JustPaste.it

Nikt ich nie zatrzymał.
Skręcili w lewo, mijając niewielki plac zapełniony tutejszymi bezkonnymi powozami, potem w prawo, za rząd wysokich budynków (w niektórych oknach płonęły jeszcze światła), który odgrodził ich od miejsca przebywania strażników. Tam białowłosy, zamaskowany mężczyzna zatrzymał się przed jednym z powozów i zaczął szperać w kieszeni.
- Te, batman, pożycz na flaszkę. – Czterej mężczyźni, stojący nieopodal, wcześniej zajęci pluciem na trawę, przekonaniem i opróżnianiem ciemnych butelek z zawartości, zbliżyli się do niego. Nie wyglądali przyjaźnie.
Gerwant łypnął na nich spod oka i stracili trochę pewności siebie, ale zaraz spojrzeli po sobie nawzajem i wytężeniem dokonali zbiorowych obliczeń, dzieląc cztery przez dwa. Uznali, że posiadają przewagę.
- Co się tak lampisz, będzie jebany? W ryj chcesz? – Odezwał się drugi do wiedźmina.
- Nie, nie panowie. – Wtrącił się zamaskowany, widząc, jak pięść dopiero co wyciągniętego z aresztu Gerwanta zaciska się. – Możemy to rozwiązać dyplomatycznie.
Spojrzeli na niego, w pierwszej chwili jakby nie rozumiejąc, po czym znowu odezwał się pierwszy, łysy jak wszyscy pozostali.
- Dawaj kasę.
Zamaskowany sięgnął do kieszeni, wyjął z niej prostokątny przedmiot, a z niego wyciągnął papierek z nadrukowaną cyfrą sto.
- Proszę bardzo. – Mówiąc to, wyciągnął rękę z papierkiem ku grupie lysoli.
Ci nie za bardzo wiedzieli, jak zareagować, zerkali to ma siebie wzajem, to na Gerwanta, to na zamaskowanego, to na papier w jego dłoni.
- Ty, szatan, też wyskakuj z kasy. – Przemówił w końcu ten najbardziej elokwentny, a kiedy nie dostał odpowiedzi, popchnął wiedzimna i chwycił za kołnierz jego kurtki. – Słyszałeś co m... aaaaa, kuffffa.
Padł na ziemię, gubiąc przy tym kilka zębów. Gerwant otarł smuge krwi z czoła.
- Nie zrozumiałem – Wzruszył ramionami. – Mówisz niewyraźnie.
- O wy kutasiarze! – Zaklął jeden z pozostałych, przymierzając się do ciosu. Jeden z jego towarzyszy zbił butelkę i tak przygotował sobie broń, drugi sięgnął do kieszeni po kastet.
Zostali znokautowani niemal w tym samym czasie.
Zamaskowany mężczyzna wystrzelił wysokim kopnięciem ku najbliższemu z mężczyzn, podskoczył i przerzucając w powietrzu ciężar, trafił drugiego kolanem w podbródek, a trzeciego uderzył jakby przy okazji, wykonując szeroki zamach ręką.
Gdy lądował, kopnął jakby od niechcenia tego, którego Gerwant pozbawił uzębienia, jego również pozbawiając przytomności.
Wiedźmin wolałby nie mieć w nim wroga.
- Wsiadaj. – Wskazał wiedzminowi drzwi do pojazdu, mówiąc przy tym zupełnie spokojnie, jakby był w trakcie codziennego spaceru. – Policjanci już się budzą.
***
Bezkonny powóz potrafił poruszać się bardzo szybko. Szybciej, niż Gerwant kiedykolwiek podróżował. Przemknęli przez granatowy trakt, skręcili w prawo, później w lewo, pokonali kilkaset metrów w kilka sekund i wehikuł zatrzymał się, równie raptownie co ruszył, a wiedzminowi żołądek wprost wywrócił się na drugą stronę, jednak opanował nudności i nie dawał nic po sobie poznać.
Zamaskowany mężczyzna wysiadł, a on za nim.
- Następnym razem pójdę pieszo. Kto wpadł na pomysł , że coś takiego jest lepsze od konia?
- Za pierwszym razem każdy przeżywa coś podobnego. – Mówiąc to, zamaskowany zatrzasnął drzwi, a potem wyjął z kieszeni garść wytrychów i pogmerał przy zamku, aż ten się zamknął. – Lepiej nie pozostawać na widoku.
