JustPaste.it

Gdy po raz pierwszy zawędrował na skraj Północnych Krain, daleko za południowy brzeg Yarugi, kierowała nim ciekawość młodzieńca, chęć poznania świata tak wielka, jaką mógł żywić wyłącznie ktoś, kto całe swoje życie spędził wśród murów jednego starego zamczyska, zimnego i nieprzyjaznego, kojarzonego tylko z potem i bólem. Taki był jego dom. Kochał go równie mocno, jak nie chciał do niego wracać. Wypuszczony na wolność przez swoich mistrzów, by na własną rękę znajdować zlecenia i utrzymywać się z ich cechowego rzemiosła, postanowił pojechać jak najdalej. Wybrał południe, gdzie zimy są ładniejsze a lato dłuższe, gdzie miał nadzieję przetrwać mrozy i śniegi, zamiast wracać do starej warowni. Był wolny. Po raz pierwszy odkąd pamiętał – wolny.

I zdany na siebie.

Na grzbiecie starego i wysłużonego wałacha przemierzał rżysko, po prawej stronie mając zachodzące czerwone słońce jesieni. Wieczory, nawet tu, na południu, były już zimne, więc okrył się płaszczem z futer, z wolna płynąc traktem, kołysząc się w rytm kroków wierzchowca.

Koń parsknął i zatrzymał się, a Gerwant wyszeptał kilka słów dla jego uspokojenia i pogładził go po szyi.

- Po to tu przyjechaliśmy, staruszku. – Wypowiedział cicho do ucha zwierzęcia, po czym przerzucił nogę nad siodłem i wylądował na ziemi.

Tam, gdzie pole przechodziło w las, ogrodzona rozpadającym się płotem, przycupnęła drewniana chata o nieregularnych kształtach. Z dziury w zapadającym się dachu strzelał w kierunku nieba słup dymu.

Kiedy wiedźmin zbliżał się do chata, z środka wybiegła mała umorusana dziewczynka o płowych włosach, a za nią mniejszy o głowę chłopiec. Pobiegli za stertę pociętego w szczapy drewna i wychylając czubki głów, przyglądali się nieproszonemu gościowi, który przywiązywał właśnie lejce do płotu. Kolejne dwie pary oczu obserwowały go przez szczeliny w ścianie chaty. Wiedzminski medalion drgał ostrzegawczo pod skórzaną kurtką.

Gerwant wolnym krokiem przebył podwórko i zapukał do drzwi chaty.

- Kto? – Głos młodej kobiety odpowiedział na pukanie.

- Strudzony wędrowiec. – Odparł wiedźmin tonem, który nie zapowiadał niczego złego. – Gościny odmówicie?

- Tu nie karczma. Idźcie, bo chłopa obudzę, a tego będziecie żałować. – Groziła kobieta zza drzwi.

Z góry, że szczeliny w dachu, wprost ku głowie wiedźmina pofrunął kamień, ale ten zdążył zmienić pozycję i pocisk wbił się w ziemię pod jego stopami.

- Sam jeden jestem. I powiedz dzieciakom, żeby pochowały proce. Nic złego im nie zrobię. Ja w ich sprawie. – W tym momencie zmienił ton na poważniejszy, taki, który sugerował drugie dno ukryte między słowami.

Krótką chwilę ciszy przerwał szmer i tupot małych stóp, a potem dźwięk podnoszone sztaby. Drzwi skrzypnęły i otworzyły się. W szczelinie stanęła dziewczyna, na oko dwudziestopięcioletnia, drobnej budowy, w szarym wiejskim stroju i z czerwoną chustą na głowie. Nie sięgała Gerwantowi nawet do ramienia. Była ładna, czarnowłosa, obrzuciła go spojrzeniem zimnych oczu jak dwa skute lodem jeziora. Zerknęła, czy rzeczywiście jest sam.

- Dzieci, na strych. – Nakazała trzem skrzatom krzątającym się za nią. – Proszę, zapraszam. – Wpuściła wiedźmina do środka. – Tylko byłbyś miły i odwiesił miecz na kołku. – Wskazała wystający ze ściany drewniany walec.

- Wolę, żeby został na plecach. – Odrzucił propozycję i ich oczy spotkały się na kilka uderzeń serca.

Wnętrze chaty wypełniło się chłodem, większym niż ten na dworze, do tego pociemniało, ale zaraz wszystko wróciło do normy.

- Wejdźmy do izby. – Zaproponowała dziewczyna i uśmiechnęła się nieznacznie. – Wolałabym, żeby mój mąż nie obudził się kiedy tu jesteś.

Zasiedli przy ławie, tuż obok paleniska, gdzie płonął przyjemnie ciepły ogień. Nad nim wisiał kociołek, a kiedy Gerwant zajrzał do środka, zauważył tam jedynie kawałki grubo skrojonej cebuli i czerstwego chleba.

- Obydwoje wiemy, że nie ma tutaj żadnego męża.

Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie, podeszła do garnka i zamieszała w nim drewnianą chochlą. Gdzieś na granicy pola widzenia przemknęła niewielka rudowłosa istota. Tego dziecka jeszcze nie widział. Naliczył już piątkę.

