JustPaste.it

 Wiedzmin

 

 

W jaskini było ciemno, ciasno i mokro.

Złowrogie głazy, wypolerowane i oszlifowane przez naciekającą od stuleci wodę, wysuwały w głąb tunelu swoje ostre krawędzie. Stalaktyty, stalagmity, stalagnaty.  Pod stopami przemykały im segmentowe, chitynowe stworzenia, które żyły w świecie bez światła. Wzdrygnęła się, kiedy jeden oślizgły robal przebiegł jej po nodze, kierując się w górę, między uda. Zrzuciła go z siebie i w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie zamienić go w popiół. To nie było dla niej. Była przeznaczona do innych miejsc, lepszych, pełnych przepychu, blichtru królewskich dworów, kiczu rezydencji bogatych kupców i majestatu wiekowych bibliotek. I, oczywiście, szyku i stylu eleganckich czarodziejek.

Dlatego wzięła go do tej roboty.

On się do tego nadawał. Kiedy myślała o tym, czym on się zajmuje, wyobrażała sobie właśnie to miejsce. Albo wnętrze zatęchłej, glinianej krypty. Albo pełne komarów bagno pod zapadłą wsią. Albo śmierdzące i pełne odpadków kanały Nowogrodu. Ewentualnie jakąś dziką knieję, ledwie tkniętą ludzką ręką gdzie grasowały bestie napadające na bezbronnych kupców, lub opuszczony  dwór nawiedzany przez zjawy – ale to rzadko.

Coś spadło jej na kark. Przez całe ciało przebiegł ją jeden, wielki, elektryzujący dreszcz odrazy, aż powietrze między koniuszkami jej palców zajaśniało błękitem iskier.

- To tylko woda. – Wypowiedział ze spokojem, uprzedzając jej reakcję. Mogło skończyć się różnie, a żadne z nich nie chciałoby się znaleźć wewnątrz tunelu w chwili wybuchu.

- Masz mnie za głupią? – Syknęła cicho, by sprawiać wrażenie, że doskonale panuje nad sytuacją, była w końcu jedną z najpotężniejszych kobiet Północy. Tylko recytowanie inkantacji, wyrysowywanie run i czynienie magicznych gestów nie miało wiele wspólnego z walką, w której na prawo i lewo tryska krew i inne wydzieliny, a reagować trzeba szybko i instynktownie. Nie potrafiła też tropić zwierzyny i nie była rozeznana we wszystkich niebezpieczeństwach, które uczyniły sobie dom z takich miejsc. Gdyby tylko spotkali się w neutralnych warunkach, na arenie, zmiotłaby go jednym zaklęciem. Ale tutaj, czterdzieści metrów w głąb zakazanych jaskiń, musiała w jego ręce złożyć życie. Co nie znaczy, że będzie się do tego przyznawać. - Co to za smród?

- Jesteśmy w pobliżu leża kurreda. – Oznajmił. Jeśli chodziło o fetor w dziczy, zawsze znał odpowiedź. – Lepiej go nie drażnić.

- W trzech ruchach mogłabym to zabić. – Odparła, choć jelita związały się jej na supeł. Zdążyła pożałować krabowej sałatki, na którą skusiła się w czasie obiadu. Zdecydowanie nie była typem wojowniczki, ani tym bardziej łowczyni, choć - jak na członków jej fachu - mogła poszczycić się odwagą i charakterem.

- Czemu mnie tu w ogóle ciągniesz? – Zapytał, przeciskając się przez przewężenie. Bezbłędnie wybierał drogę, jakby posiadał szósty zmysł. Posiadał szósty zmysł, po to poddali go mutacji. – Jesteś pewna, że to właściwe miejsce? – Chwycił za medalion, ten jednak był martwy. Żadnej magii. Żadnego bliskiego zagrożenia.

- Sprawdziłam położenie przy pomocy trzech zaklęć na dwóch różnych mapach. -  Teraz przyszła jej kolej, by przecisnąć się przez zbiegające się ściany. Była szczupła, nie nosiła ze sobą broni poza małym sztyletem przypiętym do uda, ale z jakiegoś powodu miała z tym więcej kłopotów niż on. – Jesteś wiedźminem, na tym polega twoja robota. Czy może zostałeś przewodnikiem górskich wycieczek? Myślałam, że zarobić mieszek srebrnych oremów to...

Zasłonił jej twarz ręką. Nawet nie dłonią – przytknął do jej ust brudną, znoszoną skórzaną rękawicę. Zagotowała się wewnątrz, nienawidziła gdy ją ktoś uciszał. Lepiej, Gerwant, mniej powód.

- Tam. – Wyszeptał, kiwnięciem głowy wskazując kierunek. – Coś tam jest, po drugiej stronie groty. Za załomem. – Poinformował ją i powolnym ruchem uwolnił z uścisku. Nic nie dostrzegała, nie widziała nawet końca groty. Mogłaby posłużyć się magią, ale to by ich zdekonspirowało. Musiała zawierzyć kocim oczom wiedźmina.

- Wyczuwasz coś?

- Nie. Ale nie ma stąd innego wyjścia. – Wzruszył ramionami. - Musi być tam. Jeżeli jest tym, czym twierdzisz... lepiej, gdybyś miała ze sobą drugiego czarodzieja. Najlepiej cudotwórcę.

- Nie, mówiłam ci już. Jeśli chodzi o sprawę obcinania głów i wypruwania flaków, zajmujemy stanowisko możliwie odległe.

- Widziałem twoje eksperymenty, nie wyglądało na to, by widok krwi cię ruszał.

- Ale wypruwanie naszych flaków to co innego.

Poruszali się wolno w głąb jaskini, ostrożnie wybierając ścieżkę pośród skał. Jaskinia opadała ku środkowi, a z odgłosu wydawanego przez opadające ze sklepienia krople, wnioskowała, że w jej centrum musi być niewielkie jezioro. Światła nie było tu wcale. Gdyby nie eliksir, który spożyła nim ruszyli i nikły blask klejnotów z naszyjnika, nie widziałaby kompletnie nic.

- Lepiej, by do tego nie doszło. – Gerwant, skulony, przyczajony między dwoma naturalnymi kamiennymi słupami, sięgnął po miecz. Srebrne, pokryte runicznym pismem ostrze gotowe było do użytku. – Ale jeśli to jest to, o czym mówiłaś...

- Jestem przygotowana. – Spojrzała na niego z poważną miną, przestudiowaną w trakcie lat na królewskich dworach, gdzie służyła radą lub negocjowała traktaty, od których zależały losy setek ludzi. Powstrzymała drżenie nóg, napięła mięśnie, skupiła umysł i sięgnęła do źródła. Poczuła, jak magia przepływa przez jej ciało, wypełnia żyły, płuca, parzy w skórę od wewnątrz.  

– A jednak przyszłaś, Jenifer z Vennenburgu. – Z kryjówki pośród skał odezwał się apatyczny, ochrypły głos, który nie wyrażał żadnych emocji. – Nie sądziłem, że będziesz mnie śledzić aż dotąd.

- To sprawa osobista. – Odpowiedziała, nadal kryjąc się w mroku. Gerwant, który jeszcze przed chwilą stał obok niej, gdzieś zniknął. Zawsze poluję sam, powtarzał jej przy wielu zleceniach, które wykonywał. Ten jeden raz zgodził się, by poszła z nim, ale ta sytuacja była wyjątkowa. Przeciwnik nie był czymś, z czym zwykli zmagać się wiedźmini.  

- Chyba nie masz na myśli tej nieszczęsnej dziewki, która wlokła się za tobą od kilku miesięcy? Była smaczna, choć mało pożywna. - Jenifer ze wszystkich sił próbowała opanować gniew, który zlał się z przepływającą magią w jedną falę szukającą ujścia. Gwendy nie była najbystrzejszą nowicjuszką, nie były sobie bliskie, ale była pod jej opieką. Opieką nie dobrowolną, narzuconą przez Lożę, ponieważ dziewczyna pochodziła z ważnej i wpływowej rodziny. Trzecia córka czwartego syna króla Hamselta czy innego figuranta, który myśli, że rządzi, podczas gdy wszystkim kieruje Loża. Trudność w tym, że lud myślał tak samo i musiała ruszyć za zabójcą.

...a były nowe buty, całe ze skóry wiwerny. Szlag by to.

