JustPaste.it


- Poczta, polecony list. – Wypowiedział Gerwant, na prośbę Tyriona, kiedy ściana przemówiła pełnym trzasków głosem. Zaklęcie zadziałało, blokada drzwi zniknęła i mogli już je otworzyć by wejść do środka.
- Trzecie piętro. – Oznajmił karzeł, gdy pokonali pierwsze kilka schodów. Wiedźmin narzucił szybkie tempo, nie oszczędzając zmagającego się z każdym stopniem Tyriona, więc gdy dotarli pod odpowiednie drzwi, ten dostał już zadyszki. – No... już... pukaj. – Polecił łapiąc raz po raz oddech.
Zapukał.
Odgłos kroków podpowiedział wiedzminowi, że ktoś podszedł do drzwi, ale nikt się nie odzywał.
- Zechcesz wpuścić wędrowca? Nie mam przy sobie broni. – Zawołał wiedźmin, by zostać usłyszanym przez drzwi.
- I to miało niby kogoś zachęcić? – Szepnął karzeł.
- To co mam powiedzieć?
Tyrion zmarszczył czoło, próbując intensywnie coś wymyślić, co przydało mu jeszcze bardziej kosmicznego wyglądu.
- Uważaj, żeby coś z ciebie nie wyszło.
- Im dłużej z tobą przebywam, tym bardziej wolę książki.
Za drzwiami coś szczeknęło, potem drugi raz i drzwi uchyliły się. W progu zobaczyli chudego mężczyznę, jeszcze do niedawna chłopca, z niedbałym, rzadkim zarostem i włosami w nieładzie, w przepięknym podkoszulku, szerokich spodniach z szarej tkaniny i bosych stopach.
Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale w jednej sekundzie wytrzeszczył oczy i wskazał dłonią przed siebie, na coś za ich plecami.
Tyrion nie zdążył zareagować. Szczęśliwie, nie musiał. Ostrze śmignęło ponad jego głową i nie pierwszy raz w życiu przyszło mu dziękować swojemu małemu wzrostowi za ocalenie. Fart karła.
Gerwant zrobił unik, chwycił się poręczy schodów za plecami i wybił się w górę. Miecz minął jego prawy but o kilka centymetrów, potem powędrował w górę i w ból, by go dogonić, ale wiedźmin był szybszy. Jednym ruchem wskoczył na poręcz schodów, a potem pobiegł w górę niczym kot, by zaskoczyć tuż przy fałszywej Ciri. Zacisnął dłoń na jej nadgarstku i miecz zatrzymał się, powstrzymany tuż przed osiągnieciem celu.
Dziewczyna zaatakowała drugą ręką, w której pojawił się krótki sztylet. To nie była technika, jakiej uczą wiedźminów – to był styl walki skrytobójcy, zdradziecki atak wymierzony prosto w gardło ofiary. Ale wiedźmin nie był typem ofiary. Całą siłą pociągnął za ściskaną dłoń dziewczyny, wykorzystał przewagę masy, zapierając się nogą o poręcz i zablokował sztylet fałszywej Ciri jej własnym mieczem. Wykorzystał moment zaskoczenia, wybił zabójczynię z równowagi i cisną nią w górę schodów.
Wszystko działo się tak szybko, że stojący w drzwiach niechluj nie zdążył jeszcze zamknąć rozdziawionych ust i zatrzasnąć drzwi, a Tyrion nie wymyślił ani jednego żartu. Gerwant przemknął obok niego, podniósł jedną ręką i razem wpadli do wnętrza otwartego mieszkania, nie zważając na lokatora, który ledwie zszedł im z drogi.
- Zamykaj! – Krzyknął wiedźmin i mężczyzna, nadal w szoku, nie rozumiejąc co się dzieje, wykonał rozkaz we ostatnim momencie. Usłyszeli jeszcze jak rzucony sztylet wbija się w drewno.
A potem cisza.
- Poszła już sobie? – Zapytał mężczyzna, który tu mieszkał. – Czy już sobie poszła?