- Byłem w Małych Bobkach. – Zaczął. – I w Wielkich. I we wsi za rzeką, po drugiej stronie rżyska. Kozich Bobkach?

- Dudkach. – Poprawiła go. – Oni nie mają powodu, żeby się skarżyć.

Ściągnęła z półki miskę, wypełniła ją zawartością kociołka i postawiła przed gościem. Później sięgnęła po drewnianą łyżkę i włożyła do zupy.

- Jedz. – Powiedziała. – Nie martw się, to zwykła zupa. Chcesz może... zrobić zdjęcie?

Głos kobiety załamał się i zmienił. Dość wysoko, łagodny i aksamitny nagle obniżył się i ochrypł, stał się mniej dźwięczny.

- Co? – Gerwant zamrugał, wyrwany ze świata wspomnień. Medalion nie zadrgał, instynkt go nie ostrzegł, był tu kompletnie bezpieczny, obecność ludzi tutaj, choć wyjątkowo licznych (a może właśnie dlatego), ledwie zarysowała się w jego zmysłach.

- Możemy zrobić ci zdjęcie? – Powtórzyła dziewczyna. Ona i trójka jej znajomych zatrzymali się kilka kroków od Gerwanta, w bezpiecznej odległości, a wiedźmin zastanawiał się, co też mają na myśli.

Schował miecz do pochwy i wstał, co tamci musieli odebrać jako zachętę. Dziewczyna, która się odezwała – bardzo szczupła, obcięta na krótko, z fioletowymi włosami i dużym nosem – uwiesiła się na jego prawym ramieniu. Druga, atrakcyjna - co tutaj, skonstatował w myślach, było rzadkością – złapała go za prawą rękę. Obydwie uśmiechnęły się do dwóch podrostków którzy przyszli z nimi, a jeden uniósł do twarzy czarną skrzynkę z okrągłym szkiełkiem po środku, która wydała z siebie serię cichych kliknięć.

- Dzięki! – Zawołała fioletowowlosa i pocałowała go w policzek, choć wolałby tego uniknąć. Niestety, medalion nie ostrzegał przed takiego typu potwornościami. – Wy też chcecie? – Zagadnęła towarzyszy, ale musieli wyczytać w spojrzeniu Gerwanta coś, co nakazało im przecząco pokiwać głowami.

Zostawili go znów w błogiej samotności, dołączając do korowodu kolorowych postaci, fantazyjnych fryzur, absurdalnych strojów, sztucznych broni, pryszczatych młodzieńców i kobiet dalekich od piękna.

To mu coś przypominało...

Festiwal drugiej równonocy, pierwszy, który oglądał w swoim życiu, był pełen kolorów jesieni, ognia i zapachu pieczonego mięsa. Dziewki w pstrokatych strojach, bufiastych sukniach zakładanych jedynie od święta plotły warkocze i tańczyły z pochodniami, a wioskowi młodzieńcy przebierali się za diabły, niedźwiedzie, lepszych i inne okropności - oczywiście przerysowane i pełne koloru, tak, by nie straszyły a bawiły – by porywać panny, które rodzice musieli wykupić kiełbasą i bimbrem z kartofli. Niektórzy nie chcieli zwracać swoich zakładniczek, co prowadziło do rękoczynów, zwłaszcza gdy bimber poszedł w ruch. Inni znikali z nimi na tyle długo, że kończyło się to szybkimi zaślubinami na wiosnę – albo jeszcze większą draką, jeśli porywacz nie chciał poczuć się do obowiązku.

Obserwował rozświetlone płomieniem ognisk sioło, patrzył jak młodzi chłopi w przebraniach obmacują wiejskie dziewuchy, a kiedy słońce już zniknęło za horyzontem, popędził konia, który stępem zbliżył się do wioski.

Gdy biesiadnicy zobaczyli nadjeżdżającego nieznajomego, muzyka instrumentów urwała się w połowie, śmiech i rozmowy ucichły, a wszystkie pary oczu zatrzymały się na nim. Kobiety, ściskając kurczowo dłonie swoich dzieci, schowały się za mężczyznami. Dziewczyny w kolorowych strojach same dopadły do przebranych za stwory wybranków, chroniąc się za ich plecami.

Wysoki, barczysty brodacz wyszedł wiedzminowi na spotkanie.

- Jak się zwiesz i skąd przebywasz? – Zagrzmiał basem, prężąc bicepsy. Musiał być tutejszym kowalem, albo drwalem. Po prostych plecach i sztywnym karku znać było, że nie pracuje w polu. Po postawie i ciężkim chodzie dało się poznać, że żaden z niego wojownik.

- Gerwant. – Odpowiedział wiedźmin. – Z... Rybli.

To było ostatnie miejsce, które poznał przed przekroczeniem Yarugi. Gerwant nie pochodził stamtąd. A może? Nie wiedział, gdzie przyszedł na świat, nie znał swoich rodziców – jego ojczyzną była wiedzminska warownia, a ojcem stary mistrz Vessemir.