- Nie skradaj się, Jenifer z Vennenburgu. – Wyrzęził tym samym wypranym z uczuć  głosem, tak, jakby ludzka mowa była dla niego obcym, wyuczonym jedynie językiem. Przecież nie był człowiekiem, tylko tak wyglądał. – Ta jaskinia to miejsce mocy, czujesz to dziecino? Na pewno tak. Już wypełnia twoje ciało, widzę cię wyraźnie. Słyszę, jak pulsuje w twoich żyłach. Zaczerpnij jeszcze trochę, będziesz moim najlepszym posiłkiem.

Jaskinia wypełniła się światłem. Z drugiej strony jeziora, z miejsca skąd dobiegał głos, spomiędzy skalnego usypiska, które nie mogło powstać w naturalny sposób, wystrzelił pomarańczowożółty, iskrzący pocisk i po nierównej, pokręconej trajektorii pomknął w kierunku Jenifer. W te kilka chwil, gdy w grocie zrobiło się jasno, mogła dostrzec swojego wroga.

Gdy go spotkała poprzednim razem, miał wygląd młodzieńca ze wschodnich krain, daleko za pustynią, ubrany w orientalne i drogie szaty, podawał się za syna kupca-arystokraty, co w tamtych stronach nie uchodziło za hańbę. Udało się mu ją zwieść, pozwoliła, by został z Gwendy sam na sam (szczerze mówiąc nie obchodziło jej, co robi ta dziewucha, póki wracała o wyznaczonych porach).

Teraz potwór zrzucił iluzję jak maskę i ukazał swoje prawdziwe oblicze. Bezwłosa, wydłużona czaszka, szpiczasto zakończona. Twarz bez brwi, oczy osadzone głęboko, niemal niewidoczne, skryte w cieniu. Nos długi i garbaty nad bladymi, wąskimi jak kreska ustami. Uszy niczym u elfa. Postura raczej cherlawa, postawa lekko zgarbiona, barki jak dwa półokręgi, wielkie, wydłużone dłonie u końca nieproporcjonalnie rozciągniętych rąk. Tylko ubranie nie uległo przemianie.

Potwór.

Relikt koniunkcji sfer.

Wampir wyższego rzędu.

Posługujący się czarami wampir wyższego rzędu.

Ustawiła barierę i odparła atak. Powietrze wypełnił zapach ozonu. Świetlne refleksy, tańczące na powierzchni skał, tworzące mozaikę koloru i cienia, zgasły nagle. Zgasła też poświata wokół magicznej biżuterii Jenifer. Czarodziejka zniknęła w ciemności.

- Nie próbuj teleportacji tutaj. – Wychrypiał wampir. – Ta jaskinia jest wyjątkowa nie tylko ze względu na magię, którą tobie podobni mogą stąd chłeptać. Miejscowe skały mają w sobie dużą domieszkę magnetytu i pirotynu, próba ucieczki mogłaby się skończyć tragicznie, a ani ty ani ja nie pragniemy twojej śmierci. Przynajmniej przedwczesnej.

Kolejny cios padł z odmiennego kierunku, niż sugerował to kierunek z którego napływały słowa. Jenifer wykonała gest, skomplikowaną serię ruchów dłoni przypominającą taniec, a powietrze zadrgało, zbite w błękitną mgłę. Ognista strzała przeszła przez nią, nim ta zdążyła zgęstnieć. Amulet ochronny pękł, przyjmując impet uderzenia na siebie, drobinki kryształu wystrzeliły jak sztuczne ognie.

- Wiesz ile kosztował ten naszyjnik?! – Twarz kobiety przybrała wyraz furii. Ściany jaskini zadrżały, woda podziemnego jeziora zafalowała i zabulgotała, jakby miała się zagotować. Jenifer zapomniała o Gerwancie, który ukryty pośród skał realizował własny plan, wykonała gest i tworzyła kulę ognia, jaśniejącą jak miniaturowe słońce. Cisnęła ją tam, skąd przyszedł atak. Pocisk nie znalazł celu i uderzył o skałę, ale to nie był koniec – przemienił się w pierścień ognia, który zaczął rozszerzać się i rosnąć, poszukując ofiary. Ten płomień nie zgaśnie, póki nie pochłonie życia.

- O tak, zaczerpnij bardziej. – Stwór wyszeptał jej do ucha. Poczuła zimny dotyk starej dłoni na ramieniu, zimny oddech na karku i sparaliżował ją strach. Tyle dały jej lata studiowania magicznych formuł, wprawy w rzemiośle zarezerwowanym dla elity elit, dziesiątki zaklęć znanych na pamięć, setki przygotowanych eliksirów, tysiące stron starożytnych ksiąg przeczytanych od deski do deski. Nie była wojowniczką, nigdy, nawet jeżeli brała udział w wojnie.

A teraz za to zapłaci.

Wampir krzyknął i oderwał dłoń. Zimny metal musnął jej plecy, uskoczyła i odwróciła się, przywołując światło by wszystko wyraźnie zobaczyć.

Z piersi potwora wystawało ostrze, runy pokrywające metal migotały, a za plecami monstra stał Gerwant, który pojawił się znikąd. On całe życie uczył się dwóch rzeczy: jak przeżyć i jak zabić. Nienawidziła tej piekielnej użyteczności, jaką niosły jego umiejętności w tego typu 1sytuacjach, ale o tym pomyśli później, kiedy z kieliszkiem w dłoni zasiądzie na wyściełanej aksamitem sofie w swoim apartamencie – teraz była mu wdzięczna za uratowanie życia.

Nie było krwi.

Dopiero zauważyła, że miecz, choć przeszedł w miejscu serca, był czysty. Rana nie krwawiła.

- Przeklęty mutancie, byłem przy tym, jak pierwszy z was postawił stopę na ziemi! – Wrzasnął wampir i wyrwał się do przodu, zaskakująco sprawny, mimo pokracznej sylwetki. Zakręcił pięter w powietrzu, unikając ostrza, 8które o włos minęło się z jego twarzą.

- Zaklęcie! – Zawołała Jenifer, gdy już oprzytomniała, ale było za późno. Nienaturalnie długie palce lewej dłoni potwora, uginające się tak, że musiały posiadać dodatkowy staw. Tańczące wokół nich czerwone ogonki nie wróżyły nic dobrego, ale nie potrafiła wywnioskować, co to za rodzaj magii i jaki to czar.

- Myślicie, że ktoś taki, jak ty, nędzny człowieku, jest w stanie mnie zabić?! – Prychnął wampir zdradzając po raz pierwszy jakiekolwiek uczucie. Czystą, bezgraniczną pogardę. – Wracaj, gdzie twoje miejsce! – Uniknął kolejnego ciosu, uchylając się z nieprawdopodobną zmiennością i wypowiedziawszy coś w języku, który nie mógł być ludzką mową, wykonał zamaszysty gest, jakby odganiał natrętnego owada. Wiązki czerwonego światła oplotły Gerwanta i niewidzialna siła oderwała go od ziemi, cisnęła prosto do jeziora.

***

Woda była gorąca i połyskiwała purpurą, co wcale się mu nie podobało, bo był to znak działania magii. Potężnej i tajemniczej magii, której nie pojmował, zupełnie innej niż proste Znaki jakimi się posługiwał. Szczęśliwie nim pochłonęła go toń nabrał powietrza w płuca. Wystarczyło, by przeczekać działanie zaklęcia, a – gdy już odzyskał panowanie nad ciałem – by wypłynąć na powierzchnię. Jeżeli wampir-czarownik chciał go utopić, zamiast po prostu zabić w jakiś efektowny sposób, to mu nie wyszło.

Droga do powierzchni okazała się dłuższa, niż przypuszczał i ostatkiem sił wynurzył się na powierzchnię i dopłynął na ląd. Wykończony, z palącymi ogniem płucami, legł na trawie, twarzą nurkując w piachu.

Zaraz zaraz, jakiej trawie? Jakim piasku?

Otworzył oko i zobaczył nad sobą zmarszczoną twarz kobiety i troje ciekawskich dzieciaków.

- Żyje. – Odezwała się kobieta, krzywiąc się przy tym jeszcze bardziej. – No już, zostawić go! Na chodnik, biegiem. – Przegnała dzieci i sama odsunęła się na odległość kilku kroków. Dopiero teraz dostrzegł jej dziwny strój. Spodnie z niebieskiego materiału przylegające do ciała, kolorowe buty na wysokiej podeszwie, czarna obcisła koszula bez guzików i kołnierzyka. – Coraz więcej tych meneli, nawet z dziećmi wyjść nie można.

