JustPaste.it

Rozdział XVII

                               

Wnęka, oddzielona od prezbiterium, stanowiła obejście, wąski korytarz. Wewnątrz nie powinno być aż tak ciemno, wpadające z dwóch krańców światło w normalnych warunkach rozproszyłoby panujące wewnątrz ciemności, jednak cień z którym było tutaj do czynienia nie był zwykłym cieniem. Nie stanowił wyłącznie zjawiska powstałego z gry, istniał materialnie i wręcz namacalnie, ostrą kreską odcinał się od oświetlonej przestrzeni, stanowiąc wcielona drwine z zasad optyki. Ben dobrze już znał taki rodzaj cienia, nie był więc zaskoczony, kiedy, gdy tylko weń wkroczył,  zupełnie stracił zdolność widzenia.

Ciemność i pustka.

Powietrze stawało się od nich ciężkie, nicość oblepiała mu ciało, była tak gęsta, że krępowała ruchy. Po prostu idź, powiedział mu, a to dobre. Wyborny żart na sam koniec, uśmiałby się do łez, gdyby nie to, że ledwie łapał oddech. Każdy kolejny krok stanowił większe wyzwanie. Nic wokół niego stawiało opór, na granicy słuchu i dotyku (a może poprzez działanie całkiem innego zmysłu, który dopiero w takich warunkach miał zastosowanie) odbierał coś jakby trzaski przeciążonego układu elektrycznego, za każdym razem, kiedy przemieszczał się kolejny centymetr naprzód.  Jakby wpadł w gumo-ciasto pochłaniające wszelką energię i światło. Coś takiego nie ma prawa istnieć, pomyślał, to nierzeczywiste.

Obejście ołtarza, najbardziej oddalony od niego, zewnętrzny, oddzielony obszar prezbiterium. Ołtarz w kościele Iana różnił się od tych, które znał z hologramow historycznych. Zamiast górującego nad stołem ofiarnym krzyża, że też dopiero zwrócił na to uwagę, centralne miejsce zajmował skręcony niczym podwójna helisa schemat ryby (nie krzyż: dla nich to się jeszcze nie wydarzyło, oni dopiero czekają na mesjasza), połyskujący na złoto - a najdalej od niego pierścień cienia. Przypominało to sen, który kiedyś śnił, ale zapomniał jego treść po wybudzeniu. Nie, myliłem się - powiedział sam do siebie w przypływie nagłego zrozumienia, które zalało to jak fala i które tak samo zaraz miało to opuścić – tylko taki cień jest prawdziwy i tylko ta pustka jest naprawdę materialna. Pustka i to, co w niej żyje. Istoty cienia. Wszystko inne jest iluzją. Grą świateł rzucanych przez obraz z ołtarza.

Był tutaj. W zewnętrznym kręgu. W śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jedynym prawdziwym, jakie istniało. Mógł ginąć i powracać po wielokroć, mógł przenieść się z jednego miejsca w drugie, bo tamten świat, empirycznie doświadczalny świat, nie istniał naprawdę, ale przebywanie w zewnętrznym kręgu było zupełnie prawdziwym zagrożeniem. Jeżeli zaprzestanie prób, jeżeli pozwoli by cień wyssał z niego całą energię nim zdoła się przebić do wyższej płaszczyzny, w końcu zniknie.

Wyrażając się ponad siły, dygocząc, podniósł nogę i spróbował zrobić kolejny krok. Udało mu się przesunąć o niewiele ponad stopę do przodu. Poruszał się jak stary paralityk. Kolejny raz zostałeś wyrolowany, tym razem już na amen! Zaraz całkiem, całkiem...

Cisza.

Cisza - choć nie była ciszą absolutną, zmącona szumem, jednostajnym i ledwie słyszalnym, zbyt głuchym by dać mu miano dźwięku – zaczęła się zmieniać. Kolejno wyłaniały się z niej serie szeptanych słów, zbyt zniekształconych, zbyt zaplątanych, by można było wyłowić z nich sens. Ale rozpoznawał głosy. Megan. Prejedulstjenny. Morbus. Dziewczynki (choć one odzywały się sporadycznie). Chciał się do nich odezwać, zawołać, ale jego usta były zamknięte. Ciemność, ciemność, tak by chciał by to był sen z którego się zbudzi, jednak nie może.

- Jeszcze kawałek! – Zawołał ktoś nieznajomy, kogo głosu nie mógł zidentyfikować. Za to zrozumiał słowa, bo nie pochodziły z zewnątrz, zza bariery, ale wypowiedział je ktoś blisko niego. Jak udało mu się tu mówić, pomimo zgniatającego płuca ciśnienia pustki?

Potem chwyciło go za rękę,  choć nie widział co to mogło być. Nie miał już siły, ale To coś zmuszało go do kroku. Jednego za drugim, kawałek po kawałku. Powłóczył nogami, prawie upadł. Jaka zmyślna tortura, pomyślał, i już był pewien, że Ian nie udzielił mu pomocy, tylko wydał w ręce złego. Złożył go w ofierze cieniem, które tutaj, w prawdziwym świecie, skonsumują go ostatecznie.

Wygramolił się w końcu na światło, które od razu go oślepiło. Efekt ten sam co w ciemnej pustce, choć teraz świat utonął w różu i bieli i nie widział nic, poza przesyconymi barwami figurami geometrycznymi, tworzącymi fraktale, igrającymi w polu widzenia.