- Nie wyglądasz  na Rybla. – Przyjrzał mu się kowal. Gerwant zauważył,  że chłopi, próbując zachowywać  się  dyskretnie, sięgają po dostępną im broń. Widły, siekiery, kije, kosy, grzybiarskie koziki, albo noże z długiego stołu  zapełnionego jadłem. Jego miecz pewnie leżał na plecach, jednym ruchem był gotowy to dobyć. Miał wyszkolenie o przewagę fizyczną w każdym możliwym względzie,  dzięki mutacji. Oni mieli przewagę liczebną. Naliczył trzydziestu – w różnym wieku.

Mistrz Vessemir napominał ich, by w takich wypadkach rezygnowali z walki, uchodzili pola. Nie dlatego, że mogli zginąć. Dlatego, że mogli przeżyć a nienawiść do wiedzminow rozlałaby się po północnych krainach szybciej niż goniec jest w stanie dotrzeć od Sintry do Kuviru.

- Nie przyjechałem szukać kłopotów. – Odparł, utrzymując się na dystans.

- Taa – Kowal splunął. – to po kiego? Możes ty nasze dzieciaki wziął?!

Kobiety mocnej ścisnęły swoje pociechy. Niektóre weszły do pobliskiej chaty, najpewniej domu sołtysa. Grupa chłopów zaczęła się organizować, broń pewniej leżała w dłoniach, pierwsze kroki naprzód zbliżyły ich do nieznajomego. Gerwant powinien cofnąć się, spróbować zażegnać sporu, ale z jakiegoś powodu nie mógł się zmusić, by pociągnąć za lejce. Zamiast tego ścisnął pas i poprawił miecz na plecach, by leżał pewniej. Rozpiął klamrę płaszcza, a ten opadł na ziemię, odsłaniając jego lekką, skórzaną zbroję i krótko ścięte białe włosy.

Tłum, widząc to, zatrzymał się w pół kroku. Mężczyźni zaczęli szeptać ku sobie, a z głębi formacji ku przodowi przecisnął się starzec.

- To wiedźmin! – Krzyknął. – Wiedźmin, na psa urok! Lepiej nie zabijta wiedźmina, bo jaką klątwę na rzuci!

- Masz rację, jestem wiedźminem, ale żadnych klątw nie rzucam. – Odparł hardo. – I umierać też nie mam zamiaru.

- Wiedźmin? – z samego końca grupy odezwał się basem grubas o rumianych policzkach. – To świetnie się składa! – Zaśmiał się, ale bez radości, i przepchnął się ku przodowi. – Bo możem mieć dla ciebie pracę.

***

Zsiadł z konia dopiero wtedy, gdy zauważył, że chłopi opuszczają swój oręż i przestają marszczyć czoła. Kobiety nadal ściskały swoje pociechy, ale już nie tak kurczowo. Teraz trzymały je tylko po to, by nie podchodziły do odmieńca, nie ściskały ich panicznie. Raz przerwana zabawa nie wróciła jednak do swojego dawnego biegu – w połowie była to wina Gerwanta, a w połowie czegoś, o czym miał dopiero usłyszeć. 

- Usiądź. – Sołtys poprowadził go pod swój dom i wskazał miejsce na długiej ławce przy ścianie.

Wiedźmin usiadł. Odważna – brzydka – dziewka podała mu pęto kiełbasy i kubek bimbru. Muzykanci napowrót zaczęli grać, a wieśniacy wrócili do zabawy, z początku niemrawo, zerkając na Gerwanta, później jednak i oswoili się z jego obecnością jak z bezdomnym psem, który nadszedł z sąsiedniej wsi ale nie ma zamiaru nikogo ugryźć.

- Co to za zajęcie? – Zagadnął sołtysa, przeżuwając twardy jak skórzany rzemień kęs mięsa. – Bobolaki? Nekkery? Skrzaty szczajace do mleka?

Sołtys przysiadł przy nim, zrobił poważną minę, nie pasującą do twarzy wesołego grubasa.

- Tydzień temu ledwie, córka kowala zginęła. Kowal mówi, że widział ją w nocy, kładła się spać w izbie na sienniku, a rano ni ma.

- Może wyszła w nocy. Macie tu wilki?

- Tyle co wszędzie. Szukalim w lesie sami. Ale to nie wszystko. Dzień później – głos mu się załamał. – moja Hanulka. Tak samo. Sam ją do łóżka kładłem. Włosy długie, złote, twarz aniołka. Jak mateczka, zmarła przy porodzie... tylko ona mi została. Sam żem widział jak zasypia, a rano jak kamień w wodę.

- Yaruga niedaleko.

Sołtys zmarszczył czoło.

- Panie wiedźmin. – Zaczął hardo. – Zaprosiłem cię w gościnę. Poczęstowałem cię bimbrem i kiełbasą. Uratowałem przed gniewem chłopów...

- Kogoś na pewno uratowałeś. – Wszedł mu w słowo wiedźmin, a sołtys nagle stracił rezon. – Przyjąłem gościnę, więc zajmę się tą sprawą. Ale nie sądzę, żeby to było zadanie dla wiedzmina.

Zabawa rozgorzała na dobre. Przebrani na stwory wieśniacy, z wymalowanymi smołą twarzami, słomianymi perukami i rogami z patyków przeskakiwali nad płomieniem ogniska, a rumiane dziewczyny tańczyły w koło jak rusałki.

