JustPaste.it

- Nie, nie interesuje się pomysłami innych na temat dalszych, wcześniejszych albo ulokowanych między wierszami losach bohaterów moich książek. – Przemawiał, przyciągnąwszy brodę do piersi, tak, że drugi podbródek przerodził się w okalający dół twarzy wałek. – Cały świat wiedźmina był moim pomysłem, od początku do końca, nie było prekursora w polskiej Fantasy, na którym mógłbym budować ten sukces. Dlatego, jako postać, należy do mnie. Każdy oczywiście może mieć swoją wizję i interpretacje, to prawo fana, ale oryginalny, prawdziwy wiedźmin, będzie jedynie tym spod mojego pióra i nie łączę to z żadnym innym. – Dokończył swój monolog gość specjalny, a Aldar zrobił minę trudną do zinterpretowania. Nie takiej odpowiedzi spodziewał się na pytanie o dzisiejsze samopoczucie.
- No co ty nie powiesz. – Wymamrotał Gerwant pod nosem, coraz bardziej zniesmaczony. Facet, który miał być odpowiedzialny za powstanie powieści o jego sobowtórze wydawał się być nieskorym do współpracy, nadętym bufonem.
- ...pracuję nad wieloma historiami, na razie nie chcę nic więcej zdradzać.
- Ehm... tak. – Aldar pogładził się po brodzie i zerknął na siedzącego za pisarzem mężczyznę w czarnym stroju, który tylko wzruszył ramionami. – Wiedźmin doczekał się już polskiej adaptacji filmowej z której powstał serial, wielu komiksów, fanowskich opowiadań, serii gier komputerowych, papierowego RPG...
Pisarz poczerwieniał słysząc te słowa.
- Nie interesuję się pomysłami innych... – Zaczął jeszcze raz. – Moi znajomi są ludźmi inteligentnymi, nikt z nich nie zna fabuły gier...
- ...a także serialu na Netflixie o międzynarodowym zasięgu. Pański twór stał się symbolem kultury i to na światową skalę...
W jednej chwili nastrój gościa specjalnego zmienił się nie po poznania. Twarz wykrzywił w grymasie, który miał być uśmiechem i wyprostował się z dumą.
- Tak, skromnie mówiąc, moja praca została doceniona przez jury światowego...
- A teraz... – Aldar podniósł głos, by przerwać rozpoczynającą się tyrade. Spojrzał w prawo, na siedzących za jego plecami skośnookich jegomości. Jeden z nich szeptał do pozostałych, a tamci z aprobatą pokiwali głowami. - ...wiedźmin wchodzi w kolejną sferę kultury popularnej, ponieważ w przyszłym roku ma ukazać się, równocześnie w Polsce i Japonii, również za pośrednictwem platformy Netflix, The Wither: Anime Series.
Sapkowski jakoś to skomentował. Coś mówił, ale nikt tego nie usłyszał - tłum poderwał się z krzeseł, zaczął wiwatować i klaskać. Pasy tkaniny w wielkich oknach sali ożyły – przemieściły się i rozwinęły, odcinając wnętrze niemal zupełnie od zewnętrznego dziennego światła, dając przy tym pokaż tutejszej magii, określanej... technologią, właśnie tak. Z sufitu wysunął się biały prostokąt, a po chwili pojawił się na nim obraz. To była najpopularniejsza sztuczka w tej rzeczywistości, Gerwant już do tego przywykł i nie robiło to na nim wrażenia – w przeciwieństwie do pozostałych zgromadzonych, którzy euforią reagowali na poruszające się wewnątrz prostokąta malowidła stworzone ręką mało sprawnego artysty, bo ich podobieństwo do prawdziwych ludzi było tylko umowne. Piękniejsze i bardziej realistyczne obrazy widywał niekiedy na ścianach domostw opasłych burmistrzów z przygranicznych miescin, którzy płacili słono by umieścić w swym domu kiczowate akty cycatych panien.
Pisarz zamienił parę słów z mężczyzną za nim, spojrzał na zegarek, po czym wstał i nie zwracając większej uwagi na siebie – wszyscy zajęci byli obserwowaniem karykatury wiedźmina na ruchomym obrazie – ruszył ku bocznemu wyjściu.
Nadszedł czas, by działać.