- Dajcie mu okulary. – Powiedział ten sam głos.

Właściwie to już to kiedyś słyszałem, powiedział do siebie, usiłując przypomnieć sobie chwilę z życia, która mu umknęła, kiedy dobroczynne dłonie włożyły mu na nos oprawki z ciemnymi szkłami.

***

Kiedy, dzięki ograniczającym dopływ światła okularami, już odzyskał zdolność widzenia (co prawda wyłącznie w spektrum błękitu, ale to pozwalało mu odróżnić kształty), dostrzegł przed sobą starą, zaniedbaną twarz mężczyzny, a za nim innych ludzi, wszystkich wyglądających zupełnie ascetycznie. Grupa stanowiła zaprzeczenie wszystkiego, co można było stwierdzić o post-chrześcijanach, którym przewodził Ian, jak drugi biegun jednego magnesu.

 Nie rozpoznawał nikogo.

- Usłyszeliśmy twoje kroki w ciszy. – Odezwał się mężczyzna o znajomym głosie. – Co sprowadza ciebie tutaj? Nieczęsto ktoś z was decyduje się porzucić lubieżne życie i wejść na ścieżkę pokuty. Witam cię, witam w Kościele Łazarza, możesz tutaj żałować za grzechy nim nadejdzie wielki i straszny dzień. On się zbliża, więc masz mało czasu, ale może uda ci się...

- Nie, dzięki. – Przerwał monolog gospodarza. Już wiedział, skąd to kojarzy. Ten sam człowiek zagadnął to kiedyś na chodniku, wtedy, kiedy zażył przeklętą plastykę od Morbusa. Opowiadał mu wtedy o śmierci, chyba o tym. W tym kościele nad zebranymi pokutnikami górował wielki, prosty krzyż. Z jakiegoś powodu ten widok wcale się mu nie podobał i wolał nie zostawać tu dłużej. – Ja tylko przejazdem. – Zażartował, ale nie wzbudził niczyjego uśmiechu.

- Spotkałem cię już wcześniej. – Odezwał się mężczyzna. – Teraz cię pamiętam. Wiele bólu było w tobie. I myśl o tym, co nieuchronnie każdego z nas spotka. Tylko powołani do nowego życia przez Pana możemy pokonać śmierć. Tylko on może przeciwstawić się entropii, którą najeźdźcy zakazili nasz świat. Jestem pewien, że to rozumiesz, skoro przeszedłeś przez cień. Człowiek sam nie jest w stanie to pokonać, musi pomóc mu siła z zewnątrz, by to wyciągnąć. – Świetnie, pomyślał Ben, o tym też nie zdążyli mi wspomnieć. Gdyby akurat nikogo nie było w pobliżu... wzdrygnął się. – Tak samo Pan musi przyjść i wydźwignąć ten świat. – Gdy przemawiał, pozostali w milczeniu kiwali głowami.

Kiedyś mógłby tu pasować, perspektywa spędzania życia na kontemplacji istoty cierpienia i śmierci mogła wydawać mu się kusząca przed dniem, w którym Ignaz Morbus na swój pokręcony i całkowicie nieetyczny (i z pewnością nielegalny) sposób wyleczył go z tanatomanii i głębokiej, ukrywanej tylko dzięki wymuszającym podejmowanie codziennych aktywności wszczepkowym aplikacjom, depresji. Tyle czasu poświęcał rozmyślaniom nad perspektywą własnej śmierci – a ci tutaj byli martwi już za życia.

Ale zmienił się od tamtej pory, zmienił znacznie i choć nie wiedział, jaką decyzję podejmie po spotkaniu z Megan i dziewczynkami, był pewien, że nie zatrzyma się w tym miejscu.

Ani w żadnym innym, które zdążył odwiedzić.

Nigdzie nie było dla niego miejsca. Chyba że w przeszłości, w jego dawnym życiu tresowanego szczura na usługach wielkiej korporacji, którą rządziło Samo Zło – z perspektywy czasu jego dawne, ustabilizowane życie, razem z rodziną, dla dobra której znosił stres i psychiczne zmęczenie, wydawało mu się całkiem znośne. Tylko wtedy brakowało mi perspektywy, by inaczej na nie spojrzeć.

- Pozwolicie mi stąd wyjść? – Zapytał, nie wiedząc, czego może się spodziewać ze strony tej bandy. – Mieszkam niedaleko.

- Wiem, kim jesteś. – Drzwi ulokowane na jednej z bocznych ścian otworzyły się, a do wnętrza wszedł szczupły mężczyzna o zwichrzonych włosach.

Nie, to niemożliwe.

- Rabbi. – Odezwał się ten, który wyciągnął Memmortigona i przyklęknął na jedno kolano. Resztą, w milczeniu, zrobiła tak samo, ale każdą mijaną postać prosił, by wstała i oszczędziła mu tego.

Był taki podobny, mimo to zupełnie inny.

- I wiem, czemu tak mi się przypatrujesz. – Dodał, kiedy już stanął przed Benem. – Ja i mój... brat bliźniak mamy szczególną więź ze sobą. Coś więcej, niż tylko krew w naszych żyłach, choć wydawać by się mogło, że jesteśmy całkiem różni. To jak dwie połówki całości, dwie strony monety, jak jing i jang...