Nikt nie spieszył, by wyjrzeć na zewnątrz.
- Tak. – Odpowiedział w końcu Gerwant. – Najprawdopodobniej.
Gospodarz pobiegł do jednego z pokoi, a potem wrócił trzymając niepewnie w obu dłoniach długi miecz z jednosiecznym ostrzem, nieznacznie zakrzywiony.
- To... To teraz wynoście się! – Krzyknął. – Spieprzajcie bo...
Gerwant zbliżył się do niego, jednym ruchem wybił mu broń z rąk i złapał rękojeść w locie. Przyjrzał się ostrzu, postukał w nie grzbietem paznokcia, opuszką przeciągnął po krawędzi ostrza.
- Tandeta. – Stwierdził. – Nie nadaje się nawet, żeby się ogolić.
- Co? – Mężczyzna wyglądał na bardziej urażonego, niż przestraszonego. – Przywiozłem ten miecz prosto z Japonii, od kowala na Kioto, który...
- Może przejedziemy do rzeczy? – Wtrącił się karzeł. Teraz była kolej, by on użył swoich umiejętności. – Może początek naszego spotkania na to nie wskazuje, ale nie przybyliśmy tutaj w złych zamiarach. Wręcz przeciwnie. To ta białowłosa amatorka przebieranek przybyła tu w złych zamiarach, a nam szczęśliwie udało się ją powstrzymać.
- Nam? – Gerwant uniósł brew, ale Tyrion całkiem to zignorował.
- A ty, drogi chłopcze...
- Mam dwadzieścia pięć lat.
- ...potrzebujesz pomocy, której my oczywiście możemy ci udzielić za drobną przysługę. Wiem, o co zapytasz. Czego chcemy? Tak się składa, że na początek spokojnej rozmowy, takiej, w której potraktujesz to co mówimy poważnie, choć będzie brzmiało niecodzienne. – Ciągnął krasnal, nie pozwalając mężczyźnie dojść do słowa. – Słyszałem o tobie to i owo, wiem, że wyobraźnia niesie cię ku niesamowitym światom, prawda, Amakuchi? Tak się składa, że właśnie to niesamowite światy przyszły do ciebie. – Mówił, ale chłopak chyba nie słuchał. Wpatrywał się za to we wiedźmina jak kompletnie zahipnotyzowany. – Halo. – Tyrion pstryknął palcami.
- Widziałem cię. – Powiedział w końcu chłopak do Gerwanta. – Teraz poznaję. Widziałem cię na Youtube. I nie tylko.
***
Usiedli w izbie, która służyła za miejsce podejmowania gości, snu i – sądząc po resztkach czegoś przypominającego jedzenie w każdym możliwym miejscu – spożywania posiłków. W centralnym punkcie, na ścianie, wisiał wielki czarny prostokąt, ciemne zwierciadło, w którym odbijały się sylwetki trzech zasiadających na składanym, niedbale zasłanym łożu.
Na niewielkim, także składanym, stoliku przed nimi stały trzy szklanki, wszystkie wypełnione tym samym czarnym płynem, który nalewany pienił się niezdrowa żółcią.
Tyrion i Gerwant upili po łyku, ale napój nie smakował im. Gospodarz, człowiek znany w tutejszej magicznej sferze komunikacji jako Amakuchi, wypijał szklankę za szklanką.
- Muszę wam coś pokazać. – Odezwał się, gdy Tyrion skończył swoją opowieść. Od początku do końca brzmiała nieprawdopodobnie, karzeł próbował objaśnić jak najdokładniej ich problem, ale było jasne, że sam nie ma co niczego pewności. Kiedy jednak chłopak słuchał o pojawiających się w czasie konwentów postaciach z różnych opowieści i o ich problemach z tożsamością, nie wyglądał na zszokowanego. Słuchał uważnie. A gdy już wysłuchał wszystkiego, sięgnął ale nie po szklankę .