- Są jakieś wsie w pobliżu? – Zapytał, żeby od czegoś zacząć.

-Najbliżej to po drugiej stronie rzeki. – Sołtys machnął dłonią w bliżej nieokreślonym kierunku.

- Jutro...

- Jutro, panie wiedźmin, jutro. – Poklepał go po plecach i sam wychylił kubek bimbru. – Ale z samego rana.

 ***

Osełka rytmiczne pocierała o metal, sunęła po ostrzu, niekiedy towarzyszył jej rozbłysk iskier. Wiedźmin był nieobecny, myślami powrócił do swojego świata, niemal całkowicie przeniósł się tam. Przychodziło mu to z wielką łatwością, ponieważ do tamtego świata pasował, za to ten jawił mu się jako jeden z tych dziwacznych snów, kiedy przesadził z podejrzaną nalewką Jaskra.

Raz wyśnił nawet własny ślub z Jenifer. Obudził się wtedy cały zlany potem i z wyrywającym się z piersi sercem, które łomotało tak, jakby miało za zadanie połamać mu wszystkie żebra. Długo i szczęśliwie, dobre sobie.

Ledwie tylko wyczuwał, dzięki wiedzminskiemu zmysłowi, obecność ludzi w pobliżu. Niektórzy przechodzili tylko obok, inni przystawali na chwilę, jeszcze inni obserwowali go od dłuższego czasu, zupełnie jakby był eksponatem z namiotu osobliwości, jakie widywał w bogatych nadmorskich portach. Za trzy miedziaki zobaczysz tam cycki syreny, za sztukę złota dostaniesz nawet odpowiedź na nurtujące każdego pytanie, czy można ją wydupczyc.

Nikt jednak do niego już nie podchodził. I dobrze.

- Może wybierasz się na panel o polskiej fantastyce?

Głos spowodował, że włosy na karku stanęły mu dęba. Po raz kolejny ktoś go podszedł. W pierwszym odruchu miał zerwać się, z bronią gotową do ataku, ale zapanował nad tym i oderwawszy spojrzenie od ostrza miecza, odwrócił głowę. Wiedział kto to, spotkał ją wcześniej.

Popielatowłosa dziewczyna, podobna do Cirii. Dopiero teraz, kiedy przyglądał jej się z bliska, dostrzegł różnice. Była wyższa i starsza niż Ciriila, miała pełniejszy biust. We włosach przebijały pasma koloru jasnego brązu. Oczy trochę bardziej skośne, w innym odcieniu zieleni... była dość odmienna, by mu się spodobać jako kobieta, jednak na tyle podobną, by było to dziwne i nie do przyjęcia.

- Wolę zostać tutaj. – Cokolwiek ta propozycja miała znaczyć, dodał w duchu.

Odpowiedziała coś, uśmiechnęła się – dostrzegł grymas na jej twarzy, taki sam jak u każdej kobiety, która przywykła do specjalnego traktowania przez mężczyzn, a nie dostaje tego czego chce – a potem odeszła. Widział ją z tyłu. Figurę miała bardziej kobiecą niż Cirii. Z tej perspektywy niemal wcale jej nie przypominała. Wiedźmin wzdrygnął się, kiedy przez wizję odległych wspomnień przyrównał siebie do tego skurwiela. Nie było w nich dwóch nic podobnego.

Tamta dziewczynka miała przecież ledwie siedem lat.

I patrzyła na niego swymi elfimi oczami, wychylając główkę raz po raz zza rogu, kiedy ten powoli, zważając na każdy ruch, konsumował zupę w chacie na skraju lasu.

- Przyjąłeś moją strawę i gościnę. – Wypowiedziała kobieta, kiedy skończył. – Wedle starego prawa nie możesz mnie teraz skrzywdzić. – Patrzyła na niego z nadzieją w oczach.

Dzieci zbierały się już przy wejściu do kuchni, ale odegnała je ruchem dłoni. Były zadziwiająco posłuszne.

- To prawo tyczy się ludzi. – Odpowiedział. – Ty się do nich nie zaliczasz, a i o takich jak ja krążą różne opinie.

Kobieta zasiadła naprzeciw niego. Dziewięć pustych misek pojawiło się na stole.

- Niezłą zebrałaś gromadkę. – Skwitował ten widok. – Doszły mnie słuchy tylko o sześciu zaginionych dzieciakach. Pozostała dwójka skąd? 

- Jedno. Dziewiąta miska jest dla mojego chłopa.

- Obydwoje wiemy, że nie ma tu żadnego chłopa. – Wstał i poprawił miecz. – Jesteś mamuna. Porywasz dzieciaki, potem robisz z nimi... Co właściwie z nimi robisz? Po co porywasz dzieciaki z domów? Mało ci tych porzuconych w rowach i pozostawionych na rozstajach?

Kobieta uśmiechnęła się, poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na spocie czoło.