No tak, bliźniacy. To było tak banalne i oczywiste wytłumaczenie, że nawet o nim nie pomyślał. Po prostu jak na warunki w których ostatnimi czasy przebywał wydawało się zbyt logiczne, mózg musiał odrzucić tę alternatywę jeszcze na etapie głębokiej podświadomości. Alternatywą bardziej godną przemyślenia okazała się koncepcja, że Ian rozbił się na dwie przeciwstawne osoby, trafiony tą samą chorobą, na którą cierpi rzeczywistość.

Uznałby się za wariata, gdyby to nie świat zwariował pierwszy i wariactwo już nie było wariactwem, a normalnością. W takim świecie to jedynych myślących trzeźwo zamyka się z zakładach dla umysłowo chorych.

- Pomogę ci. – Kontynuował brat bliźniak Iana. – Zaprowadzę cię w pobliże twojego mieszkania, nikt ci nie przeszkodzi.

- Poradzę sobie. – Odrzucił propozycję, chcąc jak najszybciej stąd odejść. Miał już dosyć dysput na abstrakcyjne tematy dotyczące spraw które były poza jego zasięgiem, których nie rozumiał i które miał zupełnie gdzieś.

Rozeznał się po wnętrzu i dostrzegłszy największe wrota, podążył ku nim. Nikt nie stanął mu na drodze, wszyscy w milczeniu, z wyrazami twarzy sugerującymi przepełnione rezygnacją zrozumienie (jakby mogli cokolwiek wiedzieć  o jego położeniu!), odprowadzali go wzrokiem do wyjścia. Kiedy już tam dotarł, pchnął jedno skrzydło wielkich kościelnych drzwi, a te po kilku próbach ustąpiły i skrzypiąc, uchyliły się na tyle, by mógł przejść.

Wyszedł na zewnątrz.

I zaraz wrócił do środka.

Nadeszła już noc, bezgwiezdna i chmurna, rozświetlana tylko blaskiem rzadko rozstawionych latarni. Chodnikiem, zaledwie kilka metrów od wejścia do świątyni, przechadzał się strażnik. Nie korpoglina, ani ochroniarz z lokalnej firmy, ale żołnierz. Kiedy mijał Memmortigona, odwrócił się w jego stronę i ich spojrzenia spotkały się.

Chyba go nie zauważył.

- W mieście trwa stan wyjątkowy. Wszędzie kręcą się żołnierze. Oficjalnie z powodu grasującego na wolności mordercy. – Brat Iana posłał mu wymowne spojrzenie, które sugerowało, że on dobrze wie, co się wydarzyło. – Ale tak naprawdę szukają ciebie i to z całkiem innego powodu.

- Zamach... – Wyszeptał Memmortigon. Jak to możliwe, że dał się wciągnąć w spisek, jakby zupełnie go nie obchodziło, co może z tego wyniknąć.

Alter-Ian tylko się roześmiał.

- Benshahar nie zapomina. Ale to marginalny powód. Szuka cię coś o wiele groźniejszego. – Dodał z powagą. – Ale ze mną nic ci nie zagrozi. Dotrzesz do swojego celu. To ważne, żebyś tam dotarł. Wiem, że mój... brat próbował cię od tego odwieść, chciał byś został razem z nim, ale on nigdy nie rozumiał sensu cierpienia. Ja uważam, że koniecznie powinieneś tam pójść.

- Dobra. – Przystał na propozycję,  choć przeczuwał, że czeka go kolejny kosmologiczny monolog do wysłuchania. – Nie traćmy czasu.

***

Musisz zrozumieć – opowiadał mu, kiedy szli ramię przy ramieniu przez noc, omijając każdy napotkany patrol  (żołnierze po prostu ich nie zauważali!) – że istotą rozpadu rzeczywistości jest wzajemna sprzeczność. Dualizm. Pierwotne rozdarcie na siły przeciwstawne sobie, między którymi może istnieć bezlik pośrednich stanów. Eros i Thanos, życie i śmierć, przyjemność i cierpienie. Nie myliłeś się sądząc, że nie jesteśmy bliźniakami. Przynajmniej nie zwykłymi bliźniakami. Symbolizujemy to pierwotne rozdarcie w pewnym względzie, chociaż stoimy po jednej stronie, przeciw najeźdźcom. Można uznać, że jesteśmy tym samym człowiekiem, ale z dwóch różnych rzeczywistości.

Nie byłoby to możliwe, gdyby ten świat istniał naprawdę, ale to już chyba sam wiesz najlepiej.

Sprzeczność ta pojawiła się po raz pierwszy dwa tysiące lat przed narodzinami Chrystusa, w irańskim mazdaizmie, dlatego też sądzę, że był to początek inwazji. Wcześniej byty nadprzyrodzone miały charakter demiurgow, zawierających w sobie pierwiastek za równo dobra jak i zła. Takiego Boga możemy obserwować w niektórych tekstach żydowskich, ale z czasem ich wydźwięk prezentuje w coraz większym stopniu to rozróżnienie, które apogeum przyjmuje w czasach Jezusa. Jego życie i działalność opiera się na kulminacja paradoksów. Bóg-człowiek, mesjasz odrzucony przez lud, zbawca, który nie potrafił zbawić sam siebie. Zwyciężył przez poddanie się.

Opowiadam ci o tym, byś zrozumiał, że obydwie strony są ważne, bez faworyzowania, bo jedno nie może istnieć bez drugiego. Jak można docenić szczęście, nie zaznając smutku i żalu? Tylko cierpienie może nadać życiu wartość, zapamiętaj to. Jeśli ktoś ciągle wygrywa, Nie wie co to zwycięstwo, ale przegrany zawsze wie co to porażka. Jedno jest iluzją, drugie jest prawdziwe.