Nie mógł niezauważony przekraść się przez salę i podążyć za nim tym samym wyjściem. Jeżeli prowadziło do ślepego pomieszczenia, będzie musiał czekać. Miał jednak przeczucie. Wrócił do drzwi, którymi wszedł, otworzył je cicho i opuścił pomieszczenie. Korytarz zakręcał w prawo i tam się skierował. Wokół był o pusto. Stanął przy drzwiach opatrzonych napisem „Wejście boczne dla personelu” i uśmiechnął się w duchu.
Korytarz był ślepy. Po jednej stronie stał on, po drugiej znajdowały się drzwi, jedne opatrzone prostym symbolem człowieka w spodniach, drugie człowieka w szacie. Sapkowski musiał być w jednym z tych pomieszczeń. Ruszył w tamtym kierunku, pewien swego. Zaobserwował już pewne zwyczaje tubylców i miał pewność, przez które drzwi mógł tamten przejść. Kilka kroków dzieliło go od odpowiedzi, które – miał nadzieję – przybliżą jego powrót do domu.
Zastanawiał się, co z Jenifer. Jeżeli do tego czasu nie odnalazła go, to albo nie ma pojęcia o magii wampira, albo nie żyje... odegnał od siebie tę myśl jak natrętnego owada i skupił się na teraz.
Jedne z drzwi uchyliły się.
- Cześć! – Uśmiechnęła się, wychodząc na korytarz, gdy go zobaczyła. – Znów się spotykamy.
Gerwant kiwnął głową, bez uśmiechu, bo nie miał teraz czasu na pogawędki. Dziewczyną szła w jego kierunku, on szedł w stronę drzwi i spotkali się wpół drogi.
- Przypiliło? – Odezwała się jeszcze raz, dostrzegłszy jego ściągnięty wyraz twarzy.
Minął ją, postąpił krok naprzód po czym schylił się raptownie, obrócił wyciągając jedną nogę do przodu i wydobył miecz, który z radości zaśpiewał w powietrzu. Dwa ostrza zderzyły się ze sobą.
Dziewczyna uśmiechnęła się półgębkiem.
- Brawo!
Zawołała z uznaniem, po czym wywinęła piruet i zaatakowała znienacka, zdradliwym cięciem w pachwinę. Wiedźmin odbił cios, a potem kolejny i następny. Tańczyli we dwoje taniec śmierci, cięcie-unik-parada-finta, pusty i cichy korytarz wypełniał się odgłosami walki. Gerwant nie atakował, jedynie odbijał ciosy, nie przechodził do ataku.
- Nie jesteś taki szybki jak sobie wyobrażałam. – Zadrwiła dziewczyną, gdy zwiększyła dystans i stanęli naprzeciw sobie, obmyślając taktykę na kolejną minutę walki.
- Nie walczysz tak, jak na scenie. - Odpowiedział i schował miecz do pochwy na plecach.
Dziewczyna zaśmiała się w głos. I tak nikt nie mógł jej usłyszeć – wszyscy zajęci byli oglądaniem ruchomych obrazów w sali za ścianą.
- Tamto to były wygłupy. – Wzruszyła ramionami, po czym pomknęła w kierunku wiedźmina, nadludzko szybka. Wyleciała mieczem młynek, nie było sposobu by przewidzieć, gdzie zaatakuje.
Twarda, ćwiekowana rękawica, przerwała jej pęd, wychodząc pięknej twarzyczce na spotkanie, znajdując drogę mimo szalejącego w powietrzu ostrza... uderzyła, a później znikła, zupełnie jakby wiedźmin wcale nie wykonał ciosu. Głowa dziewczyny odskoczyła w tył, usta naszły krwią, a ta padła nieprzytomna u stóp Gerwanta.
- Koniec wygłupów. – Rzucił jeszcze, nim zostawił ją i skierował się ku drzwiom.
Kiedy wszedł do środka, już wiedział, że coś jest nie tak. Dziewczyna wyszła z drzwi, przez które wchodzili i wychodzili jedynie mężczyźni – słyszał o takich samych zwyczajach na południu i wschodzie, w królestwach za Nilfgardeem. Nie miała powodu, by tu przebywać.
Za wyjątkiem...