- Chodź, Anka, to pewnie jakiś brudną, widzisz te ciuchy? Pewnie cpun! – Zawołała inna kobieta, spoza zasięgu wzroku Gerwanta. Spróbował się podnieść, by rozeznać się w otoczeniu. Zobaczył ją. Gruba i niska, w kwiecistej koszuli i obrzydliwe obcisłych spodniach z jakiejś cienkiej, czarnej tkaniny. – Widzisz jakie ma oczy? Jest cały blady. Chodźmy stąd. – Wykonała gest ponaglenia, po czym dodała głośniej, groźnym tonem: - Już dzwonię na policję! – a potem odeszły.

Grubą pchała przed sobą zielony wózek, który nie przypominał żadnego znanego Gerwantowi pojazdu. Zniknęły zaraz za zakrętem, podążając ścieżką utworzoną z czegoś, co przypominało ławę, której czarownik nadał regularny kształt i wyznaczył kierunek.

Wiedźmin podniósł się, usiadł na piętach i rozejrzał się po okolicy. Nie był już w Kedween. Nie był już w żadnym z krajów północy, a podejrzewał, że nawet w żadnym z miejsc na jego świecie. Słyszał kiedyś opowieści o innych światach, takich, w których panowały elfy albo jednorożce, ale nie sądził, że to był którykolwiek z nich. Nie, tutaj było zdecydowanie dziwniej.

Tuż nad krawędzią jeziora, stawu właściwie, wznosiła się z jednej niemal pionowa ściana gruntu, z której aż pod niebo wyrastały wielkie wieże lub zamki, wszystkie z grubsza w kształcie prostokątów o różnych proporcjach. Okna, wszystkie bez wyjątku oszklone, rozmieszczone były gęsto i w matematycznym porządku, w niektórych budynkach prócz okien z płaskich i idealnie pionowych ścian wyrastały balkony. Choć pierwsze piętra niekiedy miały kraty, trudno było doszukać się jakiegokolwiek użytku obronnego tych budowli, a jednak nie wyglądały na pałace. Chyba tylko grupa ekscentrycznych magów mogła wznieść coś podobnego w jakimś niepojętym celu. Wodził wzrokiem wokół i wszędzie dostrzegał takie budowle, cały las podobnych monolitów – blisko nad nim i dalej, za połacią trawy poprzecinanej ścieżkami z lawy i linią drzew. Były wśród nich jeszcze inne, większe, wyrastające tak wysoko, że aż sądził, iż mogą dotykać chmur. Te z kolei w całości wykonane były ze szkła.

Jak to w ogóle możliwe?

W skarbcach wszystkich królów, arystokratów, kupców, bankierów i innych złodziei całych Północnych Krain nie ma tyle złota i kosztowności, by móc sfinansować podobnie kosztowne przedsięwzięcie, a wszyscy czarodzieje i czarodziejki razem wzięci nie posiadają tyle wiedzy i mocy, by powołać do istnienia coś takiego i utrzymać to w całości.

Do tego dochodzący zewsząd hałas. Buczenie, pisk, dźwięk trąb, szczelnie psów, gwar tłumu...  

Już był pewien.

To musiała być iluzja.

Wampir zamknął go w fałszywej rzeczywistości. Już widział coś takiego, złudne obrazy zamknięte w czarodziejskich siedzibach. Nie istniało inne wytłumaczenie. Zamknął oczy i wytężył swój wiedzmiński zmysł. Jeżeli potwór będzie chciał podkraść się do niego z ukrycia, to z pewnością to wyczuje. Tak samo jak wszelkie niebezpieczeństwo, nawet jeżeli medalion nie chciał współpracować w miejscu przesyconym magią.

Tylko, tak się składało, że wcale tej magii nie wyczuwał. Daleko mu było do zdolności magów, jednak w  trakcie medytacji powinien chociażby na moment doznać obecności wielkiej mocy. Instynkt podpowiadał, że nic mu tutaj nie grozi. Zbliżało się do niego za to dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna sądząc z odgłosu kroków, znów od strony udanej z lawy ścieżki.

- Spójrz na tamtego. – Zawołał chłopak z rozbawieniem. – Wygląda jak członek zespołów metalowych z czasów młodości mojego ojca.

- Stary a głupi. – Podsumowała dziewczyna z niesmakiem. – Żeby w tym wieku urządzać sobie przebieranki.

- Ciekawe czy nas słyszy. Wygląda jakby był na niezłej bani.

Otworzył oczy, uznawszy, że wejście w trans nic tu nie da, i wstał. Gdy tylko para przechodniów to zauważyła, zmienili kierunek i oddalił się od niego czym prędzej.

- Pomyśl Gerwant, co tutaj się dzieje. – Odezwał się do siebie, kierując się w stronę ławki z szarego kamienia, wyrastającej prosto z ziemi. Drewniane elementy siedzenia o oparcia pokryte były kolorowym – czerwonym, niebieskim i czarnym – pismem, sposobem stawiania znaków przypominającym runy. Potrafił odczytać tylko część napisów. Jeden opowiadał o niespełnionej miłości do kobiety imieniem Grażyna, która okazała się nie być na tyle wierna, na ile sądził podmiot liryczny. Drugi „Legia Pany” trudno było zinterpretować, ale nie sądził,  by którykolwiek z nich posiadał magiczne działanie i zdecydował się usiąść.  – Nic się nie zgadza.

Westchnął.

Iluzja trwała zbyt długo.

Nawet jeżeli wampir oszukał jego zmysły, to przecież powinien wpaść na skały w jaskini, zamiast czuć dotyk trawy i ciepło letniego słońca na skórze. Jenifer wyciągnęłaby go z tego stanu, na pewno znała kontrzaklęcie. A jeśli się jej nie powiodło, potwór dawno by go zabił.

Coś mu podpowiadało by nie brać tego zlecenia. Już wtedy, kiedy niby przypadkiem – zawsze jakimś zarządzeniem losu trafiał się w miejscu i czasie, gdzie była Jenifer i kiedy mogła go potrzebować – spotkali się na ulicach Ard Caragh, miał złe przeczucia. Akurat szukała przewodnika, silnego ramienia, najemnych rębajłów, a najlepiej: wiedźmina. Nigdy się nie dowie, czy nie ściągnęła go tam jakimś rytuałem, zaklęciem dla wtajemniczonych, które pozwalało wpływać na ludzkie losy, czy rzeczywiście był to ślepy traf.

Zobaczył ją wtedy: bladą, wystraszoną i wściekłą. Miotała się po podejrzanej dzielnicy, gdzie zaraz by wdała się we utarczki z lokalnymi awanturnikami, zbyt pijanym by rozumieć, że zadzieranie z czarodziejką jest ostatnią rzeczą, którą chcieliby zrobić i w życiu. I ostatnią, którą w ogóle by zrobili. Musiał ratować ich i ją, więc zgodził się w ciemno – po drodze opowiedziała mu wszystko.

Na polanie, tuż przy strumieniu gdzie rozpalił ognisko, w połowie drogi do Białawych Gór, określili  na co przyszło im polować i nic a nic nie podobała mu się ta perspektywa. Wampir, ale nie zwykły pospolity krwiopijca. Przedstawiciel wyższego gatunku potworów, który nie szuka żywiciela, by przetrwać, ale by posilając się dać upust przyjemności, tak inteligentny i potężny, że mógł wmieszać się w ludzkie środowisko i udawać człowieka. Gerwant już spotkał kogoś takiego i wiedział, że szanse na pokonanie tej klasy nieśmiertelnej istoty, która przetrwała wieki od koniunkcji stref, nie napawają optymizmem. A to nie było wszystko.

Dziewczyna, którą wyssał, nie została pozbawiona całej krwi – zniknęła za to cała magia, nawet w tak śladowych ilościach, jakie posiada każde, żywe czy martwe, istnienie. Była pusta. Magiczna próżnia. To coś nieznanego w Północnych Krajach, ale wiedźmin słyszał opowieści ze wschodu, zza pustyni i jeszcze dalej, z krain położonych nad wielką wodą na wschodzie, o tamtejszym rodzaju pasożytujących na ludziach monstr. Wampiry  energetyczne. W opowieściach wyglądały i działały całkiem inaczej, ale tak właśnie jest z opowieściami, że nie zawierają w sobie wiele prawdy.

Wniosek był taki, że śledzą coś, z czym nie wiedzą jak walczyć i czego się mogą po tym spodziewać.