Dualizm nie stanowi problemu. To nie choroby, a reakcja obronna organizmu, który jasno wskazuje element rodzimy i obcy. Relatywizm to objaw choroby, ponieważ zniekształca obraz tak, że nie można już dostrzec który element był którym.

(Byli już bardzo blisko i Ben wypatrywał okiem swojego mieszkania, już gotów resztę drogi pokonać sam, ale przywódca cierpiętników zatrzymał go)

Poczekaj, zaraz wyjdzie stamtąd żołnierz.

Mój brat otworzył przy tobie książkę, której nie powinien otwierać i przeczytał słowa, których nie powinien Ci mówić, ale mógł postąpić inaczej. Nie powinien ale musiał. Dlatego powiedziałem ci to wszystko – zrób z tego użytek w odpowiednim momencie.

Dobrze, już poszedł. Idź!

***

Wojskowy, w pełnym umundurowaniu, z bronią pod blokiem i drugą na ramieniu, co było ewidentnym pokazem siły, ponieważ mogło tylko krępować jego ruchy, wymaszerował właśnie z bloku mieszkalnego, w którym znajdowało się lokum Memmortigona, skręcił w prawo i po paru krokach zniknął za rogiem w labiryncie zabudowań.

- Dobrze, już poszedł. Idź! – Nakazał mu Ian (przecież tak musiał mieć na imię, całkowitym przypadkiem spotkał go jako drugiego), całkiem zresztą zbytecznie, bo Ben już ruszył w tamtym kierunku.

Szybko zapomniał o przestrodze, jaką otrzymał od obydwu braci, traktując ją jak mglistą przepowiednię, do tego taką, którą mógłby sformułować każdy. Nie trzeba być prorokiem, by zauważyć, że zatonął po uszy w gownie. Podszedł do drzwi, przyłożył kciuk i wpisał kod. Otworzyły się, więc jeszcze nie wykasowali go z bazy danych. Zrezygnował z jazdy windą – już nigdy nie wsiądzie z własnej woli do tej piekielnej puszki-  i wybrał schody. Nikt go nie niepokoił przez całą drogę w górę. Megan, o ile nie była już nieprzytomna przez środki nasenne, już musiała wiedzieć, że się zbliża – dźwięk informujący o otworzeniu drzwi zewnętrznych jej to oznajmił. Może już tam na mnie czekają, pomyślał wspominając żołnierza, ale odrzucił tę możliwość. Wedle oficjalnych komunikatów jest martwy, w jaki sposób mieliby przekonać Megan do stałej obecności służb w mieszkaniu?

Trafił w końcu przed swoje drzwi, ale nim podał kod i poddał się weryfikacji przez system bezpieczeństwa, odczekał kilka chwil by złapać oddech, bo dostał lekkiej zadyszki.

W końcu zdecydował się otworzyć drzwi.

Patelnia śmignęła tuż koło ucha, na szczęście zdążył się uchylić i to bez wspomagania elektronicznego – jego instynktowne reakcje musiały się wyostrzyć, albo nabrał już doświadczenia w sytuacjach, kiedy ktoś lub coś chce mu zrobić krzywdę. Patelnia uderzyła o futrynę tak, że aż zadźwięczała, a automat obsługujący drzwi zganił agresora. Uwaga! Próba dewastacji! Proszę zaprzestać w innym wypadku najbliższą jednostką korpolicyjna zostanie powiadomienia o popełnieniu przestępstwa! krzyczał montowany gdzieś w strukturę drzwi głośniczek, o którym Memmortigon nie miał wcześniej pojęcia. Ani o tym, że jego drzwi są podłączone do Sieci. W takim razie już mogą o nim wiedzieć.

Patelnię rozpoznał.

Była to największa z ich zestawu, kupionego gdy wprowadzali się tutaj. Oczywiście nigdy nie użyta, jedynie odfoliowana i zawieszona wraz z innymi w miejscu, które miało sprawiać pozór praktyczności, a rzeczywiście było tylko elementem wystroju wnętrz.

- Megan! To ja! – Zawołał.

Zamiast odpowiedzi patelnia znów ruszyła na niego, ale przymykał już drzwi i ścisnął ją między skrzydłem a futryną.

- Nie wierzę ci, udowodnij! – Krzyknęła jego żona.

- Jak mam to niby zrobić?!

- Powiedz o czymś, czego nikt inny nie może wiedzieć.

- Jesteś uzależniona od lorazepamu! – krzyknął.

- Żeby to wiedzieć, wystarczy zajrzeć do historii moich zamówień w aptece. – Odpowiedziała sceptycznie. – Zaraz będzie tu korpolicja, już ich wezwałam, kiedy wchodziłeś na górę!

- Kłamiesz. – Odparł, bo dobrze ją znał. – Odkąd zamknęli twojego brata w zakładzie dla nieprzystosowanych społecznie gardzisz gliniarzami i w życiu nie zadzwoniłabyś do nich.

- Chyba, że sobowtór mojego męża przychodzi by... – Nie dokończyła. Sens jego obecności tutaj, je żeli brać pod uwagę ewentualność, że nie jest Benem, wymykał się jej. – Albo tylko ci się wydaje, że jesteś moim mężem. Wygrali ci jego wspomnienia i wszystko ci się kompletnie pomieszało.