- Nie spotkałeś jeszcze nikogo takiego, jak ja, co? Nowy w interesie? – Zmrużyła oczy, przyglądając mu się. – Teraz to widzę, jesteś młody, choć twarz masz ściągniętą jak u weterana i włosy białe jak u starca. – Jeszcze raz poprawiła włosy, a w miejsce koniuszków palców, tam gdzie normalnie paznokcie mają swój początek, pojawiły się ostre szpikulce połyskujące niczym metal. Oczy wypełniły się tym samym metalicznym blaskiem. – Lepiej usiądź. – Odezwała się, z pogłosem uderzających o żelazo kamieni.

- Dzieciaki pójdą ze mną. – Rzekł twardo. Popełnił błąd już na początku, nim wszedł do środka. Powinien wziąć ze sobą srebrny miecz. – Zabijałem już istoty groźniejsze od ciebie.

Mamuna skryła się we włosach i po chwili wyglądała znów jak zwyczajna (piękna) kobieta.

- Strzygi, wapierze, tak? A czy wbiłeś kiedyś miecz w ciało niewinnej kobiety?

- Ty jesteś potworem. – Powiedział. – Ja łowca potworów. Tak już jest. – Sięgnął do pochwy o wyciągnął  miecz. Powoli. W głowie miał wszystkie nauki mistrza Vessemira o tym, kim wiedźmini a kim nie. Nie są sędziami, nie są latami, nie są wagą na której ma być oceniana słuszność i szlachetność czynów. Są ramieniem i ostrzem dla ludzi, przeciw potworom. Koniec. Nic więcej. Na tym polegał profesjonalizm, a Gerwant chciał być profesjonalistą. Nieprofesjonalni wiedźmini szybko lądowali w piachu z bebechami na wierzchu.

Krzyk.

Odwrócił się i zobaczył drobną dziewczynkę o popielatych włosach i elfiej twarzyczce, która niemal spurpurowiała od wysiłku.

- Hania, nie! – Wrzasnęła mamuna autentycznie przejęta i dopadła do drzwi. Z głębi chaty dobiegł ich łoskot i coś jak ziewniecie połączone z rykiem zwierza. Kobieta zwróciła oblicze ku wiedzminowi. – Uciekaj!

- Nie odejdę bez dzieci. – Odparł. I to był błąd. Nie zgrywaj bohatera, wystrzegał ich mistrz Vessemir, i przyszedł czas, żeby Gerwant odrobił tę lekcję.

Drzwi otwarły się z hukiem, mamuna została odepchnięta na bok jakby była lalką. Do kuchni wpadł niedźwiedź. Nie do końca niedźwiedź. Łeb i łapy rzeczywiście były niedźwiedzie, reszta ciała jednak należała do człowieka.

Stwór ruszył prosto na wiedźmina, bez zastanowienia, niczym zwierz, z szybkością, której nie przeciwstawiłby się człowiek – ale brak mu było zwinności. Zabójca potworów wykręcił piruet w powietrzu, wylądował z kocią sprawnością na stole i, nie potrąciwszy mi jednej misy, przebiegł po blacie, a gdy niedzwiedziolak rzucił się za nim, zbiegł lekko ze stołu i ciął zamaszyście w miejsce gdzie powinna być tętnica.

Wiedzminski miecz, wykuty z meteorytowego metalu w kuźni starej warowni wedle pilnie strzeżonego sposobu, warstwa po warstwie przygotowany i oszlifowany, mógł równać się nawet z wyrobami krasnoludzkich mistrzów. Przeciąłby nawet skórę bazyliszka. Ale nie tym razem.

Ostrze zatrzymało się w sierści potwora, najwyraźniej nie czyniąc mu żadnej krzywdy.

Powinien zabrać srebrny miecz.

Bestia rozjuszona otrzymanym ciosem, ryknęła ze wściekłością i ruszyła na wiedźmina, wielka jak góra, jednak w niskim i ciasnym pomieszczeniu nie był w stanie dorwać przeciwnika, który tańczył wokół niego niczym osa. Gerwant ciął raz po raz, ale żaden z ataków nie był w stanie uczynić niedzwiedziolakowi krzywdy. I wcale nie miał takiego zamiaru. Potwora, coraz bardziej wściekły, w końcu się odsłonił. Krótkie, zabójcze cięcie w tętnice udowa miało zakończyć pojedynek.

Wtedy świat zawirował, pojawiły się gwiazdy, a potem wszystko zgasło.

***

Było ciemno i zimno.

Jak inaczej mogła wyglądać śmierć?

Wyobrażał ją sobie jako ostateczny koniec, pstryk i cię nie ma, żadnych bogów, zielonych pól, sprawiedliwych sądów – tylko pustka.

Później pojawiło się ostre światło i ból w potylicy.

Spróbował sięgnąć dłonią do głowy, by sprawdzić jak bardzo oberwał, ale okazało się, że ręce ma związane. Kostki też. Zamrugał kilka razy i mgła ustąpiła. W polu widzenia - kiedy gromadka dzieci rozpierzchła się, widząc, że odzyskuje przytomność – miał mamume w jej ludzkiej postaci, z wielką drewnianą chochlą w ręku, stojącą przy palenisku, a obok siedzącego na ławie wielkiego, owłosionego i brodatego mężczyznę.