Otworzył drzwi do pierwszej niszy. Zauważył tam tylko siedzisko z otworem wiadomego użytku. Pachniało nieciekawie. Podszedł do drugich drzwi i sytuacja się powtórzyła. W trzeciej kabinie znalazł to czego się spodziewał. Purpurowa kałuża okalała białą podstawę siedziska, tuż obok leżała manierka, której pisarz nie zdążył otworzyć. Gerwant podniósł naczynie, odkręcił korek i powąchał. Na szczęście zawartość była odpowiednia. Pociągnął łyk i schował przedmiot do jednej z kieszeni.
- Tobie się już nie przyda. – Wypowiedział, tłumacząc się ciału z drobnej kradzieży.
Zamknął drzwi od kabiny i ruszył mu wyjściu, kompletnie bez humoru. Cały plan legł w gruzach. Do tego wolał nie być osobą, którą spotkają jako pierwszą przy trupie, mogło to wywołać niepotrzebne komplikacje. Musi działać szybko, zabrać dziewczynę niezauważenie – o ile to możliwe – i ukryć się gdzieś, gdzie będzie mógł zadać jej kilka wymagających odpowiedzi pytań, kompletnie nie wiedział jednak jak to zrobić i gdzie szukać schronienia. Czuł, że wpadł po kolana w gowno, a to z każdym ruchem wciąga to coraz głębiej.
Zupełnie jak kiedyś w Tajgarze.
***
Przełęcz była ciasna, stroma i pokryta śniegiem.
Konie (jakimś cudem udało się przeprowadzić je tak wysoki, a Jappir przysięgał na wąsy własnej matki, że przejdą z nimi na drugą stronę gór) stąpały niepewnie i z obawą, musiały być prowadzone przez swoich jeźdźców, otumanione kadzidłem by nie zerwać się w strachu i nie spaść w przepaść, daleko w dół, gdzie górski strumień już rozmarzał i obmywał lodowatą wstęgą skaliste brzeg.
- Spokojnie, Panie wiedźmin – Odezwał się rezolutny krasnolud, kiedy dostrzegł minę Gerwanta, kurczowo ściskającego lejce w dłoni – niedługo wyjdziemy na szeroką przestrzeń, nie ma co ściągać twarzy jak dupa bażanta.
- Po co mnie tu ciągnęliście? – Narzekał wiedźmin, kiedy kolejny raz kamień usunął mu się spod stopy i musiał łapać równowagę, by nie dołączyć do niego w drodze na dno. – Już prawie maj, psia mać.
- Sam mówiłeś, że chcesz zobaczyć świata, boś młody. – Odparł krasnolud. – Na południe wędrowałeś przed rokiem, to teraz na północ. Sam się zgłosiłeś do tej roboty, my nie prosiliśmy.
- Te pięć kufli piwa miało z tym pewien związek. – Zauważył młody pogromca potworów.
- Sześć. – Poprawił to krasnolud. – Stawialim, nie przeczę. Zawsze lepiej mieć wiedźmina w orszaku. Mój klan wierzy, że przynosicie szczęście.
- I mona zawsze to zostawić, żeby bił wilki, kiedy cała karawana ruszy dalej.
- To stare dzieje. – Machnął ręką Jappir, po czym ściągnął lejce i poprowadził konia jeszcze dalej od krawędzi, że kopytami niemal stawał na pionowej ścianie. – Już dawno jesteśmy po drugiej stronie gór i nie ma co rozpamiętywać.
- Zaraz czas na twoją robotę, panie wiedźmin! – Krzyknął inny krasnolud, z początku korowodu. Śnieg nad nimi zaskrzypiał, ale pozostał na swoim miejscu.
- Calen, elfi bobku – zagrzmiał Jappir – nie drzyj ryja w górach!
Czapa śniegu na szczycie góry poruszyła się, ale po kilku metrach wstrzymała bieg, a Gerwant poprzysiągł sobie, że już nigdy nie będzie robił interesów ze szmuglującymi wódkę (czy co tam mieli w swoich beczkach – wolał tego nie dociekać) krasnoludami, którzy przysiadają się do niego w przygranicznej karczmie i po paru głębszych proponują udział w wyprawie.
Karawana podążała dalej, obserwowana z góry przez ostre, małe, zimne słońce najdalszej północy, którą człowiek odważył się uczynić domem, wiatr przemykał przez górskie meandry, a koń za koniem, muł za mułem znikał za zakrętem stronę ścieżki nad przepaścią. Krasnoludy nuciły przy tym na poły wesołą na poły żałobna pieśń, bo już jeden z nich zdążył przywitać się z wartkim nurtem zimnego potoku na dnie przepaści.