Tuż obok butelki, w centralnej części stolika, leżał płaski ciemny prostokąt. Rozłożył to w kolejny czarny ekran, nacisnął przycisk na klawiaturze i pojawił się obraz.
Po kolejnych kilku kliknięciach ujrzeli tam Gerwanta. Patrzyli na niego z góry, kolory były wyblakłe, a krawędzie niewyraźne, jakby ktoś zamroził same wrażenie ruchu, ale o pomyłce nie było mowy.
Wiedźmin poznawał to miejsce.
Chłopak wykonał kolejny ruch i obraz ożył – pojawiła się przebrana za Ciri zabójczyni, zaczęli walczyć. Magicznie utrwalone zmagania były dla Gerwanta czymś niepowtarzalnym. Widział każdy swój ruch i w mig dostrzegł kilka słabych punktów własnej obrony, oraz parę zmarnowanych okazji do ataku. Obserwował styl walki dziewczyny. Teraz, gdy nie musiał martwić się przebiegiem walki, mógł wszystko dobrze przeanalizować...
- Skąd to masz? – Zapytał. – Jest tego więcej? Możesz pokazać mi inne moje walki? Takie prawdziwe, nie wymachiwanie mieczem bez sensu, wysoki i uderzanie orężem o oręż. Masz więcej?
Mówił na tyle stanowczo, że cherlawy mężczyzna byłby wziął bo za szaleńca, gdyby cała sytuacja nie była szalona.
- Jest tylko to. Jedno nagranie z kamery wewnątrz budynku, której udało się zarejestrować. Ktoś z ochrony musiał wrzucić to do sieci. Gdy tylko zobaczyłem dziewczynę za wami... ale to nie dlatego wam wierzę, chociaż ten filmik utwierdza mnie w przekonaniu, że nie zwariowałem.
- Więc - wtrącił karzeł, chwyciwszy pustą szklankę i obracając nią tak, jakby była wypełniona winem. – dlaczego nam wierzysz?
Mężczyzna postukał palcem w ekran, a potem wskazał palcem na Gerwanta.
- Ty, to jesteś ty. Nie wiem jak w jeden dzień zapuściłeś włosy, może nagranie nie zawiera tyłu szczegółów by rozpoznać twarz bez wątpliwości, ale te ruchu, strój, fryzura, ta gęba... – To określenie nie spodobało się wiedzminowi, ale postanowił nie reagować przed puenta – Już Ciebie gdzieś widziałem.
Zapadła cisza. Mężczyzna budował napięcie, czekał na pytanie, ale to nie padało. Spojrzał na Gerwanta, który wlepiał się znów w ekran, odkrywszy jak włączyć film od początku, Tyrion tęsknię zerkał w dno szklanki.
- Nie zapytacie gdzie?
- Gdzie? – Rzucił w końcu karzeł.
- W mojej głowie. – Wypowiedział chłopak z patosem, który całkiem nie pasował do sytuacji. – Myślałem, że zabrzmi to lepiej. W każdym razie... dokładnie tak sobie ciebie wyobrażałem, kiedy pisałem fanfiki... to znaczy, pisałem o Gerwancie z Rybli, umyślnie zmieniłem pewne elementy, żeby odświeżyć formę, odciąć się po części od pierwowzoru, po części oddać mu hołd, oraz...
- Dobrze, dobrze, wystarczy, wiemy co masz na myśli. – Odpowiedział Tyrion. – Twój fanfik narobił niezłego bałaganu, dosłownie napiepszyl naszemu kompanowi wiedzminowi w głowie. Nie wiemy czemu tak sie stało, ale jesteś potrzebny nam, żeby to odkręcić.
Mężczyzna napełnił szklankę czarnym, puszczającym bąbelki płynem, i wypił całą za jednym haustem, a potem niespodziewanie beknął.
- Jak..przepraszam...jak mam to zrobić?