- 421943259214. – Wyrecytował. – To numer, pod jakim została zarejestrowana nasza mała Su. Prawdziwa Su, ta, która umarła nim...

- Przestań. – Syknęła, ale przestała szarpać za patelnię, więc otworzył drzwi. Zaadaptowany na broń przedmiot uderzył z łoskotem o podłogę, gdy tylko uścisk zależał, a Ben zobaczył swoją żonę. Zaniedbaną, roztrzepaną, z podkrążonymi oczami z których właśnie spływały łzy.

- Po co tutaj przyszedłeś? – Zapytała oschle, ale pozwoliła mu wejść do środka. Wnętrze sprawiało ponure wrażenie. Teraz, bez aplikacji holograficznych, widział, jak wiele jest tu mankamentów, przebarwień na tapetach, pęknięć na ścianach, rys na meblach. Zwykła nakładka na rzeczywistość zrobiłaby z tym porządek. – Nie powinieneś tutaj przychodzić.

Chyba mówiła na poważnie.

- Żyję. – Odpowiedział, choć nie takie było pytanie. – I nic mi nie jest choć przez te... ile minęło dni? Przez ten czas widziałem takie rzeczy, w które nikt by nie uwierzył.

- Żyjesz, świetnie. – Odezwała się ze łzami w oczach. – I co z tego? Wiesz, co to znaczy?! – Uniosła głos, ale przypomniała sobie o dziewczynkach śpiących w pokoju za drzwiami o krok od nich. Cud, że do tej pory nie obudził ich ten hałas. – Wiesz, co to dla nas znaczy?

- Będziemy razem. Wyjedziemy stąd, jak najdalej.

- Nie bądź śmieszny.

- Do innego miasta. – Zaproponował. – Wiem, że to mnie szukają, ale nie zrobiłem nic złego. – Prócz zastrzeżenia jednego gościa, ale to było przypadkiem, dodał w myślach. – To jeden wielki tragicznie pechowy zbieg okoliczności, ale mam plan. – Skłamał. - Poznałem wielu ludzi, którzy mogą nam pomóc. Zabierzesz dziewczynki, weźmiecie tylko to co potrzebne, walutę w złocie, biżuterii, i wyjdziecie a mnie ktoś przeszmugluje za granicę. Albo polecimy razem.

Megan nic nie mówiła. Wpatrywała się tylko w niego, a na twarzy co i rusz pojawiał się grymas innej emocji, co wskazywało na to, że jest tak wzburzona, że wszczepka nie radzi sobie z kontrolą i przetwarzaniem sygnałów. Mogła zaraz się zawiesić, albo zrestartować system.

- Megan, posłuchaj, ja... – Zaczął, próbując zebrać w słowa to, co skrywało się w jego wnętrzu. – Kocham ciebie i dziewczynki. Nie doceniałem, razem nie docenialiśmy, jak wiele mamy szczęścia żyjąc razem takim życiem. Teraz...

Stało się.

Na ułamek sekundy twarz jego żony przestała wyrażać cokolwiek, wzrok zmętniał, mięśnie rozluźniły się sygnalizując, że lokatora tego ciała chwilowo nie ma w domu, a potem wróciła, już spokojniejsza. Kolejną chwilę zajęło jej rozeznanie się w sytuacji ale protokoły pamięci nie zawiodły.

- To nie wróci, Ben. – Rozwijała jego złudzenia, mówiąc przy tym spokojnie choć z nutą żalu, ale nie wiedział, czy nie jest on tylko symulowany przez odpowiedni program reakcji interpersonalnych. – Nie wiem, co ci się przytrafiło i nie chcę wiedzieć. Nie mogę tego wiedzieć z uwagi na Betty i Su, inaczej gliniarze zaczęliby wypytywać mnie o ciebie. Domyśliliby się, że żyjesz, albo zdobyli nakaz przeszukania mojej pamięci i mieliby dowód. Niepotrzebnie wróciłeś. – Cios lodowaty ostrzem w klatkę piersiową, tak to odczuł. – Już opłakaliśmy cię jako zmarłego. Według raportu zostałeś zamordowany by odpowiednio zmodyfikowany fizjonomicznie sobowtór mógł wniknąć w szeregi firmy, miało to jakiś związek z terroryzmem. Zabili cię przez pracę, rozumiesz? – Pokiwała głową, jakby starała się unaocznić mu jakąś oczywistość. – Dostaliśmy pełną kwotę polisy i do tego kilka razy więcej jako odszkodowanie. Mam środku środki do utrzymania mnie i dziewczynek do końca życia, niedługo zamieniamy mieszkanie na większe. Rozumiesz to? Co nam możesz dać? Ukrywanie się przed korpolicja? Życie marudera w jakiejś morze bez przyszłości? Odebraliby nam Su, bank by ją skonfiskował. Zabraliby ją Ben, tak to by się skończyło.

Ostrzegali go. Wszyscy to ostrzegali. Obydwaj Ianowie – ten, który był jak freudowskie odbicie popędu życia i ten, który pojawił się w cierpieniu – a nawet Morbus. On powiedział to wprost. Mimo to nie wierzył, wiedział, ale nie wierzył aż do tej pory. I dlatego nie rozumiał.

- Megan, ja...