- Co to za robota? – Zapytał Gerwant, ale Jappir nie dosłyszał to, był już daleko za zakrętem. Kolejny kamień uciekł spod stopy wiedźmina, aż ten szarpnął lekcje, a koń stanął dęba i zarżał. Wiedźmin wyprężył się do tyłu i już byłby spadł, gdyby nie jego kocia zwinność. Ugiął kolana, przeniósł ciężar na nogi i padł na klęczki, tuż przy zadzie swojego wałacha, który na szczęście już się uspokoił. Szli ostatni w szeregu, żaden z brodaczy tego nie widział. I dobrze.
Ostrożnie pokonał zakręt i stanął przed wielką płaską skalną płytą, na której zmieściła się cała drużyna. Niektórzy korzystali z chwili wytchnienia, palili fajkę lub żuli paski solonego mięsa. Inni zebrali się przy wielkim i ciemnym wejściu wyciosanym w skale na kształt prostokąta, którego dwa boki wyznaczały dwie kolumny. Tunel pośród gór.
- To nasi zbudowali. – Odezwał się z dumą Jappir. – W czasach kiedy ludzie dopiero co wpadli na to, że jak kamieniem trzask-trzask nad kupka chrustu to ogień buch gorące, a elfy dopiero co uczyły się strzelać z łuku.
- Nie posunęliście się w rozwoju od tamtej pory, co?
Trzech krasnali wydało z siebie chrząkniecie, jeden beknął, któryś głośno wypuścił gazy.
- Nasi przodkowie byli o wiele liczniejsi niż krasnoludy teraz. I zawsze mieli słabość do gór. I kosztownych inwestycji architektonicznych, które nie zawsze pokrywały się z rachunkiem ekonomicznym. – Ostatnie zdanie wypowiedział innym tonem, ciszej, jakby tylko do siebie. – Z map, w których posiadaniu jesteśmy, wynika, że drugi koniec tunelu wypada już po tajgarskiej stronie gór. Jeśli okaże się, że przejście jest bezpieczne, to mamy interes jak malina. Pewny, solidny, sposób przemy... nieoficjalny szlak handlowy.
- Co ja mam w tym wspólnego? – Zapytał Gerwant, doskonale wiedząc, jaka będzie odpowiedź. Mijał już drugi rok odkąd po raz pierwszy opuścił Starą Warownie, by świadczyć usługi w wiedzminskim fachu i już zdążył się zorientować, że światło ludzkości przeciw koszmarów nocy to tylko poetycką fantazja na ten temat. Wszyscy, począwszy od chłopów w umorusanych gnojem onucach, po szlachciców odwiedzonych złotem i klejnotami – wszyscy chcieli go wykorzystać, by wlazł tam, gdzie nikt inny nie chce i robił to, czego nikt inny by nie zrobił. Nikt nie cenił życia wiedzmina. Nieludzie nie byli wyjątkiem.
Krasnolud chrząknął i splunął.
- Tunel jest stary i nieodwiedzany przez pewien czas. Niedługo: dwa, trzy stulecia. Jakoś nie było nikomu po drodze...
Wiatr zawiał, zakołował na niewielkim płaskowyżu zajętym przez podróżników i pognał dalej, zostawiwszy po sobie chłód, który mroził do kości. Nad szczytem zbierały się ciemne chmury, zapowiadające śnieżycę. Gerwant zerknął przez ramię, ku wąskiej ścieżce którą tutaj przybyli, znikającej za skałą, idealnej do przechadzek dla samobójcy. Oni przeszli tędy z końmi.
- Coś mnie to nie dziwi. – Odparł.
- ...Dlatego ktoś musi sprawdzić, czy można przejść na drugą stronę.
- Ktoś, kto sprawdzi jakie skurwysynstwo się tam zalęgło? kogo nie będzie szkoda, jak przypadkiem nie wróci?
Krasnolud spojrzał spode brwi z poważną miną.