- Za stary jestem na takie numery. – Pouczał się, rozparty na ławce, która nie chciała zniknąć. Do jednej z dłoni przywarła mu osobliwa, ciągnąca biała substancja. Takich detali było zbyt wiele. Jeśli to wszystko mu się jedynie miało śnić, już dawno powinien leżeć martwy na dnie podziemnego jeziora... To też jest wyjście. Umarł i trafił do zaświatów! Problem w tym, że żadna z wiar o których słyszał nie przedstawiała ich w podobny sposób. I nie wierzył w żadne życie po życiu.

Wstał i rozciągnął mięśnie.

Trudno, musi przyjąć, że trafił do innego świata, nawet jeśli ten wygląda całkiem niedorzecznie.

- Dzień dobry panu. – Odezwał się ktoś przechodzący ścieżką za jego plecami. Gerwant przestał już zwracać uwagi na ludzi wędrujących tamtędy. Snuli się bez celu, nikt z nich nie był uzbrojony, nikt nie wyglądał groźnie, co najwyżej śmiesznie w swoich dziwacznych i zaskakujących strojach. Do tego każdy bez wyjątku musiał być majętny, w innym wypadku nie mogliby pozwolić sobie na tak kolorowe materiały. – Straż miejska.

Odwrócił się i zobaczył dwóch mężczyzn ubranych ma czarno, w zielonożółtych, połyskujących kamizelkach. Jeden był dość postawny, ogolony na łyso. Drugi raczej chudy, nie sprawiał wrażenia niebezpiecznego.

- Dostaliśmy zgłoszenie. Ludzie narzekają... – Kontynuował ten większy, kiedy drugi wszedł mu w słowo.

- Przecież to musi być aktor. – Zaśmiał się. – Pewnie z tej imprezy dla dzieciaków, na Bobrowieckiej. Zobacz jak się przebrał. – Dodał z rozbawieniem, zupełnie jakby to Gerwant wyglądał jak kretyn, a nie ci dwaj. Strażnicy bez zbroi, bez broni, chyba że liczyć pałki przypięte do ich pasków. Kogo przed kim mogli tacy ochronić?

- Wskażcie mi drogę, do kogoś, kto tu rządzi. – Nakazał im. Jeżeli ktoś mógł udzielić mu jakiś wyjaśnień, to z pewnością władca tego miejsca. Albo przynajmniej pionek obsługujący interesantów. Mógł ich posiekać, jak zrobił za młodu w Wizymie, ale od tego czasu już się zestarzał i nie w głowie były mu bójki bez powodu z nie winnymi niczego niedorajdami. – Albo do miejscowego czarownika. Kogokolwiek, kto ma łeb na karku.

 Strażnicy zarechotali, tak jakby opowiedział najwyborniejszy żart jaki słyszeli od tygodnia. Wiedźmin, z natury opanowany i rozważny, nie mógł powstrzymać ręki, która wwędrowała do pasa pochwy, przecinającego tors na ukos. Jeden ruch i ostrze wyskoczy nad ramię, kolejny – i obaj strażnicy padną trupem.

- Mówiłem, że to aktor i to niezły. – Kontynuował temat ten cherlawy. – Zostawmy go. – Przekonywał partnera, a sądząc po minie tamtego, było mu całkiem wszystko jedno. – Słuchaj, drogi jegomościu. – Zwrócił się do wiedźmina, robiąc przy tym kurtuazyjny ukłon. – By dotrzeć do miejsca, którego poszukujesz, udaj się wzdłuż tegoż chodnika i w prawo, a później, kiedy kolejne jezioro zobaczysz, nie kąp się w nim, tylko je odejdź i dalej idź na południe, póki pod przybytek Rossmanem zwany nie trafisz. Wtedy skieruj swe kroki na wschód, a dalej... dalej już inni ci pomogą. Zresztą poznasz po ludziach.

- I zabierz to żelastwo z wody. – Dodał drugi, wskazawszy na brzeg sadzawki, gdzie pojawił się pokryty runicznym pismem, obleczony w srebro drugi miecz Gerwanta. – Dzieciaki znajdą i zrobią sobie krzywdę.

Wiedźmin zmierzył mężczyzn spojrzeniem, próbując dociec, czy próbują się z niego naigrywać, czy rzeczywiście chcą mu pomóc. Doszedł do wniosku, że i jedno i drugie.

- Dziękuję za radę. – Odpowiedział w końcu i zabrał za wycieranie wydobytego z błota miecza. – Powiedzcie mi jeszcze... – Odezwał się, kiedy już owinął ostrze w tkaninę, związał rzemieniem wygrzebanym ze sprytnie ukrytej kieszeni w kurtce i przerzucił broń przez plecy w prowizorycznej pochwie. – ...co to za kraina? Jak ją nazywają?

Strażnicy znów zanieśli się śmiechem. Kiwali głowami i machali rękoma, jakby obserwowali występ wyjątkowo wprawnego błazna, a Gerwant domyślił się już, że muszą mieć nie po kolei.

- Warszawa Mokotów, miły panie.

***

Zdążył tylko rozstać się z parą osobliwych strażników, a już wpadł na czarodzieja.

Był bardzo młody, wyglądał na jakieś szesnaście lat, wymuskany i nie naznaczony pracą, trochę cherlawy. Blond włosy ustawione na sztorc, na nosie czarne okulary, a mimo to wydawało się, że wszystko widzi, zęby równe i białe, nietknięte chorobą. Do tego ubrany na kolorowo jak inni których spotkał. Przemieszczał się na dziwnym urządzeniu, którego dwa koła obracały się w rytmie, w którym poruszał nogami. Do tego w jego pobliżu rozbrzmiewała jakby muzyka, choć tym dźwiękom daleko było do piękna melodii lutni i głosu śpiewaka.

Gerwant zagrodził mu drogę i krzyknął:

- Stój!

Chłopak nie posłuchał jednak i wjechał prosto w Gerwanta, który w ostatniej chwili odskoczył, wykonał piruet i wylądował lekko na nogach, w dłoni ściskając rękojeść miecza, który wychylił się z pochwy. Czarownik za to stracił kontrolę nad wehikułem i padł na ziemię. Sięgnął uszu i wydobył dwa małe owalne przedmioty.

- Stary, pojebalo cię?! – Zawołał z wyrzutem, ale zaraz wyraz twarzy zmienił mu się, szybko podniósł rower i chwiejnie ruszył do przodu, nie rewanżując się wiedźminowi żadnym zaklęciem.

- Upadł na głowę o jeden raz za dużo. – Skomentował wiedźmin do siebie, pozwoliwszy tamtemu odjechać.

To był zaledwie podlotek, najpewniej uczeń magicznej szkoły, która musiała znajdować się gdzieś w pobliżu. Gerwant miał szczęście, że trafił właśnie na kogoś takiego. Doświadczony mag mógłby go przypiec nim wyjaśniłby nieporozumienie. Musi zebrać się do kupy, być ostrożniejszy i działać rozważnie.

Ruszył ścieżką, wedle wskazówek.

Minął jeszcze kilku czarodziejów-  w różnym wieku – na podobnych pojazdach, paru spacerujących z komicznymi, bez wątpienia zmutowanymi przy pomocy magii psami, ale nikogo już nie zagadywał tylko podążał w swoją stronę. Po lewej stronie, za ogrodzeniem wykonanym z cienkich niczym słomki żyta wiązek żelaza, gromada dzieci kopała piłkę. Widział już podobną zabawę na wyspach Skeligge i znajomy akcent pokrzepił go, dając nadzieję że w tym kolorowym i magicznym świecie ludzie nie są aż tak obcy i niezrozumiali, jak wydawało mu się do tej pory. I że gdy już dotrze na miejsce, będzie w stanie się z kimś dogadać.

Kiedy zbliżył się do kolejnego jeziora, bez wątpienia stworzonego sztucznie, z wielką tryskającą w niebo fontanną, dostrzegł w oddali, za drzewami, stado dziwnych stworzeń w skorupach, które buczały i trąbiły. Zbliżył się do nich i zrozumiał, że to nie żywe istoty, ale kolejne machiny tutejszych czarodziejów, na pierwszy rzut oka służące do prowadzenia wojen i oblężeń, stąd każde z nich obleczone było w zbroję. Nieprawdopodobna ilość szkła musiała być wzmacniana magicznie. Do tego każdy bezkonny wóz wypuszczał na zewnątrz stróżkę trujących oparów, od których Gerwantowi robiło się niedobrze, choć miejscowi wydawali się być nieporuszeni. Sami magowie, skonstatował rozejrzawszy się wokół, żadnych chłopów, żadnych rzemieślników, zero rzezimieszków i wojowników. Co za miejsce. Jeśli tak wygląda świat zaludniony przez czarodziejów, to dziękuje losowi, że tam skąd pochodzi są nieliczni.  