- Obudziłeś się. – Odezwała się, przysiadłszy na stole. Mężczyzna tylko patrzył wrogo, ale nic nie mówił. Wzrok miał dziki jak u zwierza. Jedną ręką pocierał kark w miejscu gdzie łączył się z barkiem, w drugiej trzymał miecz Gerwanta. – Nic nie powiesz?

- Jeżeli myślisz, że będę błagać o litość, to się mylisz. – Ciekawe co na to powiedziałby mistrz Vessemir, zastanawiał się, pewnie zwyzywałby to od miernot i debili i ostatnich łamag, a na koniec stwierdziłby, że był już trupem w momencie opuszczenia warowni, bo wszystkie nauki wyparowały z jego białej łepetyny. A potem, kiedy nikt nie widzi, zapłakałby nad nim jak nad swoim rodzonym synem.

Spieprzyl tę robotę tak, jak tylko mógł. Mamuna jest wrażliwa na srebro, a on zostawił go przy siodle. Zamiast wbić w nią klingę gdy tylko otworzyła drzwi, gdy była w ludzkiej postaci, zachciało mu się gadać. Zwiódł go jej wygląd – trafnie to odczytała, nie chciał jej zabijać. Mamuny rzadko groźne są dla ludzi.

Nie sprawdził, czy jest sama. Uznał to za blef. A kiedy walczył z czlowiekiem-niedźwiedziem, przestał ją obserwować. Tymczasem potrafiła mocno przyłożyć.

- Miszka naostrzył twój miecz. Zaniedbałeś to nieco. – Gdy mówiła, mężczyzna rzucił broń pod związane nogi Gerwanta. Posadzili go na zydlu pod ścianą, dłonie miał związane za plecami. To dobrze. Teraz oni popełniają największy możliwy błąd: nie doceniają przeciwnika. Tracą czujność.

- Jakoś mam zajęte ręce. – Odpowiedział, a za plecami już układał palce w znak, by przepalić krepujące to więzy.

- Nic nie rozumiesz? – Podeszła i spojrzała mu głęboko w oczy, z autentycznym wyrzutem. – Wiesz, co spotkało te dzieci? Jacy byli ich rodzice? Myślisz, że nie wiedzieli o tym gdzie i z kim mieszkam? Przecież chatę widać z daleka. Wykorzystali cię.

Powoli, bardzo powoli, by nie się nie zdradził, oswobodził ręce.

- To moja praca – odparł – poluję na potwory.

Więzy pękły i opadły na klepisko. Miecz leżał i jego stóp. Ułożył już w głowie plan działania.

- Potwory. – Prychnął mężczyzna.

Wtedy do izby wbiegła dziewczynka, ta sama, która wcześniej narobiła wrzasku – a tuż za nią reszta uprowadzonych z wiosek dzieci. Zgromadziły się wokół kobiety, dopadły jej spódnicy i ustawiły w krąg.

Pięknie, kurwa, pięknie - skonstatował w myślach wiedźmin, nie za bardzo wiedząc, co ma począć.

 ***

- Gerwant? Halo, wszystko w porządku? – Mężczyzna wołał już z daleka, wykazując się ostrożnością. Nie chciałby zaskakiwać wiedźmina, nie wiadomo, jak ten mógłby zareagować. Tyle czytał o jego błyskawicznych atakach, fintach, piruetach, że wolał nie ryzykować doświadczenia ich na własnej skórze, nim wiedźmin spostrzegłby, kto nieopatrznie przerwał jego medytację. Bo wyglądał jakby medytował. Siedział po turecku pod dwoma drzewami, które pochylały nad nim swoje gałęzie, w jednym ręku trzymał miecz, w drugim kamień, którym pocierał o miecz od czasu do czasu. Siedział tak z zamkniętymi oczami. Było w nim coś z mnicha zen albo buddysty.

Kiedy podszedł o krok bliżej, wiedźmin otworzył oczy, a przemówił dopiero po dłuższej chwili.

- Tak. – Powiedział. – Idziemy? – Wstał nie czekając na odpowiedź i podszedł do Aldara, który, choć starał się ukrywać ekscytacje i oszołomienie sytuacją w której się znalazł, wyglądał na spiętego. Przez ostatnie półtorej godziny nie myślał o niczym innym, tylko o wiedzminie, którego pozostawił w ogródku.

Skinął głową w potwierdzeniu i ruszył w stronę głównego budynku.

- Najpierw będzie spotkanie ogólne, możesz w nim uczestniczyć... możesz robić co chcesz, to jasne... chodzi mi o to, że lepiej jeśli porozmawiacie w cztery oczy, po wszystkim.

- Niech będzie. – Przytaknął wiedźmin, którego myśli błądziły gdzieś daleko. Cześć pozostała w przeszłości, część już kłębiła się wokół wizji niedalekiego spotkania, pytam, które należy zadać, odpowiedzi, które należy poznać... Kolejne minuty ulatywały, jedna za drugą, i czuł przymus działania, ale wiedział, że musi też grać według reguł. Ten świat był zbyt odmienny, by mógł pozwolić sobie teraz na ryzyko.

- I chcę przy tym być. – Zarządzał Aldar z mniejszą pewnością w głosie, niż chciał z siebie wykrzesać. – Ktoś musi pilnować...

- Niech będzie. – Uciął temat wiedźmin.