Podążyli razem w stronę drzew, gdzie kończył się trakt a zaczynała polanka. Widok wierzb, pochylających się nad niewielkim jeziorkiem, z dwóch stron otoczonym trawą, był dla Gerwanta zaskakująco pokrzepiający. Drwił niegdyś z romantycznych uniesień na widok kępy krzaków, jakie potrafił snuć jego przyjaciel, ale teraz był blisko zrozumienia ich sensu.
Pokonali kilkanaście metrów, kiedy mur po prawo ustąpił miejsca ogrodzeniu, za którym widział te same betonowe molochy co wszędzie indziej. Jedynym, co je wyróżniało, była wyjątkowa szarość, podbite szyby w niektórych oknach i brak śladów zamieszkania (świateł, dźwięków, kwiatów w oknach, ubrań na sznurze).
Zamaskowane mężczyzna chwycił za szczyt ogrodzenia i przeskoczył je jednym spisem.
- Teraz ty.
Wiedźmin zaparł się, zwinnie wskoczył najpierw na szczyt ogrodzenia, a potem zaskoczył tuż przy swoim przewodniku.
- Dzięki za ratunek, ale powiesz mi wreszcie o co tutaj chodzi, czy będziemy kontynuować tę wycieczkę do rana?
- Już jesteśmy na miejscu. – Odparł zamaskowany. – Karzeł ci wszystko wyjaśni.
- Ostatni karzeł jakiego spotkałem dymal owce na miejskim placu. – Odparł Gerwant, gdy wchodzili do opuszczonego... nie, do nigdy niezamieszkałego budynku, pełnego kurzu i oklejonych półprzezroczystą tkaniną drzwi.
- To mógł być ten sam. – Zażartował tamten. – Ale jest mądrzejszy niż wygląda.
Potem przeszli przez jedne z drzwi i pokonali schody w dół, dalej korytarz, skręcili kilkukrotnie, aż stanęli przed drzwiami innymi niż wszystkie. Stalowe, solidne, z niewielkim wizjerem, a przede wszystkim: niezakurzone. Ktoś regularnie przez nie przechodził.
Zamaskowany zapukał z skomplikowanym rytmie, z wnętrza po chwili rozległ się przytłumiony przez drzwi głos: - Hasło.
- Szczaj w wino. – Z pełną powagą odpowiedział towarzysz Gerwanta.
- To było wczoraj. Nowe hasło.
- Jest piętnaście po dwunastej. – Odparł, spojrzawszy na przyjętą do nadgarstka bransoletę. – Już macie nowe hasło?
- L dziś wymyśla. Wiesz jaki on jest. – Gerwant niemal słyszał w tonie odźwiernego załamywanie ramion. – Podaj hasło.
- Kiedy go nie znam. Jak miałem je usłyszeć? Wyszedłem godzinę temu. – Nadstawił swoją twarz do wizjera. - Krillan, przecież mnie znasz.
- Zasady to zasady. – Odparł głos zza drzwi. – Jeśli nie będę przestrzegać zasad, to powstanie sprzeczność, a wtedy... – Głos umilkł.
- Do rzyci z tym! – Zaklął wiedźmin. – Długo mamy tu jeszcze czekać?
- Wybacz mu, jest rozbity. – Zamaskowany próbował usprawiedliwić odźwiernego. – To przez fanfiki. Co dzień ich przybywa, w każdym robią z nim coraz gorsze rzeczy. Pamiętam, sam miałem problem z pewnymi autorkami, które wyobrażały sobie...
Nie dokończył. Usłyszeli dźwięk otwieranego zamka i drzwi otworzyły się. W progu Gerwanta przywitał niski, łysy facet bez nosa, muskularny, na pierwszy rzut oka wojownik, ale było w jego spojrzeniu coś... coś na zawsze to odmieniło, zabrało pewność siebie.
- Do rzyci z tym, takie jest hasło. – Uśmiechnął się. – Miałem wątpliwości, czy otworzyć, bo nie znałem głosu, ale postanowiłem zaryzykować.
Z wahaniem wyciągnął rękę ku Gerwantowi, a ten odpowiedział tym samym. Knypek miał zadziwiająco silny uścisk dłoni.
- Wschodzie, wchodźcie, muszę zamykać.
Wnętrze pełne było lamp, podobnych do tych, jakie już widział, ale losowo rozwieszonych. Było jasno. Gdzieniegdzie stały machiny z lustrami – komputery. Albo same lustra. Na kilku pojawiały się obrazy. Ściany zapełniały wypchane książkami regały, obrazy przedstawiające przeróżne postaci i najzwyklejsze lustra. Przed największym z monitorów, na obrotowym krześle, z podciągniętymi pod brodę nogami, siedział chłopak w białym swetrze, zapatrzony w mozaikę obrazów.