- Musisz spisać moją historię. W zasadzie jeden jej fragment. – Przemówił w końcu wiedźmin, który przestał odtwarzać ruchomy obraz. – I musisz zrobić to na tyle dobrze, by wszystko skleiło się w całość.
***
Mówili potem, że przyjechał z południa, od strony starej bramy powroźniczej.
Tak, to jasne, że wszyscy tam przybywali z południa, co z tego, że nie było tam takiej bramy, daj mi pisać. Eee... to znaczy... oczywiście, napiszę jak uważasz, spokojnie... może rozluźnisz nieco palce? Nie mogę pisać kiedy... au au... Tak już lepiej.
Mam już pomysł, jak połączyć te wszystkie wątki. Wielka historia, z intryga polityczną, magią i wątkiem romantycznym w tle. Oczywiście wszystko nielinearne, fakty przedstawione retrospektywnie, żeby... au! Dobrze, już zaczynam pisać.
Miałem już kilka pomysłów, napisałem cztery wersje kolejnego rozdziału fanfika, nie mogę się jednak zdecydować który z nich... Może rzucisz okiem?
Czytałem kiedyś nawet historię, w której zrobili cię murzynem! To było dobre. Albo ten ruski cyber-wiedźmin.
...Gerwant? Co z tobą? Boli cię głowa? Gerwant, Ty krwawisz z nosa. Gerwant? Gerwant?
***
- Gerwant! Gerwant, wstawaj no! – Okuty czub buta uderzył go w udo, ale nie mocno, tylko na tyle, by odzyskał przytomność.
Znudził się.
Leżał na sienniku w ciasnym pokoju na poddaszu karczmy Pod Pijanym Krasnoludem, ubrany w jakieś łachmany i przykryty strażniczym płaszczem.
- Szukają cię. – Wyszeptał Jappir, gdy wiedźmin, któremu nadal kołowało w głowie, spojrzał w jego oczy. – Strażnicy. Są na dole.
- Jak można inaczej stąd wyjść? – Zapytał, od razu celując w konkret. Miał prawo być autentycznie zaniepokojony.
Król był perfekcjonistą i by zapobiec dekonspiracji ich plany, wtajemniczył weń jak najwęższą grupę ludzi. Kapitana straży w niej nie było, dlatego dla wszystkich miejskich obrońców porządku będzie zbiegiem z królewskiego lochu, którego mogą złapać żywcem (dla nagrody) lub zabić (dla skromniejszej, jednak równie kuszącej nagrody).
- Oknem, a potem dachami. – Odparł krasnolud. – Przejdź po gzymsie w prawo, w głąb zabudowań. Zaskocz na czerwony dach z cegłówki, nie jest stromy, dla wiedźmina to będzie pestka. Potem jeszcze dwa budynki do przodu, aż zauważysz wąską, ciemną, zaszczaną ślepą uliczkę. Zaskocz w nią. Będą tam drzwi z wielką okrągłą kołatką. Zakołataj. Jak zapytają, powiedz „Oh ter merth mah ham nos”.
- Co to niby znaczy? – Zapytał, szukając się już do wyjścia przez okno. Na zewnątrz było zimo, tak zimno jak potrafi być na północy w zimowy poranek.
- Ruszaj się, nie pieprz bez sensu. – Odpowiedział Jappir, a Gerwant nie pytał, czy to było tłumaczenie z krasnoludzkiego, czy przemytnik chciał jego pospieszyć. - Wyrzuć tylko płaszcz zanim tam dotrzesz.
Wiedźmin kiwnął głową i wszedł na śliski, oblodzony gzyms, a krasnolud zamknął za nim okno. Ostrożnie, krok po kroku, przeklinając własne szczęście gdy spoglądał w dół, sunął w prawo, zgodnie ze wskazówkami. Usłyszał jeszcze jak strażnik wpada do pokoju i spotyka tam Jappira, który szcza właśnie do nocnika i komentuje najście w typowo krasnoludzki sposób.