Przeszli przez szklane wrota (mała, korpulentna dziewczyna zarzuciła Gerwantowi na szyję pasek z prostokątną kartą, a na prawym nadgarstki zakleiła papierową bransoletkę), później schodami dwa poziomy w górę i dalej, korytarzem za stoiskami tutejszych kramarzy do przestronnej sali, pod którą zgromadził się już niemały tłum.

Towarzysz wiedźmina nie musiał okazywać przy wejściu żadnych dokumentów – strażnik  (określenie czysto umowne, był to bowiem chudy podrostek, który nie upilnowałby własnego cienia) wpuścił go do środka.

- Musisz wejść ze wszystkimi. – Poinstruował Gerwanta, który nie chciał już czekać, ale zgodził się na to, wbrew sobie. Jego miną musiała coś zdradzać, bo Aldar dodał zaraz: - To tylko trzy minuty. Zaraz otworzymy. – i zniknął po drugiej stronie drzwi.

Tłum był wyraźnie podekscytowany. Niektórzy, Ci, którym udało się zobaczyć specjalnego gościa – Tak określony był na karcie przyklejone do drzwi – już wcześniej, przekazywali tę informację dalej, tak, że wkrótce już wszyscy wiedzieli.

W końcu sługa otworzył przejście i gromada wlała się do środka.

***

Zimny wiatr od wschodu towarzyszył mu, gdy wracał do wsi. Była noc, pochmurna, ciemna, bezgwiezdna. Świstowi powietrza towarzyszyło ujadanie psów, kiedy zbliżał się do chłopskich chat. Nikt nie wyjrzał zza okiennic, nikt nie wyszedł na podwórze, tylko w kilku domach zapłonęło światło przebijające przez deski i strzechy. Reszta wsi spała snem sprawiedliwych.

Splunął, kiedy wysłużony wałach stanął przed chałupą sołtysa.

Zszedł z konia, poprawił pas na piersi, odrzucił kaptur z głowy i załomotał do drzwi. Zero odzewu. Załomotał ponownie, mocniej.

- Co za czort łazi po nocy? – Dosłyszał z wnętrza domostwa, a potem głos ustąpił skrzypieniu desek . Chata sołtysa nie była byłe jaką nora, zamiast klepiska była tam drewniana podłoga.

Najpierw ktoś uchylił otwór w drzwiach i przyjrzał się wiedzminowi podejrzliwym okiem.

- Wiedźmin?

- Tak, to ja. – Odpowiedział Gerwant. – Wykonałem robotę.

- Masz moją Hanusie? – Radość w głosie sołtysa była wyraźna.

- Mam.

Sztabka drzwi szczeknęła, a te otworzyły się, wpuszczając chłód do środka. W progu stanął sołtys, gruby, w piżamie z lnu, trzymający w jednej dłoni świecznik. Widły stały tuż przy framudze. Mężczyzna rozejrzał się pełnym nadziei wzrokiem, ale nigdzie nie dostrzegł swojej córki.

- Co to ma być? – Zdenerwował się. – Co to za żarty?! Zaraz całą wieś pobudze i...

- Znalazłem ją. – Przerwał mu wiedźmin z chłodnym spokojem. – Ale nie przeżyła. Nie nosiłem jej tu przez całą wieś. Położyłem tam, na skraju, przy lesie pod wielkim dębem. To dobre miejsce na grób.

Oczy grubasa zaszły łzami. Przełknął ślinę głośno i z wysiłkiem, bo żal ścisnął mu gardło. Próbował coś wydukac, wydusić z siebie jakiś dźwięk, ale na próżno.

- To była mamuna. – Wyjaśnił Gerwant. – Ciała nie mam, spalić musiałem, inaczej gotowa ożyć z powrotem. – Podszedł do konia o wyciągnął coś z worka, co rzucił pod stopy zleceniodawcy. Ucięta niedźwiedzia łapa. – Ale mam to. Powiedz mi, panie sołtys, coś mi się wydaje, że dobrze wiedzieliście gdzie mogę małej szukać i kogo tam zastane. – Spojrzał na mężczyznę spode brwi, marszcząc czoło.

Sołtys machnął ręką i przysiadł na ławie przed domem.

- Poradziłeś sobie i jak widzę, nic ci nie jest. Za to moja Hanusia, moja mała kochana...

- Trzeba do niej iść. Inaczej wilki ją znajdą i zjedzą.

- To czemu żeś jej tu nie przyniósł?

- Tam jest dobre miejsce na kurhan. Albo, żeby spalić ciało. – Powtórzył Gerwant. – Tylko trzeba ją zabezpieczyć.

- To idź, zrób to... – Rozkazał sołtys, ale nagle zreflektował się z kim rozmawia i zmienił ton. - ...jeśli to nie problem, panie wiedźmin.

- To problem – odparł hardo – bo nie jestem od trupów. I to twoja córka. – Poklepał konia po grzbiecie w geście nakazującym sołtysowi, by na niego wsiadł. Mężczyzna wahał się przez moment, ale w spojrzeniu Gerwanta było coś, co powodowało, że absolutnie nie chciał mu odmawiać  i w końcu wgramolił się na grzbiet wierzchowca, a ten zarżał z niezadowoleniem pod ciężarem grubasa.