Do tego tłok. W pobliżu skrzyżowania dwóch odlanych z magicznej granatowej lawy traktów, którymi podróżowały bezkonne wozy, dostrzegł więcej ludzi niż mieszkało w niejednym mieście północnych krain. Tłoczyli się jak ryby w sieci, oczekując aż machiny wstrzymają swój bieg i pozwolą im przejść. Cały ten gwar i ruch miał w sobie symptomy porządku, coś go regulowało, ale Gerwnat nie miał pojęcia, co takiego.

Wielu spośród tych ludzi kierowało się do wielkiego szklanego budynku, najpewniej świątyni jakiegoś miejscowego kultu. Nad jej wrotami, które same otwierały się i zamykały, jakiś niezbyt wprawny artysta umieścił wizerunek biedronki.  Świątynia ulokowana była po przeciwnej stronie traktu – nie miał zamiaru się tam udawać, od kapłanów rzadko dawało się uzyskać użyteczne informacje. Po jego prawicy, nad białym budynkiem płonął czerwonym światłem napis „Rossman”. Wpisany w znak „O” symbol jeźdźca dodawał mu otuchy, że istnieją mniej niecodzienni mieszkańcy tego miejsca. Zastanawiał się chwilę, czy nie zajść tam w poszukiwaniu pochwy do srebrnego miecza, albo z zapytaniem o konia, bo jego szkapa została przed wejściem do jaskini, ale doszedł do słusznego wniosku, że pieniądze którymi dysponował nie są obecne tutaj w obiegu i dostałby za nie co najwyżej tyle, ile w nich kruszcu – a tego wolał nie sprawdzać. Postąpił więc zgodnie ze wskazówkami i wmieszawszy się w tłum  (wyraźnie odstawał od reszty, ale nie budził niczyjego zainteresowania – co najwyżej kilkoro dzieci zerknęło ku niemu raz po raz), ruszył wraz z resztą na wschód, kiedy światło na słupie zmieniło się z czerwonego na zielone.

Tak trzeba działać, gdy jest się w obcym miejscu. Iść za tłumem, nie wychylać się, sprawiać wrażenie, że wiesz co robisz. I uczyć się tak szybko, jak się da.

Gerwant szedł prosto na wschód, ale na tym wskazówki strażnika miejskiego się kończyły. Gdzieś w tej okolicy miał znaleźć siedzibę władcy tego wielkiego miasta. Gdy tylko wiedźmin próbował wyobrazić sobie, ile może mieszkać tutaj ludzi, niemal wirowało mu w głowie. Albo to od tego smrodu w powietrzu, zupełnie innego niż swojski smród znanych mu miast, albo od hałasu, całkiem nie przypominającego znany mu miejski gwar, albo od tłoku. Cokolwiek było powodem – czuł się tutaj paskudnie.

Szedł dalej, wypatrując... czegokolwiek. Czegoś,  co zasugerowałoby mu, że jest na miejscu. „Poznasz po ludziach” powiedział mu, ale jak do tej pory wszyscy na swój niezwykły sposób byli niewyróżniający się, tworzyli tłum bez cech charakterystycznych. Więc szedł dalej. Minął jedne rozstaje, potem drugie i w końcu zdecydowany był zapytać kogoś o radę, kiedy dostrzegł grupę wyraźnie odstającą od reszty.  Zabarwione nienaturalnie włosy – na zielono, niebiesko, czerwono – stroje przypominające parodie szat magów jakie znał, albo bardzo skąpe, inne przypominające zupełnie niepraktyczne fragmenty pancerza. Jeden z nich przewieszony miał przez plecy absurdalnie wielki miecz, całkowicie niezdatny do walki. Wyjaśnienie było jedno: dworska świta. Zaskoczyło go to, iż wszyscy byli młodzi, ale wszakże za pomocą magii utrzymać można taki wygląd przez lata. Wyraźnie rozbawieni, nie spiesząc się tak, jak inni, spacerowali w tym samym kierunku, w którym podążał wiedźmin, później skręcili w prawo. Gerwant poszedł za nimi, ale poczekał najpierw w stosownym miejscu, oznaczonym białymi pasami na granatowej tafli lawy, aż pojawi się zielone światło, by nie zderzyć się z wojenną machiną. Już zaczynał trochę rozumieć ten świat.

Dworzanie pokonali kilkanaście metrów, by zniknąć za ogrodzeniem wyznaczającym przestrzeń przynależną do jednego z pałaców. Dopiero, gdy tam stanął i miał czas, by przyjrzeć się budowli z bliska, zrozumiał jak jest ogromna. To w istocie dobre miejsce dla miejscowego władcy, a – zauważył – obok wprost z ziemi wyrastał już szkielet jeszcze okazalszego pałacu. Mimo wszystko oszczędny styl, w jakim wznoszono tutejsze budynki, nie przemawiał do wiedzminskiego poczucia estetyki. Brakowało im zdobień, finezyjnych kształtów, rzeźbionych figur, malowideł na ścianach – choć sam rozmiar świadczył o bogactwie i przepychu, nie było w nich nic innego co mogłoby go sugerować.

Podszedł do otwartej bramy – stróż w budzie przy wejściu spał, ale nikomu z dworzan to nie przeszkadzało – i ujrzał jeszcze więcej fantazyjnie poprzebieranych młodzików i młódek.

- Może lubi młodszych. – Powiedział sam do siebie. Spotykał już w swoim życiu watażków, a nawet królów z podobnymi upodobaniami, czasem miał wrażenie, że seksualne dewiacje są nieodłączną częścią sprawowania władzy, jak znamię, które trzeba przyjąć wraz z najwyższym stołkiem w sali i pierwszym miejscem przy stole.

Przekroczył bramę i znalazł się na czymś w rodzaju otwartego dziedzińca pomiędzy dwoma bryłami budynków. Ludzie wchodzili i wychodzili z nich nieustannie, bez większego porządku. Kilkuosobowe grupki rozmawiały między sobą, wyśpiewywały miejscowe pieśni, albo popisywały się znajomością czarów. W wielu dłoniach dostrzegł różnej wielkości prostokątne lustra, w których zamiast odbić pojawiały się kolorowe obrazy. Niektórzy potrafili zatrzymać na nich widok tego, co mieli przed oczami. Dostrzegał i takich, którzy wyglądali na wojowników, choć nie byli uzbrojeni na styl północnych krain – przypominali raczej przybyszów zza pustyni, albo mieszkańców jeszcze dalszych krajów, których widział kiedyś na rycinach. Do tego nie wyglądali na zaprawionych w bojach, a ich broń służyła raczej do parady, nie do walki.

Tuż obok przeszła gruba ubrana na czarno dziewucha, tak blada, że w pierwszej chwili mógł ją pomylić z ghulem, albo innym cmentarnym padlinożercą. Na piersiach trzymała tabliczkę z napisem „Free Hugs”. Ludzie omijali ją z daleka, jakby napis był znakiem jakiejś tutejszej choroby. Może tak było w istocie.

 Dwójka dzieciaków w niebieskich okryciach, z przewieszonymi przez szyje sznurami na których zawieszone mieli prostokątne karty, podeszli do niego. Chłopak i dziewczyna. On miał pryszcze, ona nadwagę – pasowali do siebie jak ulał.

- Opaska. – Powiedziała grubaska. Czemu nie zmieniła się przy pomocy magii?

- Masz bilet? – Dodał pryszczaty.

- Przyprowadźcie kogoś dorosłego. – Poklepał chłopaka po ramieniu i skierował się ku miejscu, gdzie zebranych było najwięcej ludzi, ku małej teatralnej scenie.

- Myślisz, że on może być od orgow? – Zapytała cicho dziewczyna swojego towarzysza.

- Możliwe, lepiej zapytajmy. – Odezwał się ten i razem poszli kogoś szukać.

Gerwant już nie zwracał na nich uwagi, przypatrywał się przedstawieniu rozgrywanemu na scenie. Wcale nie dlatego, że był wielbicielem sztuki. Dlatego, że dziewczyna na podeście, która tańczyła do tutejszej muzyki pełen wymyślnych figur taniec, mający chyba imitować w jakimś stopniu walkę, była łudząco podobna do Cirii. Nawet włosy miała płowe, tak jak ona.  Tylko to nie mogła być ona. Cirii była znacznie lepsza w tańcu z mieczem i to prawdziwym mieczem, nie ćwiczebną pałką wyrzeźbioną na jego kształt.