- Karzeł jest? – Zapytał zamaskowany.
- Pojawił się chwilę przed północą. – Poinformował ich Krilan. – O ile dobrze pamiętam. Może znów ktoś coś napisał i...
Odeszli od niego, w kierunku bocznych drzwi.
- Co mu jest?
Zamaskowany uniósł brew.
- Ach, Krilanowi... To jeszcze nic. Nie widziałeś Thora.
- Skończ z tymi gierkami. – Gerwant postanowił zagrać twardo, miał już dość zabawy w stąpaniu po omacku. – Co tu się dzieje i po co mnie uwolniliście? Nie jesteście stąd, to pewne. Jeśli sądzicie, że wam pomogę w jakiś waszych gierkach...
...jak kiedyś królowi Tajgaru, przypominał sobie.
Zamaskowany otworzył drzwi.
W środku, pośród miękkich poduszek, z kieliszkiem wina w ręku, obserwując na wielkim ekranie orgie, jaka nie śniłaby się nawet burdelmamom z Zerikannii, trzymając w drugiej ręce ustnik od wielkiej schischy, siedział karzeł.
- Jesteście. – Odwrócił się w ich stronę. – Wchodźcie. Siadaj, wiedzminie, siadaj Kakashi. Zaraz będzie finał.
Gdy mówił, wielką blizna przecinająca mu twarz falowała. Przypominając Gerwantowi kogoś, kogo spotkał dawno temu.
***
Piersi służki były wyjątkowo duże, krągłe i odsłonięte. Kiepsko dopasowana, wypłowiała suknia nie dodawała jej atrakcyjności, ale wielki dekolt wszystko rekompensował, powodując, że młody wiedźmin co i rusz patrzył w kierunku dziewczyny, gdy ta przeciskała się przez salę i nalewała piwo. Co jakiś czas ktoś chwytał ją za uda, albo ściskał za pośladki, a ona uciekła czym prędzej, ale nie zdobyła się na słowo protestu.
- Spodobała ci się. – Roześmiał się król. Gerwant spojrzał na niego z niemym zapytaniem. – Cycata dziewka. Są tu ciekawsze kobitki, takie, jak to mówią ciotki z południa... dystyngowane, ale dla młodzika nie ma nic lepszego niż cycata panna, bodajby była pryszczata i kudłami na głowie.
Wiedźmin milczał.
Wszyscy zebrani, wszyscy możni, zerkali na niego, kiedy sądzili, że nie patrzy, a na ich twarzach mógł wyczytać jawną odrazę albo, w najlepszym przypadku, cyniczne uśmieszki. Siedział po prawicy króla Tajgaru, jego nową maskotka. Jeszcze czuł smagnięcia batem pod ubraniem.
- Nic nie powiesz? – Król łypnął na niego spod oka. Od prawego policzka, przez nos, nad lewym okiem aż do czoła, wielka blizna przecinała jego twarz. Gerwant w pamięci miał opowieści mistrza Vessemira o królach i władcach, ale ten nie pasował do żadnej z nich. – Nie po to wyciągnąłem cię z lochu, żebyś siedział cicho jak trup.
- A czego ode mnie żądasz... Panie? – Odpowiedział wiedźmin, wyrwany z rozmyślań. Przez chwilę zdawało mu się, że jest w zupełnie innym miejscu i patrzy w inne oblicze, które przecina podobna blizna.
- Panie... – Prychnął król. – Znasz historię początku mojego królowania?
Skinął głową na tak.
Wiedźmin zdążył usłyszeć opowieść o tym, jak monarcha doszedł do władzy. Służki opowiedziały mu ją od razy, gdy tylko został przeprowadzony z lochu do komnat.
Po niespodziewanej śmierci poprzedniego króla (nie dosłyszał imienia), a było to cztery zimy temu, tron przypadł jego córce. Młoda królowa niechętna była do zamążpójścia, spodobało się jej rządzenie, dlatego wymyślała dla swoich adoratorów przeróżne próby. Jeden miał zdobyć szczyt z zimie, inny przynieść łeb bazyliszka, albo przeskoczyć nad przepaścią – zazwyczaj oświadczyny kończyły się śmiercią, więc liczba kandydatów szybko malała, a żaden ze szlachciców nawet nie zechciał stanąć w konkury. Aż do portu, gdy roztopy postanowiły odwiedzić południe kraju, przybył statek z wysp Skeliige. Kapitan miał chrapkę na królową, a te obiecała mu swą rękę, jeśli tylko uda mu się dotrzeć do jej komnat.