Ruszyli.

Sołtys na koniu, wiedźmin pieszo, prowadząc zwierzę, z lekcjami w rękach. Przeszli przez wieś w milczeniu, a potem jeszcze kawałek dalej, aż pod las. Wiatr świszczał na otwartej przestrzeni, psy ujadały we wsi.

- Nie wzięliśmy łopaty. – Zawołał sołtys, ale Gerwant parł przed siebie, odwrócony plecami, nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał.

Kiedy dotarli niedaleko dęba, już mogli dostrzec leżącą, opartą o jeden z korzeni, niewielką istotkę. Wiedźmin zatrzymał konia, a przywódca wsi zsiadł z trudem i wylądował chwiejnie na ziemi.

Podeszli wspólnie do drzewa. Gerwant zatrzymał się i pozwolił sołtysowi obejrzeć córkę samotnie.

Krzyknął, gdy otworzyła oczy, ale jego krzyk uleciał na wietrze. Kilka zajadłych psów nadal szczekało, gdzieś w głębi lasu zawył wilk.

Dwie postaci wychynęły zza wielkiego dębu. Wielki jak niedźwiedź mężczyzna i kobieta o długich włosach.

- Co to ma znaczyć?! – Sołtys zwrócił się do wiedźmina z pobladłą twarzą. Zamiast mówić, piszczał. – Uratuj mnie, zabij te potwory! Jesteś wiedźminem, w pizde elfki!

Kobieta i mężczyzna zbliżali się, a ich ciała ulegały przemianie.

- Błagam, pomóż, przecież polujesz na potwory! – Wrzeszczał w panice, kiedy potknął się o wystający z ziemi korzeń. Nie wstał już z kolan. Na czworaka przepełzł ku wiedzminowi, tuż pod jego nogi.

Niedźwiedź ryknął. Szpony mamuny połyskiwały mimo braku światła, zupełnie jakby emanowały własnym blaskiem.

- Stójcie. – Nakazał Gerwant, gdy byli już o krok. – Stójcie, mówię!

- Dziękuję, dziękuję, dziękuję... – Powtarzał sołtys, dopadłszy do nóg wiedźmina, ale ten kopnął to z odrazą, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem.

Niedźwiedź ryknął ponownie.

- Zabiorę stąd dziecko. – Powiedział do dwójki, która była o krok od niego. – Nie powinno patrzeć na śmierć ojca, nawet jeżeli to ostatni skurwysyn. – Splunął na twarz żałosnego, opasłego robaka, który był osobistością wsi.

- Nie. – Odezwał się stanowczy, dziecięcy głosik. Dziewczynka niezauważenie w jednej chwili przekradła się spod drzewa do nich, całkiem jak elf, którego przypominała. Może jej matka była starszej krwi, choć nie wyobrażał sobie, by jakakolwiek elfka związała się z kimś takim.

- Będę patrzeć. – Dodała, ze spojrzeniem pozbawionym współczucia, które za to widziało już dość okropieństw i cierpienia. Jej własnego cierpienia. – To wszystko, co mi zrobił... mamo... tato... – Niewzruszona, lodowa maska zaczęła topnieć i pękać. Łzy popłynęły po dziecięcych policzkach.

Metal świsnął w powietrzu, ledwie zauważalnie w świetle nielicznych, przebijających przez barierę chmur gwiazd. Kiedyś, całe lata później, ktoś zapyta wiedźmina, czy srebrny miecz jest na potwory, a stalowy na ludzi - a ten odpowie, że obydwa są na potwory.

I pamiętając ten moment, kiedy ostrze weszło w ciało sołtysa, przecinając rdzeń i tętnicę, przynosząc mu łaskę szybkiej i (prawie) bezbolesnej śmierci, wiedział dobrze, że nie było w tym ani odrobiny kłamstwa.

***

Gerwant nie chciał zajmować miejsca w pierwszym rzędzie, choć to czekało na niego, zgodnie z obietnicą, którą wcześniej otrzymał. Zamiast tego przystanął przy ścianie, założył ręce i obserwował. W centralnym punkcie, zwrócony twarzą do zebranych wiedział podstarzały, wąsaty jegomość z nadwagą, który odrzucił zebranych krytycznym spojrzeniem i skupił się raczej na sobie. Z twarzy wyglądał na jednego z tych, którzy mają się za mądrzejszych i bardziej zabawnych, niż są w rzeczywistości. Gerwant spotykał podobnych na dworach. Dość wysoko postawionych, by nachapać się resztkami z pańskiego stołu, opowiadających niesmieszne żarty, z których biedni słudzy muszą się śmiać. Na pierwszy rzut oka nie polubił gościa.

Aldar przemawiał.

Wiedźmin nie odnotował w pamięci wszystkiego, co ten mówił. Zaczął słuchać baczniej dopiero, kiedy do jego uszu dotarło ostatnie zdanie:

- Przed wami Andrzej Sapkowski.

Część zebranych zaczęła klaskać, niektórzy nawet wstali. Inni wymieniali uśmiechy i komentarze. Gerwant za to przestąpił z nogi na nogę.

Czekał.