- Wiem, co ty. – Znów emocje zaczęły przeciekać, drgała jej dolną warga. – Ale to już nic nie znaczy. Każesz mi wybierać między życiem bez ciebie, a śmiercią z tobą. Taki wybór mi dajesz! Jeśli dowiedzą się, że żyjesz... że ty to ty... – Pobladła. – Idź już, zanim tu przyjdą.

- Zadzwoniłaś po nich. – Kolejny cios. To było gorsze niż zdrada i nie było w tym porównaniu nic, czym by chciał samousprawiedliwic swoje czyny.

- Tak. – Odparła i spojrzała mu prosto w oczy. Długo.

- Daj mi przynajmniej zobaczyć dziewczynki. – Poprosił. Chociaż to.

Sygnał domofonu zadźwięczał, oznajmiając, że ktoś nadchodzi.

- Nie masz już czasu. – Odrzuciła jego prośbę, ale nie protestowała, kiedy minął ją i wszedł do pokoju dzieci. 

Obydwie jego córki - biologiczna i elektromechaniczna – spały.  W jednym łóżku, wtulone w siebie, jakby tylko we wzajemnych objęciach mogły odnaleźć odrobinę ciepła i bezpieczeństwa.

- Przepraszam was. – Wyszeptał, czując wilgoć na policzkach. A przecież mogło być gorzej. Były tutaj, razem, bezpieczne, razem z Megan. Mógłby nakreślić mnóstwo o wiele gorszych scenariuszy. Choćby ten, gdzie wjeżdża samochodem w drzewo i giną wszyscy poza nim. Dreszcz przebiegł to na samo wspomnienie tamtego doświadczenia, obrazu który jakimś cudem szalony do której wygrzebał z jego mózgu.

Dzwonek do drzwi.

Nachylił się nad dziewczynkami, by im się lepiej przyjrzeć. Mała Betty... widział już, że wyrośnie na piękną dziewczynę. A Suzie... na pewno wyglądałaby tak, gdyby przyszła na świat, a nawet jeżeli nie, to pokochał tego homunkulusa. Teraz, kiedy spotkał więcej takich jak ona, mógł lepiej ją zrozumieć i wyobrazić sobie jej przyszłość. Za nic nie pozwoliłby, by trafiła na wysypisko, albo do przebudowy, albo, co gorsza, w ręce perwersow lub szaleńców takich, jak Ignaz Morbus.

Tak będzie lepiej.

- Jest w pokoju dziewczynek. – Odezwała się jego żona histeryczne. – To jakiś psychopata. Upodobnili to do mojego męża i teraz ma jakąś obsesję! – Krzyczała.

Była dobrą aktorką.

A może nie udawała?

Dwóch mężczyzn, uzbrojony żołnierz i korpolicjant, wpdali do dziecięcego pokoju, robiąc przy tym tyle hałasu, że byliby w stanie obudzić głuchego. Ale dziewczynki nie wstały, nie podniosły się z łóżka. Mała Su nie spała już od dawna, zakrywała swojej siostrze uszy, dostosowała temperaturę i szum mechanizmu tak, by ukołysać ją do snu. Przytknęła jej swoje czoło do głowy i nadając na odpowiednich falach, dostrojonych do pracy mózgu Betty, nadawała ku niej sielankowe wizje dobrych snów. Wszystko, by ją bronić.

W pokoju nie było już nikogo więcej, tylko otwarte okno.

I gęsty, wręcz namacalny cień, który czaił się gdzieś nieopodal zasłon.

***

- Stój! Stać! – Krzyknął żołnierz o wymierzył lufę w powietrze, na około dziesięć metrów nad ziemią, gdzie w cieniu dostrzegł sylwetkę mężczyzny. Dopiero potem poszedł po rozum do głowy i uprzytomnił sobie, że nie ma w tamtym miejscu żadnej drabiny, kładki, drzewa, niczego, na czym zbieg mógłby postawić stopę i z głupkowatą miną zamarł w miejscu.

Ben już skrył się w mroku, tam, gdzie nie docierało światło latarni, chociaż sądził, że nawet gdyby wszedł w jego obręb, to batalię zwyciężyłyby skupione wokół niego cienie i to światło musiałoby ustąpić pod naporem macek, szponów i ślepi. Kiedy otworzył okno nie miał planu ucieczki. Kierunek wybrał instynktownie, do ostatniego momentu zastanawiając się, czy nie poddać się i pozwolić aresztować. Uciekał jednak zbyt długo, by pozwolić się tak łatwo złapać.

Kiedy tylko wychylił się przez otwór na zewnątrz, zorientował się, że mackostwory już na niego czekają. Mnóstwo, cała horda, przyciągnięte tu zapachem entropii jego nadziei. Rozczarowanie jest jednym z najważniejszych elementów świata materialnego, to ono pozwala poznać, że coś jest rzeczywiste. Rzucił się w kierunku stworów, nie zastanawiając się nad tym zbytnio, a one poniosły go delikatnie ku ziemi.

Teraz mógł próbować się stąd wymknąć. Tylko gdzie miał iść? Spojrzał ku oknu, w którym przed chwilą się znajdował. Dwóch facetów właśnie wychylało głowy i z niedowierzaniem oceniało odległość do gruntu. Widział ich doskonale, choć była noc i żaden elektroniczny wspomagacz nie poprawiał jego wzroku.