Kapitan zgodził się podjąć wyzwania. W nocy, gdy zakradł się do zamku, korytarz prowadzący do sypialni królowej wypełniało całe mrowie jadowitych węży. Ale kapitan nie był głupi, już wcześniej wysłał swojego szpiega, by dowiedział się, co szykuje dla niego królowa i znalazł na nią sposób. Owinąwszy nogi owcza wełną, naciągnął na nie spodnie, wszedł do wody a potem stał na mrozie tak długo, aż mokra wełna nie zamarzła na kamień.
Tak przeszedł przez gniazdo żmij, a te nie uczyniły mu krzywdy, wszedł do komnat, miał już tylko posiąść królową by zostać królem. Rządzili razem przez zimę i wiosnę, a latem król zachorował na żelazo w brzuchu, bo okazał się kiepskim władcą, a taki sam los spotkał zgraje jego kamratów, którzy rozpanoszyli się na dworze, budząc niesmak i pogardę tutejszych szlachetnie urodzonych. Nikt nie protestował, kiedy na tronie zasiadł przywódca buntu, łowca niedźwiedzi spod Zamarzniętych Gór, którego ostrze łaskawie zakończyło panowanie poprzednika.
Kilka tygodni później zachorowała królowa i nowy król został wdowcem – również nikt nie podniósł sprzeciwu.
Od tamtego dnia minęły trzy lata.
- Dobrze wiesz, że żadna ze mnie wysoko urodzona pizda. – Powiedział zbyt głośno, jak na udawana dyskrecję, żaden z obecnych przy stole rycerzy, szlachetnie urodzonych bogaczy, ani zamożnych kupców czy właścicieli kopalń nie dał po sobie poznać, że to usłyszał. – A ja dobrze wiem, co oni o mnie myślą. Boją się mnie. Słuchają mnie. Może nawet szanują. Ale nigdy nie będą mi lojalni. – Mówił teraz ciszej, nachyliwszy się w stronę wiedźmina. – Kuvir tylko szuka sposobności, by ich przekabacić na swoją stronę. Te cipki nie wypowiedza nam wojny, ale już nas atakują. Podnieśli cło, ograniczyli handel, bo niby nieurodzaj. Psu w dupe nieurodzaj, zawsze tu był.
- Rozumiem, ale, wasza wysokość wybaczy, co zwykły wiedźmin ma z tym wspólnego?
- Te krasnoludy, które z tobą przylazły. One nie wiozły słodkiego miodowego piwa w swoich beczkach. To znana nam banda. – Chwycił Gerwanta za ramię i spojrzał mu prosto w oczy. – A ty, wiedźminie, Dowiesz się co w nich było. I powstrzymasz ich. Czeka cię sowita zapłata, wystarczy na odbudowę podupadającego zamku, chyba znasz jeden taki? – Wiedźmin otworzył usta, chciał coś powiedzieć, ale na myśli o złocie w młodym umyśle zniknęły nagle wszystkie wysłuchane rady starego Vessemira, by trzymać się z daleka od spraw królów. – To nie jest prośba. To królewski rozkaz.
- A jak oni mi nie uwierzą? – Zapytał w końcu.
- Postaramy się, by ci uwierzyli. – Król uśmiechnął się szpetnie. Tak szpetnie, że ciężko było uwierzyć, że to był niegdyś tylko uczciwy łowca niedźwiedzi. Jego spojrzenie mogło przyprawić i ciarki.
- Jeszcze wina? – Odezwała się cycata służka, stanąwszy po prawicy Gerwanta, z dzbanem pełnym słodkawego trunku w dłoniach.
Wiedźmin odwrócił się ku niej, ale zamiast pryszczatej dziewczęcej buzi znów widział ogromną blizne przecinającą męską twarz. Złote loki opadały w nieładzie na wielkie czoło stojącego na krześle karła.
- Ostrożnie, byłbyś wylał wino, a tego obydwaj nie chcemy. – Rzekł karzeł, cofając mi sobie rękę trzymającą ciemnozielona butelkę.
- Co tu się dzieje, do diabła?! – Zaklął wiedźmin, któremu zakręciło się w głowie. – Mam już dość szwendania się bez celu, albo powiesz mi...
- Dobrze trafiłeś, przyjacielu. – Wtrącił się karzeł, ponownie wyciągając dłoń z naczyniem ku Gerwantowi. – Ale, nim zacznę, lepiej łyknij sobie, dobrze ci radzę.
Wiedźmin przyjął ofertę i pociągnął z butelki.