- To tamten. – Usłyszał za plecami znajomy głos pryszczatego chłopaka i wyczuł, że ktoś idzie w jego stronę. Wtem w tłumu przed nim wyłoniła się inna postać, długowłosy mężczyzna z zwiewnych błękitnych szatach, z dwoma mieczami przypiętymi u pasa. Uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu dłoń.

- Świetny strój! – Zagadnął wiedźmina. Kroki za plecami zwolniły a potem całkiem ucichły. „To znajomy Aldara” usłyszał dzięki wyczulonym wiedzminskim zmysłom szept kobiety, która zrezygnowała z wchodzenia mu w drogę i zatrzymała kilka metrów za jego plecami, „pewnie wiedział o niespodziance”. Wywnioskował, że mężczyzna z dwoma mieczami jest tutaj kimś ważnym i może przybliżyć go do uzyskania odpowiedzi. – Wynajęli ciebie na tę okazję? – Zapytał, prowadząc Gerwanta bliżej ku scenie, gdzie już nie było już białowłosej dziewczyny, zamiast niej występował facet z groteskowo wielkim mieczem i opaską na oku. Wykrzykiwał coś w niezrozumiałym języku przypominającym serię przeciąganych szczeknięć, a tłum gwizdał i klaskał. Gerwant jednak nie patrzył już na błaznującego miecznika, ale dalej, na drugi kraniec wyznaczonej do występów przestrzeni, gdzie zobaczył znajomą postać.

- Podoba ci się nasza scena? – Zapytał go mężczyzna zwany Aldarem. – Co prawda nie zapisywałeś się, ale możesz wystąpić, jeśli...

- Przypomina trochę piedestał z szubienica w Tamarskich miasteczkach. Ale tam ludzie zachowywali więcej godności. – Uciął temat wiedźmin. – Jaskier? – Odezwał się sam do siebie, i postąpił krok w przód, szukając w tłumie drogi do przyjaciela, kiedy na scenę wszedł ktoś, kogo zupełnie się tam nie spodziewał.

- Przed państwem – Magicznie wzmocniony głos zapowiadał nowego uczestnika – sam Geralt z Rivii we własnej osobie!

***

W północnych krainach istniało swego czasu kilka wiedzmińskich szkół. Wilki, koty, ślepowrony, rosomaki, kretoszczury... Znikały jedna po drugiej, przez dziesięciolecia, gdy malał popyt na ich szczególne usługi, albo gdy karmieni hasłami o odmieńcach, zbałamuconych córkach i zauroczonych krowach dających skisłe mleko chłopi postanawiali roznieść pobliskie wiedzminskie warownie na umoczonych w gnoju widłach. W końcu zostało ich tylko kilku, reliktów minionej epoki, kontynuujących beznadziejną, pozbawioną znaczenia walkę.

Żaden z nich nie był takim pożałowania godnym bubkiem jak ten na scenie.

Turlał się, wykręcał piruety, machał mieczem na prawo i lewo, kręcił młynki bez opamiętania – i przy każdym ruchu całkowicie się odsłaniał, co w prawdziwej walce nawet z mało wprawnym szermierzem zakończyłoby się szybką śmiercią.

W końcu zatrzymał się w walce z wyimaginowaną bestią, ułożył palce dłoni w bliżej nieokreślony znak , a z rękawa zaświeciło światło. Publiczność wiwatowała. 

Do tego te jego długie włosy spięte w ogon. Gerwant widząc je, jak falowały w powietrzy przy każdym ruchu, prychnął z pogardą. Znał historię o młodych wiedźminach, których taka fryzura kosztowała życie, gdy zaplątali się pośród kniei, albo wampir nie walczący fair wpadł w nie pod postacią nietoperza i dobrał się do tętnicy od strony karku, nim modnie uczesany łowca potworów zdążył go stamtąd wydobyć. Albo w zwykłej karczemnej bójce, w tłumie, pociągnięty w tył przez chłopka ledwie będącego w stanie utrzymać siekierę.

Na scenę wskoczyła przebrana za wampirzycę dziewczyna, z którą zapozorował krótką walkę.  

- Idź do piekła, kurwo wściekła. – Zaklął, udając ostatni, śmiertelny cios.

Ludzie klaskali.

- Świetny występ. – Odezwał się mężczyzna z dwoma mieczami, który nadal stał u boku Gerwanta, choć ten przestał zwracać na niego uwagę. – Może też coś nam pokażesz? Będzie świetny show...

Wiedźmin z natury był opanowany, w jego profesji nerwy ze stali były koniecznością, niezbędnym ekwipunkiem tak samo, jak miecz, a mimo to, mimo wszystkich uwag, z jakimi spotkał się w ciągu życia odnośnie jego pochodzenia, mutacji, wyglądu, zajęcia, teraz nie mógł zmusić się do zaniechania działań. Jednym susem wskoczył na scenę gdzie błazen w przebraniu naigrywał się z niego i stanął twarzą w twarz z oszustem. Kiedyś, w Wizymie, musiał porąbać kilku, by zaczęto traktować go poważnie – może tym razem musi ucierpieć chociaż jeden.

- Pomyliłeś miejsca. Parada łysych jest dwie ulice dalej. – Komediant próbował z niego zadrwić.

- Mam przy sobie brzytew, jeśli bardzo chcesz się tam wybrać. – Odpowiedział mu i błyskawicznym ruchem dobył miecza, który zalśnił w promieniach słońca.

- Po-je-dynek! – Skandował tłum. Im się chyba wydawało,  że to element przedstawienia. To wpędziło Gerwanta w jeszcze bardziej ponury nastrój, a kiedy go miał, perspektywa przelanej krwi zbliżała się niebezpiecznie.

Wyraźnie niepewien swego, fałszywy wiedźmin podniósł miecz i, próbując zachować uśmiech na twarzy, ruszył do ataku. Gerwant nie widział w życiu gorszej postawy i sposobu wyprowadzenia ciosu. Zakręcił ostrzem, by wybić broń z ręki przeciwnika i tym go skompromitować, ale gdy tylko klingi się spotkały, wiedzmińska stal przecięła miecz aktorzyny niemal nie napotykając oporu.

Publiczność i podszywający się pod wiedźmina mężczyzna zamarli w bezruchu, kiedy fragment sztucznej broni głucho uderzył o deski.

- Co to ma być? – Zawołał Gerwant, rozeźlony. – Magiczne sztuczki? Robisz sobie ze mnie żarty? Mów, gdzie są tutaj prawdziwi wiedźmini? Co o nich słyszałeś? Co o mnie wiesz?! – Chwycił przestraszonego aktora za fraki. - Stary, jak każdy! – Wyjęczał fałszywy wiedźmin. – Z książek. To wszystko zabawa, fikcja. Coś ci się pomieszało pod sufitem.

Ludzie wyciągnęli swoje czarne lusterka. Jedni przykładali je do uszu i ust, inni patrzyli w nie  wyciągnięte w dłoniach. Rzucali uroki. Przygotowywali czary.

Gerwant spojrzał mu głęboko w oczy, starając się odgadnąć, czy mówi prawdę. Mówił. Mężczyzna... w zasadzie chłopak,  niedawno co dorósł i zapuścił zarost, był tak wystraszony, że nie mógłby kłamać. Puścił go i zeskoczył ze sceny.

- Co to miało być? – Mężczyzna z dwoma mieczami u boku był zły. – Nie miałeś wszystkich wystraszyć, a na teren konwentu nie można wnosić prawdziwej broni. W ogóle nie można takiej nosić! Nie ważne,  jaka wiąże cię umowa...

- Musimy pogadać.  – Przerwał mu wiedźmin. Aldar, tak go nazywała tamta dziewka, wydawał się być jedyną osobą tutaj, która mogła być partnerem do rozmowy. – Na sposobności.

- Masz rację, musimy pogadać.  – Poważnym tonem odparł tamten i poprowadził Gerwanta ku jednemu z budynków.

***

W komnacie nie było nikogo prócz nich.