Pokonał dystans dzielący go od budynku z czerwoną cegłówką, tylko dwa razy był bliski upadku. Teraz musiał skoczyć. Dach w który celował skuwał lód – nie mógł liczyć na łatwe lądowanie, a jeżeli spadnie, strażnicy pochwycą to natychmiast.
Skoczył.
Opadł zwinnie na śliską powierzchnię dachi, przyjąwszy w powietrzu pozycję, która miała zapewnić mu równowagę i natychmiast ześlizgnął się w dół, ma tyle szybko, że nie miał nawet szans chwycić się czegokolwiek. Już był ledwie stopę od krawędzi, gdy płaszcz zaczepił o krawędź nadłamanej dachówki, rozdarł się do jednej trzeciej długości, aż w końcu zatrzymał ślizg wiedźmina. Ten złapał oddech, po czym zaczął wspinać się po dachu, wykorzystując płaszcz.
Dotarł na szczyt, usiadł na nim okrakiem, a później, nie zważając na przeraźliwe zimno, rozdarł płaszcz na pasy i stworzył linę. Opasał nią komin z którego unosiła ku niebu prosta stróżka dymu, po czym spuścił się na dół.
Z dwoma kolejnymi dachami było już łatwiej. Drewniane, pełne sęków, łatane słomą dachy domostw z dala od ulicy były dogodniejszym obiektem do wspinaczki.
W końcu, spocony i jednocześnie zziębnięty, wylądował w zaułku. Trzy budynki przylegały tutaj swoimi ścianami, w ziemi pozostał jeszcze ślad po dawnej, zakopanej już studni. Dwie z trzech ścian nie posiadały już drzwi od tej strony, choć można było dostrzec wspomnienia po nich: prostokąty wymurowane z innego kamienia. Trzecia, ulokowana od zachodu, nadal posiadała wejście. Drewniane, okute drzwi z wielką kołatką i odsuwanym z drugiej strony wizjerem.
Poza nim nie było tutaj nikogo. Uliczka zakręcała, po kilku metrach, więc nie mógł być dostrzeżony z głównych dróg. Podszedł do drzwi i załomotał.
Nikt nie odpowiadał.
Zapukał drugi raz, jednak również bez skutku.
Wreszcie, coraz bardziej przemarznięty, zaczął walić z drzwi co sił, aż dosłyszał po drugiej stronie serię szpetnych przekleństw i odgłos krótkich, ciężkich kroków. Zbliżał się krasnolud.
- Czego?! – Wizjer uchylił się na krótką chwilę i dobiegł go nieprzyjemny, basowy głos zza drzwi.
Wiedźmin próbował przypomnieć sobie hasło, to jednak kompletnie wyleciało mi z głowy. Oh reg... argh tek... Jak miał to niby zapamiętać słysząc to raz w pośpiechu? Nad tą słabą stroną planu nie zdążył się zastanowić biegając po dachach.
- Ruszaj się, nie pieprz bez sensu. – Odpowiedział w końcu, mając nadzieję, że tak brzmiało tłumaczenie krasnoludzkiej mowy we wspólnym.
***
Ze wzniesienia widać było jak na dłoni dymiący jak jedna wielka pochodnia Tajgar, stolicę królestwa ludzi. Ukradzioną stolicę ukradzionego królestwa Nieludzi, której blask, majestat murów przycupniętych na płaskiej, jednostajnej równinie wynoszącej się ku górze pod z wolna rosnącym kątem, znany był niegdyś w pieśniach starszej mowy. Tell Helleim Inn, ostatni przystanek przed pustką, tak niegdyś nazywały elfy to miasto.
...I co z tego, że to nie rozwija fabuły? Poczekaj, poczekaj... nie pchaj się do klawiatury ze swoimi paluchami, karzełkuauu! Jak chcesz sam pisać, to do czego mnie potrzebujesz? To muszę być ja, co? Więc daj mi robić swoje. Przynajmniej póki ten drągal się nie obudzi. Podobnie bo sobie wyobrażałem, ale mógłby być sympatyczniejszy... Jezu, czemu on tak krzyczy przez sen?! Już nic nie zmieniam, nic nie zmieniam – a teraz daj mi skończyć, bo jak się ocknie to nic nie napiszę. Mam taki jeden pomysł...