W końcu wybrał kierunek – byle jak najdalej od centrum i Wieżowca. Szedł na przełaj, między zabudowaniami, poprzez pasy zieleni, pięknej sztucznej trawy i jej prawdziwej, mniej okazałej siostry, minął sklep ze sprzętami retro, nad którym jaśniał prawdziwy neonowy szyld, przeszedł na wskroś wąskiej ulicy, zbyt małej, by pilnowały ją automaty  i dopiero po parunastu minutach trafił na patrol.

Korpolicjanci.

- Proszę się wylegitymować! – Zagrzmiał basem postawny mężczyzna z ogluszaczem w dłoni. Drugi trzymał pistolet 9mm z wystrzałem warunkowanym przez SI. Czyli albo wystrzeli sam, albo wcale. Nadchodzili z prawej, od strony niskich zabudowań, gdzie mieściły się sklepy lokalnych amatorów biznesu i kiepskie restauracje zatrudniające maruderów. 

Nie zwrócił na nich uwagi, szedł przed siebie, tak, jakby ich sprawy zupełnie co nie dotyczyły.

- Stój! – Krzyknął ten, który trzymał ogłuszacz, już biegnąc w kierunku Memmortigona, a gdy znalazł się dość blisko, nacisnął spust i mikrofalowa wiązka kierowana pomknęła ku skroni Memmortigona. Nie miał czasu, by zareagować, taki strzał, z odległości dziesięciu metrów, pozbawiłby przytomności każdego. Mimo to Ben nawet się nie zachwiał. Wiązka rozproszyła się w połowie drogi ku niemu.

- Zepsuł się. Cholerny szmelc. – Zaklął korpolicjant i uderzywszy broń dłonią, schował ją do kabury. – Ty! Stój do cholery! Odłączyłeś się od reala?

- Wygląda na dryftera. Holocpun. - Odezwał się drugi, dołączywszy do partnera. – To tego szukamy?

Dopiero teraz na nich spojrzał, bo w istocie nie zdawał sobie wcześniej sprawy z ich obecności. Mackostwory, niewidzialne dla innych, ale wyraźnie dostrzegalne dla jego oczu, otoczyły go ze wszech stron, odgrodziły murem od świata i tylko poprzez szczelinę w ich chaotycznie ławicy, powstałej tam, gdzie uderzył ogłuszający ładunek, mógł zaobserwować zewnętrzny świat.

Zobaczył dwóch mężczyzn w mundurach, którzy coś mówili. Krzyczeli. Nie słyszał co, wszystkie dźwięki zdominował dźwięk ciszy - szum monstr unoszących się wokół niego – ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co mówią i czego chcą. Zatrzymać go. Pokrzyżować jego plany. Sprowadzić do zera. Pozbawić możliwości decydowania i uczynić jedynie biernego obserwatora wydarzeń, popychanego z miejsca na miejsce przez wielkich i potężnych, jak do tej pory. Jak zawsze w całym życiu.

W jednej chwili ci dwaj gliniarze stali się dla niego symbolem wszystkiego, czego mógł nienawidzić. Żywym wcieleniem wszelkiego złego. Zobaczył w nich pierwiastek siły, która zniewala i niszczy ten świat. Wszelka władza ma to w sobie, narzuca swoją wolę, każe grać według reguł, których maluczcy nie rozumieją i nie uznają za właściwe.

Był im pyłkiem i sandała.

- Dosyć. – Wyszeptał. A może jedynie pomyślał?

Chmara stworów oddzieliła się od stada i pomknęła ku korpolicjantom. Nim zdążył się zorientować, co się dzieje, mężczyźni zniknęli w plątaninie istot z innego układu gwiezdnego, a później dobiegł go krzyk, tak głośny, że przebił się nawet przez barierę szumu. Mackostwory zaklekotały i zatańczyły swój taniec radości. Odwrócił się i ruszył przed siebie nim zdążył zobaczyć ciała.

***

Krzyk przyciągnął kolejnych.

Nie uszedł pół kilometra, gdy wytropiła go kolejna grupa. Trzech żołnierzy. Z tych, którzy wolą się upewnić nim otworzą ogień. Zginęli szybko, jak poprzedni.

Po nich kolejnych pięciu.

I następnych trzech, a potem zaczął biec.

Bestie były nienasycone, gdy raz zaznały smaku krwi wpadały w trans, a im więcej pochłonęły ofiar, w tym większej ekstazie wirowały wokół niego, słyszał, jak skrzeczą... Cokolwiek mówił i robił, nie potrafił ich powstrzymać.

Temu nie będzie końca, Ben, nie póki głęboko wewnątrz, w najgłębszych, pierwotnych obszarach móżdżku, instynktownie łakniesz zemsty.

Biegł przez coraz odleglejsze obszary miasta, blokowiska ustąpiły miejsca luźno rozlokowanym, niskim zabudowaniom jednorodzinnych domów dla karierowiczów. Pędził jeszcze dalej, przez most przecinający rzekę, ku dzielnicy fabrycznej.

Dźwięk syren szczelnonapedowych pojazdów korpolicji dobiegł go mimo głuchego hałasu stworów. Był coraz intensywniejszy i dobiegał z obydwu stron rzeki. Otoczyli go. Demony rozpierzchły się po okolicy, już wypatrując nowych ofiar. Ponad głową zauważył wojskowy statek powietrzny. Mackostwory obsiadły wirniki i utrzymywał się w powietrzu z coraz większym trudem. Jeżeli ich przybędzie, to spadnie do rzeki.

Korpolicjanci i wspierające ich jednostki specjalne wypadli ze swoich pojazdów i ustawili się w dwa szeregi, na każdym z krańców mostu.