Całą przestrzeń zajmowały podłużne ławy z krzesłami od jednej strony, wszystkie zwrócone w kierunku ściany na której wisiała wielka tablica. To było znajome Gerwantowi, tak wyglądały sale nauki w Oksenfercie (choć znał je tylko z opowieści). Obcymi elementami była za to biała płachta wisząca obok tablicy, ciemne lustro stojące na ławie, która musiała być miejscem nauczyciela – nieodłączny atrybut tutejszej magii – oraz metalowy czworościan. Okna, wielkie i czyste, częściowo zasłonięte były pasami tkaniny połączonymi białym sznurem.

- Niedługo będzie tutaj przedstawiciel wydawnictwa. Bo oni cię zatrudnili, mylę się? – Aldar usiadł na rogu nauczycielskiego biurka. – Nie poddałeś się akredytacji, myślisz że jesteś gwiazdą? Drugi Sapkowski? To by było w porządku, ale nie po tym zamieszaniu na scenie, przykro mi stary i nic do ciebie nie mam, ale nie możemy sobie pozwolić, aby...

- Nie rozumiem nic, z tego co mówisz. – Przerwał mu wiedźmin i też przysiadł na jednej z ław. – To kwestia różnic między naszymi światami, dlatego nie jesteśmy w stanie się porozumieć. – Podniósł rękę, gdy tamten chciał wejść mu w słowo. – Najpierw ja wyjaśnię wszystko. To jedyny sposób żeby przerwać tę serię pomyłek. Pochodzę z Północnych Krain. Wiem, że istnieją inne światy, znam kogoś, kto po nich podróżuje. Podczas walki z wampirem wyższego rzędu zostałem przeniesiony do waszego świata, który jest zupełnie inny niż mój, ale wygląda na to, że wiecie tu o wiedźminach, albo sami macie wiedźminów. Do tego niektórzy z was przebierają się za osoby, które znam, a ten mistrz wymachiwania sztucznym mieczykiem, który przedstawił się przekręcając moje imię, trochę przesadził. Stąd moja reakcja i wybacz, że popsułem wam święto, czy co tam urządzacie, ale nie podoba mi się urządzanie teatrzyka ze mną w roli głównej. Wyświadcz mi i sobie przysługę, i zaprowadź mnie do władcy tego zamku, albo mistrza magii, albo kogokolwiek, kto może znać sposób, bym wrócił do swojego świata, a nie będę....

Aldar najpierw zaczął się śmiać. Po chwili, kiedy zorientował się, że Gerwant robi śmiertelnie poważną minę, natychmiast zamilkł i jakby pobladł. Wstał, zwiększył dystans między nimi.

- Brałeś coś? – Zapytał najpierw. – Albo zapomniałeś wziąć? Chłopie, masz problem, a my nie jesteśmy w stanie tobie pomóc – mówiąc, kierował się ku drzwiom, krok po kroku – ale mogę sprowadzić ludzi, którzy się tym zajmą i...

- Nie wierzysz mi. – Rozgryzł go wiedźmin. – Chcesz się wymknąć, zamknąć mnie tutaj i wrócić z kimś, jednak nie sądzę, by to byli ludzie zdolni mi pomóc. Raczej odwrotnie. Że też musiałem się w to wpakować. Tyle razy słyszałem, skończ z tymi czarodziejkami, Gerwant... – Wstał.

Aldar zatrzymał się.

- Tylko spokojnie. – Mówił z takim opanowaniem, na jakie tylko mógł się zdobyć, choć czoło całkiem miał już zlane potem. – Sprowadzę pomoc. Możesz w to nie wierzyć, ale są osoby, które ci pomogą.

- Porozmawiajmy. – Odpowiedział Gerwant takim samym tonem, ale już ustawił się w odpowiedniej pozycji, napiął mięśnie i przeniósł ciężar na jedną nogę. Kiedy ruszą, to on pierwszy znajdzie się przy drzwiach. – Na pewno jest sposób, by cię przekonać, że mówię prawdę.

Przez moment patrzyli sobie w oczy w milczeniu.

- Jesteś chory. To nic złego, to może przytrafić się każdemu. – Odpowiedział w końcu mężczyzna z dwoma mieczami. Gerwant był pewien, że te także są sztuczne. – Tego nie można udowodnić. Nie ma żadnej magii, magów ani innych światów. Uwierz, sam bym chciał, żeby tak było, tak samo jak masa ludzi tutaj, którzy spotykają się po to, żeby ubarwić rzeczywistość chociaż na niby, ale jest tylko ten jeden prosty, zwyczajny świat. – Opowiadał, a wiedźmin nie potrafił znaleźć w tym sensu. Ten świat przepełniony był magicznymi przedmiotami. Ich użytkownicy byli wszędzie, na każdym rogu. – Nikt nie walczy z potworami, nie przesuwa przedmiotów siłą woli, ani nie lata na miotle, takie rzeczy są po prostu niemożliwe. Sam spróbuj. Jesteś wiedzminem tak? Wiedźmin powinien znać Znaki. Użyj jakiegoś.

- Wtedy mi uwierzysz? – To był czysty absurd. Gerwant nie potrafił znaleźć powiązania między czynieniem tak podstawowej formy magii jak znaki, a potwierdzeniem prawdziwości jego historii, ale dostrzegał, że to nie jest blef i z jakiegoś powodu jest to bardzo istotne dla jego rozmówcy. Może, próbował na poczekaniu skleić w całość sprzeczne informacje, tutejsza magia objawia się jedynie w przedmiotach? Lub był inny powód. Mniejsza o to. Skoro chce pokazu, to mu pokaże.

- Wtedy uwierzę nawet, że jesteś moją babcią w przebraniu. Cokolwiek powiesz.

- Niech będzie. – Wiedźmin odwrócił się, skupił i wyciągnął przed siebie dłoń, wystawiając środkowy palec, a wszystkie pozostałe zaciskając w pięść. W jednej sekundzie powietrze zadrgało i pojawiła się niebieska łuna, a ławy i krzesełka w trzech kolejnych rzędach zachwiały się i przewróciły, jakby pchane siłą wiatru, który tylko na nie miał wpływ.

Coś było zdecydowanie nie tak.

Objął go chłód, rozchodzący się od wewnątrz, gdzieś z głębi trzewi, i poczuł, jak słabnie. Przez kilka chwil zawirowało mu w głowie – pierwszy raz od... od zawsze. Nigdy nie dotyczyły go takie dolegliwości, chyba, że zbyt mocno oberwał albo ktoś próbował go otruć. Ale nie w takiej sytuacji, jak ta, nie przy użyciu Znaku.

Gdy odzyskał rezon, spojrzał na Aldara. Ten, blady jak ściana, wpatrywał się w powywracane meble, dolna warga poruszała się bezdźwięcznie, jakby próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie.

- Zazwyczaj efekt jest lepszy. – Przerwał ciszę Gerwant. – Wy nie używacie magii w ten sposób, mam rację? Coś z tym światem jest nie tak. – Mówił, ale mężczyzna przed nim stał w bezruchu, wciąż wpatrzony w zdemolowaną część sali, nadal nie był w stanie wydusić z siebie słowa.

A kiedy już mu się udało, zniósł się śmiechem jak wariat, ale nie był to wyraz drwiny tylko ekstazy. Oczy mu rozbłysły i zaczął patrzeć na wiedźmina tak, jakby miał przed sobą żywy cud. Wiedźmin już słyszał w myślach żarcik swojego przyjaciela, który nie oparłby się pokusie, by uwiecznić tę scenę w pieśniach.

- Słuchaj, musisz mi wszystko opowiedzieć. Wszystko! – Ekscytował się facet z dwoma sztucznymi mieczami. – Twoje życie, magia... Wiedziałem! Wiedziałem, że coś musi w tym być. Rodzina patrzy na ciebie jak na dziwaka, kiedy mówisz, że organizujesz imprezy o japońskich bajkach, obcy ludzie patrzą z politowaniem, a wychodzi na to, że to wcale nie dziecinada. W końcu ty istniejesz! To jest niesamowite.

- Najpierw ty wszystko mi powiesz. Wszystko, co powinienem wiedzieć, jasne? – Gerwant zrobił poważną minę. Tak poważną, jaką robił zawsze, kiedy chciał mieć pewność, że otrzyma odpowiedź twierdzącą. Wyglądał wtedy jak ostatni człowiek na ziemi, któremu chciałbyś powiedzieć nie.

- Zupełnie go nie przypominasz.

Uniesiona brew wiedźmina dawała do zrozumienia, że ten nie wie o czym mowa i bardzo, bardzo nie chce powtarzać pytania po raz drugi.

- Wiedźmina z książek.

Nadal uniesiona brew.