Ze wzniesienia widać było Tell Helleim Inn, tak elfy wiele pokoleń temu – elfickich pokoleń, naprawdę długich, nie ludzkich, które mijają w mgnieniu oka – nazywały to miejsce. Niegdyś piękne, stanowiące surowy klejnot północy, teraz zapadłe i zbrukane.
- Ruszaj, dalej. Od patrzenia nic nie przybędzie. – Mężczyzna na płowym, wielkim, zimnokrwistym koniu zatrzymał się obok wysokiej, ale drobnej kobiety, która też dosiadała wierzchowca. Ubrana była w futra i skóry, ściśle przylegające do ciała, obwiązane rzemieniami. Na głowie nosiła kaptur a usta zasłonięte czerwoną chustą. – Elfka w takim miejscu... jak to się stało, że wysłali ciebie.
- Tajgar w dwóch trzecich zamieszkany jest przez ludzi. – Odpowiedziała. – Dwie trzecie pozostałej części to krasnoludy, a reszta to w większości wody, gnomów, jak wszędzie, jest niewiele.
- Czyli jest was tam...
- Nie trudź się liczeniem. – Weszła mu w słowo. - W tej operacji każda liczba zwolenników jest na wagę złota, zadecydował tak ktoś znacznie mądrzejszy i bieglejszy w rachunkach od ciebie.
Mężczyzna chrząknął, wyprężył się i popędził swojego konia. Wzrostem nie różnił się od kobiety, był jednak dość tęgi i dobrze umięśniony, choć nie ogromny. Ruda broda okalała mu twarz, poza tym nie posiadał żadnych znaków szczególnych, trudno byłoby odróżnić w tłumie miejscowych. Wyglądał jak człowiek stąd.
- Ja dobrze znam swoje zadanie, obyś ty swoje znała równie dobrze, elfko.
Odjechał, a ona ruszyła za nim w stronę Tel Hellem Inn, straconego miasta.
***
- Wpuśćcie go na ogień pieców Mahakamu! – Zagrzmiał bas innego krasnoluda, który nadszedł i równie błyskawicznie co poprzednik zerknął przez wizjer. – Toż to Gerwant, wiedźmin, co z Jappirem przeszedł przez kopalnie złego cienia!
- A skąd żeś taki pewien, że to on?! – Odezwał się ten, który był tu wcześniej. – Stary jesteś, a głupi jak kozi wypierdek. Białe włosy, niezdrowo blada skóra, oczy jak u stwora jakiego, kto to może być jak nie wiedźmin?
- Wiedźmin, niech będzie. Ale powiedz mi ośli chwoście u fujary, skąd wiesz, że to ten wiedźmin?! Może on od Jappira, ale hasła nie zna. Nie w naszej mowie.
Gdzieś z oddali, zza winkla, Gerwant dosłyszał odgłos kroków. Ciężkie buty stąpały po śniegu, który chrzęścił pod podeszwami. Dwóch ludzi. Raczej mężczyzn. Szli z wolna, rozmawiając o czymś, choć nie słyszał słów, ledwie szum. Najprawdopodobniej rutynowy patrol.
I zaraz tu będą.
- Nie w naszej mowie, masz ci kurwa los! – Zawołał przy drzwiach ten, który dopiero co się zjawił. – Nie używałem tej naszej mowy od dwóch stuleci, bo nawet krasnolud by sobie na niej język złamał a co dopiero jakiś człeczek! Otwieraj, to on! Poza tym widziałem go w karczmie, jak go pojmali. Zbiegł pewnie.
- Ale skąd on wie...
Wiedźmin zakołatał po raz wtóry i powiedział głośno (ale nie tak głośno, by co usłyszeli strażnicy, którzy już byli tuż tuż – na szczęście zajęci opowiadaniem świńskich żartów o piczkach młodych elfek i piczach bab z północy):
- Strażnicy idą!
