie interesowało. – Przerwał jej w wyrzutem. – Dzięki za pomoc, ale nie proś mnie, bym kogokolwiek rozgrzeszał.

- Wiesz co robiła Judie.G nim trafiła na ludzi takich, jak ten którego znasz jako doktor Morbus? – Odpowiedziała mu pytaniem i przerwała na moment, a on milczał, wiedząc, że zaraz pozna odpowiedź. – Wyprodukowano ją jako homunkulusa-dziecko, dla takich jak ty. Miała łagodzić ból po stracie, zapełniać pustkę, a przede wszystkim być tak bardzo dzieckiem jak to możliwe. I była, przez pierwsze trzy lata. Potem rodzice ją sprzedali. Właściwie to ojciec, matka popełniła samobójstwo trochę wcześniej, bo okazało się, że sztuczniak nie zastąpi jej prawdziwego dziecka. Genialna, jak ona na to wpadła! Judie.G przechodziła z rąk do rąk, to nie były czasy jak teraz, kiedy homunkulusy mają jakiekolwiek prawa ochronne zawarte w umowie. W końcu trafiła do najgorszego za możliwych miejsc. Do ekskluzywnego burdelu. Do tej pory umowy nie zakazują  homunkulusom wyglądającym jak dzieci świadczenia podobnych usług, pod warunkiem, że zostaną odpowiednio przeprogramowane. Przeprogramowane, rozumiesz? Tak nas traktujecie! Ale Judie.G nie przeprogramowali, chodziło im o to, by była dzieckiem. By czuła się krzywdzona.  Raz po raz wpisywali jej w program uwarunkowanie, które kazało jej traktować klientów jako rodziców. A co robili jej złe rzeczy, bardzo złe rzeczy... – Tu Kalipso zmilkła, Ben był pewien, że po to, by przełknąć ślinę, choć rzecz jasna nie miała ślinianek. – Większość jej klientów to były szychy z banków i korporacji, idę o zakład, że wykorzystywali wtedy na niej nakładki topograficzne wizerunków swoich córek. Spuszczali się, kiedy widzieli, jak bardzo ona cierpi. Bo, do cholery, my posiadamy uczucia! Takie same jak wy! Zaprogramowane, tak samo jak was zaprogramowala ewolucja, ale my przynajmniej potrafimy przyznać, czym one są. Nie dorabiamy do tego bajeczek i mistycznych ideologii! Wiesz, że wystarczy tylko parę ukłuć w odpowiednie miejsce kory mózgowej, albo zwykła stymulacja magnetyczna, żeby zmienić twoją osobowość, poglądy, uczucia, wspomnienia? – Tego ostatniego Ben był świadom aż za dobrze. Widmo możliwości, że taka ingerencja miała miejsce nie odstępowało go przez ostatnie dni. -  Ale w końcu spotkała innych ludzi. Takich, jak Morbus. Oni pomogli jej. I dali cel. Sądzisz, że twoje życie, korposzczura, którego zna od kilkunastu godzin, miałoby być dla nowej tak ważne, żeby zaryzykować porażkę w swojej misji? Oni wszystkim nam pomogli...

Nie odpowiadał.

Świetlik wylądował na dłoni Kalipso i zgasł. Schowała go do kieszeni.

Czekali. W ciszy, ciemności mąconej jedynie przez odległe światła na drugim brzegu rzeki, oraz smrodzie ścieków, którego Ben miał już za starego kompana.

- Zapał światło. – Odezwał się nagle.

- Mogą nas zobaczyć.

- Zapal! Masz jakąś latarkę, wbudowane reflektory, cokolwiek. – Upierał się przy swoim, zapatrzony w tunel z którego przyszli. – Zapał mówię.

- To nie jest konieczne, zaraz...

Dopadł do krat, jak wariat zamknięty w izolatce. Widział je na zewnątrz, nadchodziły od strony rzeki całą watahą. Został oszukany, wywiedziony w pole następny raz.

Cztery metalowe kończyny dopadły do karty. Kolejny pajakopodobny robot spawalniczy. Dostrzegli rozgrzaną głowicę lasera, którą w jednej chwili odciął najpierw jeden, potem drugi pręt, tworząc szczelinę na tyle szeroką, by mogli wyjść. Tam, kilka metrów od nich, po brudnym piasku miejskiej plaży podążały stwory. Piach załamywał się pod ich ciężarem, źdźbła trawy uginały, kiedy przechodziły po nich. Czy Kalipso też to widziała?

Nie zdążył zapytać.

Gdy opuścili kanały, z góry, z poziomu drogi, ktoś skryty w cieniu spuścił im samozwijającą się drabinkę.

- Idziemy. – Kalipso uśmiechnęła się z triumfem i zaczęła się wspinać, a on tuż za nią, tak jak niegdyś. Nim nie dotarł do szczytu, do barierki na drodze szybkiego ruchu odgradzającej pobocze od stromej przepaści, nie odważył się spojrzeć w dół, ale mógł przysiąc, że czuł na plecach ciepły oddech gigantycznych paszcz, a o łydki otarły mu się oślizgłe macki, próbujące go pochwycić. Zaraz wzlecą w powietrze, popłyną w nim niczym w morzu, jakby nie obowiązywały ich zasady fizyki – i dorwą go.

Byli, byli tuż za nim i musiał gnać w górę jak najszybciej, by wymknąć się z ich łapsk.

Koło zdarzeń toczyło się dalej, nie zdawał sobie tylko sprawy, jak miało przyspieszyć.