Aldar, kiedy już uprzytomnił sobie, z kim ma do czynienia, nie chciał wystawiać cierpliwości swojego gościa na próbę. Szybkim susem dopadł do krzesła przy biurku nauczyciela i sprawił, że czarne lustro najpierw pokryło się napisami, a potem rozbłysło kolorem.

- Musisz coś zobaczyć.

***

W swoim długim życiu Gerwant widział już naprawdę wiele. Nieprawdopodobne szczęście podlotków zabieranych na wojnę do pierwszej linii, którzy wracają zwycięsko, bez draśnięcia. Złodziei, którzy oddają część swoich łupów biedakom, zamiast wypychać swój trzos. Krasnoludzkich abstynentów, potwory, które wolały dogadać się z ludźmi zamiast na nich żerować, magów, którzy zastanawiali się nad konsekwencjami sowich czynów, zakochane dziwki, a nawet – choć nie sądził, by ktoś mu w to uwierzył – władców, których obchodził los własnych poddanych.  Jednak ze wszystkich dziwactw, których doświadczył, to było najdziwaczniejsze.

Na tafli lustra nazywanego ekranem, machina – komputer, ukazywała mu obrazy i opisy z jego własnego życia, trochę zniekształcone, albo przekoloryzowane, albo pomieszane, ale nie było wątpliwości, kogo dotyczą. W tym świecie – miejscu bez potworów, bez magów, bez wiedźminów – był bohaterem książek oraz ruchomych obrazów. Dla tutejszych był rozrywką o której czytali. Był sławny. Tylko nie istniał na prawdę. Przynajmniej jeszcze tego ranka. Zupełnie mu się to nie podobało, zaczął podejrzewać nawet, że nadal jest pod wpływem mocy wampira, który chce doprowadzić go do szaleństwa.

Aldar, gdy już oswoił się z sytuacją, okazał się dobrym źródłem informacji na temat tego miejsca. Zaskoczył to  fakt, że nie znajduje się w żadnym zamku czy pałacu, ale w całkiem typowym budynku, którego nie zajmował nikt ważny. Nie interesowała go tutejsza polityka, a wiadomość przyjął nawet z ulgą, ponieważ wolał nie mieszać się w sprawy osobistości z piedestałów. Był mu potrzebny ktoś inny, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ten ktoś miał pojawić się tutaj już wkrótce.

Musiał tylko poczekać.

- Już trzynasta. – Aldar zerwał się z krzesła. – Wolałbym porozmawiać, dowiedzieć się więcej... ale mam sprawy. Ludzie liczą na mnie... niech to, taka okazja. Nie oddalaj się od terenu konwentu. Znajdę cię, kiedy przyjdzie czas. I nie zrób nic głupiego. Tutaj...

- Sam już zrozumiałem. Nie przywykli do widoku krwi.

Aldar pokiwał głową.

- Nasz świat nie jest taki zły. – Dopowiedział i wyszedł, a Gerwant wyszedł za nim. – Tobie może wydać się nawet zaskakujący. Spróbuj zabić czas.

Zabić tutaj czas.

Wolałby szukać ghuli w kanałach pod Nowogrodem.

Razem wyszli na zewnątrz, znów na powietrze, w pobliże teatralnej sceny gdzie panowało nawet większe niż wcześniej zamieszanie. Udający kogoś, kim nie są samozwańczy aktorzy zebrali się w jednym miejscu, jakby czegoś oczekując. Był wśród nich również sobowtór wiedźmina.

- Zaraz ogłoszą wyniki. – Wyjaśnił mu Aldar, a potem zniknął wśród ludzi zmierzających ku wnętrzu drugiego z budynków.

- Mamy już wszystkie głosy jury. – Na scenie pojawił się knypek w czarnej koszulce z namalowaną na niej półnagą dziewczynką z wielkimi oczami. W dłoni trzymał czarny walec, który przykładał do ust gdy mówił, a jego głos rozbrzmiewał z wielu stron. Jak oni nazywali tutejsze magiczne przedmioty? Technologia. – Nie trzymając was w dalszej niepewności. Miejsce trzecie zajęła – Obejrzał się za siebie i chrząknął. - ...zajął Miku-ne w kostiumie Hatsune Miku.

Obok prowadzącego stanął chudy, pryszczaty nastolatek w obcisłym czarnym stroju, butach na wysokim obcasie, długich rękawiczkach i intensywnie błękitnej peruce zgarniętej w dwa kucyki.

- Miejsce numer dwa... Loliteen w stroju czarodziejki z księżyca!

Duża, korpulentna nastolatka dołączyła do tamtych dwóch. Miała na sobie obcisły, ewidentnie zbyt mały kostium, z krótką spódniczką. Nogi w różowych rajtuzach jak dwa balerony.

- Wiedźminów tu brak, ale są potwory. – Skwitował widowisko Gerwant, nie kryjąc niesmaku, jako człowiek wrażliwy na piękno.

- Miejsce pierwsze... Shittsune jako Geralt z Rivii!

Kiedy pojawił się na scenie, wszyscy zaczęli klaskać. Zakręcił salto w powietrzu, wylądował tuż obok konferansjera, wyciągnął imitację srebrnego miecza z podwójnej pochwy na plecach i wykonał zamaszyste cięcie. Gerwant pokręcił głową w geście zażenowania.

- Moim zdaniem ty byłeś lepszy. – Odezwała się przebrania za Cirii dziewczyna, która podeszła do Gerwanta. – Jury uznało, że jesteś zbyt mało wiarygodny. Do tego ta fryzura. Wyglądasz bardziej na skinheda niż wiedźmina. Do tego, bez urazy, Geralt powinien być przystojniejszy. I wyższy. Ale nie tak napakowany. Bardziej przypominasz Letho w Wiedźmina dwa. – Oceniła go, obrzucając krytycznym spojrzeniem.

- Kogo? – Gerwant po raz pierwszy słyszał to imię.

- Letho, Szkoła Żmii, Królobójca? Nie grałeś w to? – Dziewczyna obrzuciła go pełnym a spojrzeniem. – Skąd ty się urwałeś?

- W Północnych Krainach nie ma nikogo takiego. – Odpowiedział krótko, wpatrując się w Geralta odbierającego nagrodę. Jego nowa, lepsza, bardziej wiarygodna wersja.

- Więc ty z takich. – Westchnęła dziewczyna i pokiwała głową ze zrozumieniem. – Wyznawca Sapkowskiego, co? W sumie... wyglądasz dość staro, sorry za szczerość. Ile masz lat? Czterdzieści? Nigdy nie widziałeś gier Redow, prawda? Mówię ci, w niczym nie są gorsze od książek. Nawet lepsze.

Dziewczyna mówiła – była bardzo gadatliwa, w czym zupełnie nie przypominała Cirii – a pokaz w tym czasie dobiegł już końca i ludzie rozeszli się, część do wnętrza budynków, inni za bramę, jeszcze inni kręcili się bez celu i większego zainteresowania, ich twarze nie wyrażały nic poza znudzeniem. W końcu i ona odeszła, gdy tylko zrozumiała, że Gerwant nie jest najbardziej gadatliwym zabójcą potworów na jakiego można trafić. Został sam.

Znalazł dogodne miejsce, między dwoma drzewami, w głębi, możliwie daleko od wyłożonych różowymi kamieniami o regularnych kształtach ścieżek, którymi spacerowali tubylcy. To będzie długi dzień, westchnął, a potem pomyślał o Jenifer. Powinna znaleźć sposób, by go uratować, była mu to winna. O ile przeżyła.

Usiadł na trawie, krzyżując nogi, i zdjął z pleców obydwa miecze, a potem zabrał się do czyszczenia i ostrzenia, by oderwać myśli i sprawić, by czas płynął szybciej. To wszystko, choć zupełnie obce, w tej chwili wydało mu się znane. Wrócił obraz – bardzo dawne wspomnienie, z czasów, kiedy nie znał jeszcze Jenifer, kiedy nie spotkał dziecka starszej krwi, a żaden bard nie wyśpiewywał o nim pieśni.

Osełka raz po raz uderzała o ostrze, wodziła od krawędzi do krawędzi miecza, prowadzona ręką, która mogłaby kontynuować tę pracę nawet, gdy całe ciało zmorzyłby sen – tak dobrze wiedziała, co robić – a Gerwant pogrążył się w myślach. Historia z dawnego czasu, z innego świata, tak odległa, że pewien był, że tutaj nie dotarł nawet jej strzępek.