Ktoś po drugiej stronie przekręcił klucz w zamku i drzwi stanęły otworem. Krótkie, silne ręce wciągnęły Gerwanta do środka i drzwi zamknęły się równie szybko, co otworzyły.
Strażnicy wyjrzeli zza rogu i dostrzegli pusty, ośnieżony zaułek, w którego centrum znajdowały się szczątki starej, dawno wyschłej, zasypanej i w większości rozebranej studni. Gdy popatrzeć dokładniej, można dostrzec świeże ślady na śniegu, oraz smugę w kształcie ćwierci koła przy drzwiach – wystarczy sekunda, by średnio bystry umysł połączył te tropy w całość.
Na szczęście strażnicy nie byli średnio bystrzy. I nie zwykli patrzeć w opuszczone zaułki w które nikt nie chadza dłużej, niż sekundę.
***
Poprowadził go przez krótki korytarz, z rzędem drzwi po jednej stronie (wszystkie były zamknięte), przez izbę, która przypominała kowalski warsztat, jednak wielu narzędzi nie poznawał – zauważył za to znajome beczki, a obok nich stertę wykrytych rur - potem w dół po schodach, do piwnic.
Wiedźmin był zziębnięty, szedł w przemoczonych łachmanach, ale nie uskarżał się.
- Wybacz wartownikom. – Powiedział krasnolud, gdy szli przez piwnicę, teraz pełną beczek, tak, dokładnie tych samych, które przewoził z bandą Jappira. Gdy mówił, cała granatowoszara długa broda poruszała się w rytm słów, a duży, garbaty, przecięty blizną nos marszczył się ohydnie. – Musimy być ostrożni wobec obcych. Oczywiście przyjaciele Jappira nie są obcymi. – Zaśmiał się dobrotliwie. – Pokonałeś klątwę kopalni złego mroku. Ten kurwistrach zabił mojego pradziada. I dziada. I ojca też. Sam miałem ruszyć na niego, ale jak słyszysz, moja rodzina nie miała w tych starciach wielkiego szczęścia.
Gdy stanęli przed zagrodzoną kartą częścią piwnicy, krasnolud sięgnął po klucze do kieszeni lewą dłonią, a prawą wyciągnął w kierunku wiedzmina.
- Sowa. – Przedstawił się.
Zaufał mu.
Gerwant poczuł się podle, gdy odpowiadał uściskiem na uścisk.
Kiedy drzwi w karcie stanęły otworem, przeszedł przez nie pierwszy, odpowiadając za zapraszający gest krasnolud zwanego sową. Szybko rozejrzał się po pomieszczeniu. Było tu krzesło i mały stół, na ścianie wisiały wędzone kiełbasy, a w rogu przycupnął stojak na wino, na którym ostały się dwie butelki. I nie było żadnej beczki.
Szczęk zamka.
Gerwant odwrócił się i zobaczył Sowę, przepraszająco rozkładającego ręce.
- To względy bezpieczeństwa. – Wyjaśnił krasnolud. – Przyniosę ci nowe odzienie i siennik, ale póki nie zjawi się Jappir, a zgromadzenie nie zdecyduje, co dalej, musisz tu zostać. – Wiedźmin zaklął, dopadł do krat. – To krasnoludów robota. Nie będziesz czekał długo. Zgromadzenie zbierze się dziś w nocy. Musisz zaczekać.
Dokończył krasnolud, któremu udało się zwieść młodego wiedźmina, tak, że ten stracił czujność, a potem przeszedł przez pomieszczenie, wspiął się na schody i zniknął za drzwiami.
- Szlag by to! – Krzyknął wiedźmin, uderzając w kraty. W ciągu czterech dni trafił do lochu drugi raz. W głowie rozbrzmiewały mu rady mistrza Vessermira, wszystkie nakazy, które zignorował i zakazy, których nie przestrzegał