- Jesteś zatrzymany! – Zagrzmiał megafon.

Był otoczony. Zamknięty w potrzask.

Jeden przeciwko kilkudziesięciu uzbrojonym i wyszkolonym ludziom, zdeterminowanym by to schwytać. Nie zabić. Głupi, nadal nie zaczęli strzelać.

Jeszcze chwila, a nie będą mieli szans.

Mackostwory tańczyły i wirowały jak oszalałe, w kręgach rozciągniętych od horyzontu po horyzont i od ziemi aż po mroki nieba wysoko ponad Miastem. Pędziły niczym tornado, a on był w samym oku cyklonu.

- Uciekajcie! – Wrzasnął. – Uciekajcie bo zaginiecie. – Krzyczał co sił w płucach, ale nie brali go na poważnie. Tłum służbistów, mur tarcz, świst wirników, kotłowanina pozaziemskich istot, deszcz, który zaczął padać nie wiadomo kiedy... wszystko zlało się jeden wielki chaos.

- Dopadłem cię, Memmortigon. – Przez mur tarcz przepchnął się wielki w połowie humanoidalny, w połowie pajakopodobny robot. Rob. – Nie wywiniesz się.

- To przez ciebie. – Kolejne głosy dobiegły go z tłumu. – Uciekłeś. – Rozpoznał twarze. Kalipso. Petrus. Sześć. Bliźniaki. Judie G.

- Zabiłeś mnie. – Pojawił się grubas z wysypiska.

- Zabiłeś nas. – Poprzez tłum na wolnym biegu przepchnął się rozbity i stary, zabytkowy, samochód z dwudziestego wieku, a w jego wnętrzu Megan i mała Betty z rozbitymi czaszkami.

Ben stanął na barierce na krawędzi mostu.

Woda kilkanaście metrów poniżej wyglądała spokojnie i cicho.

Głosy wołających, szum wirnikoptera, skrzek i klekot mackostworów, wszystko zlało się w jeden nieznośny jazgot.

Spojrzał jeszcze raz ku dołowi i skoczył.

***

Słyszał wiele razy podczas seansów filmów z minionej epoki, że gdy jest się bliskim śmierci, całe życie przemyka przed oczami.

Taki dokument audiowizualny odtworzony na przyspieszeniu. Może kluczowym elementom towarzyszy dramatyczną muzyka, efekt slow motion, albo odcień przesłony w kamerze zmienia się w zależności od charakteru sceny. Może to szybko bilans plusów i minusów, albo mechanizm wbudowany w system Rzeczywistość1.0, który pomaga ocenić czy człowiek nadaje się do betatestow kolejnej odsłony, czy jego miejsce jest tam gdzie płacz i zgrzytanie zębów.

W jego przypadku całe życie ograniczyło się do tych chwil, zwykłych codziennych chwil, które spędzał razem z rodziną. Dziewczynki, które budzą ich rankiem, nocne seansy z Megan, odtwarzanie holo-bajek na dobranoc, kawa przed pracą. Drobne rzeczy. Przyjemności. Obowiązki. Nigdy nie dostrzegał ich wartości, ustawicznie przebywając albo w przyszłości – analizując plan efektywności do wykonania, przeglądając wyciąg z konta i bilans wydatków w porównaniu do zeszłego miesiąca, kontrolując zdolność kredytową - albo w przeszłości rozważając niewykorzystane szanse i okazje. Tymczasem umykało to, co najważniejsze.

Gdyby tylko wiedział, gdyby wiedział... Jaki użytek jest z poznania, które przychodzi po fakcie? Przymus nieodwołalnego wyboru, przymus jednego życia do przeżycia, bez możliwości zapisu stanu rozgrywki, to największa z tortur. Dlatego ludzie odcinają się od świata. Dlatego szukają pocieszenia w sztucznie generowanych quasi-rzeczywistościach, które zawsze to mierziły. Jaka wartość płynie z życia życiem, które – choć prawdziwe – nie daje spełnienia, nie pozwala dostrzec szczęścia, a przynosi jedynie zmęczenie? Jaki sens ma docenienie tego, co się posiadali, kiedy już to już dawno wymknęło się z rąk? Nie lepiej zamknąć się z hermetycznym mirażu? Już się nie przekona.

Zimna ton objęła to i otuliła. Złożyła na jego ustach pocałunek, jej oddech wypełnił mu płuca. To zabawne, pomyślał jeszcze, wszystkie starania przyrównać można do tonącego, który próbuje utrzymać się na powierzchni. Ż początku, gdy jest pełen sił, udaje mu się to, ale nurt się wzmaga, a jego dopada zmęczenie, a nawet jeśli już mu się wydaje, że jest uratowany, przychodzi dziecko i wyciąga kurek z wanny, a ziarenko piasku porywa wir (Wir, wielki Wir przez ogromne W, głęboko pod powierzchnią, Wir, który igrał z życiem każdego, wielki Wir pod podłogą świata...)

i spada w ciemną otchłań, do zewnętrznego kręgu, gdzie traci się całą energię i znika. Reakcja egzoenergetyczna. Tym jest życie

doszedł do wniosku, nie było takie złe.

I gdy tylko zakończył myśl, kojąca woda zabrała mu świadomość, spychając go w ciemność, z której już nie miał ucieczki, z której nikt nie był w stanie wyjść o własnych siłach.