- Kogoś, kto sprawdzi jakie skurwysynstwo się tam zalęgło, pozbędzie się go i wróci. – Powiedział twardo. – Przeszliśmy długą drogę tutaj aż z Mohokamu, jeden z nas zostanie na dnie tej pieprzonej przepaści. Byliśmy bandą siedmiu... Niepowodzenie nie wchodzi w grę, za wiele poświęciliśmy. Nie cofniemy się.
Gerwant spojrzał na krasnala, nie mógł odgadnąć źródła jego determinacji.
- Nie spotkaliście po drodze żadnego innego wiedźmina? – Zapytał.
- Spotkaliśmy. – Odparł krasnolud. – Ale żaden nie był na tyle głupi, by ruszyć z nami w ciemno przez góry.
Wiedźmin pokiwał głową i pogłaskał swojego konia po pysku. Sięgnął do torby, w której miał cały dobytek. Jedzenie, pieniądze, skórzane paski, nóż, igła i gruba nić, suszone zioła, eliksiry...
- Zrobię to. – Powiedział. – A kiedy wrócę, powiesz mi, co naprawdę wieziecie w tych beczkach.
***
Kiedy wchodził do wnętrza krasnoludzkiego tunelu czuł się zupełnie tak, jak teraz, zbliżając się do drzwi przerośniętego wychodka. Coś czyhało na niego tuż za rogiem, wiedział o tym, choć nie mógł przewidzieć co to za...
- Aaaaaaa! – Krzyknęła jakaś kobieta, a potem świat wypełnił się przeraźliwym, intensywnym dźwiękiem dzwonków. Gerwant doskonale wiedział, kto krzyczy. Wybiegł na korytarz, ale jej już tak nie było. Byli za to inni. Cały tłum innych. Patrzyli na niego, z meczem w ręku, który sam nie wiedział kiedy wyskoczył z pochwy i wylądował w jego dłoni.
Aldar przepchnął się na przód, spojrzał na wyciągnięte ostrze, nim wiedźmin schował je do pochwy, po czym pobiegł do pomieszczenia na końcu korytarza, z grymasem twarzy zdradzającym najgorsze przeczucia. Zaraz się zacznie, pomyślał wiedźmin i oparł się o ścianę. Dwóch mężczyzn w niebieskich strojach zjawiło się w korytarzu – trzymali dłonie na pasach, nie wiedząc za bardzo, co mają zrobić.
Jakiś łaskawy duch zakończył torturujący zmysły jazgot. Tyle dobrego.
- Nie żyje. – Aldar wyszedł z wychodka, blady jak ściana, ledwo stał na nogach. Gerwant gotów pomyśleć, że mimo wieku pierwszy raz widział trupa, ale to było wprost nieprawdopodobne. – Andrzej Sapkowski nie żyje. – Powtórzył.
Zaczęło się.
***
Zostawili go samego, przeszli na drugi koniec płaskowyżu, a on klęknął i wejścia tunelu, na granicy światła i ciemności, która wygrywała walkę wraz z kończącym się dniem. Przysiadł na piętach, wpatrzony ze skupieniem w małą drewnianą skrzynkę przed sobą, po czym uchylił wieko i wydobył eliksiry. Ustawił trzy fiolki kolejno przed sobą, a z zagłębienia w skrzynce wyciągnął torebkę z ziołami. Wymieszał w czapce wszystkie trzy płyny w odpowiedniej proporcji z wodą, a potem dodał jeszcze zioła, podgrzał wywar, korzystając ze znaku, a kiedy był już gotowy – odcedził go do kolejnej czarki. Potem pozbierał wszystko, ułożył wedle porządku, zamknął skrzynkę, fusy wyrzucił, a płyn ostygł na tyle, by mógł to wypić.
Wypił.
Skręciło to w żołądku, serce wpadło w arytmie, skóra pobladła, a jednocześnie żyły wyszły na wierzch i zabarwiły się czernią. Źrenice wystąpiły na całą objętość tęczówek. Mięśnie spięły się pod skórą, nozdrza zaczęły pracować jak u zwierzęcia łapiącego trop. Gdyby ktoś zobaczył teraz wiedźmina, wziąłby to za takiego samego potwora jak te, na które polował.
Gerwant utrzymywał się w tym stanie gdzieś na granicy nieświadomości, bardziej obserwował niż kontrolował swoje ciało – nie musiał się hamować: wszystko, co spotka wewnątrz tunelu miało zginąć. Wystarczy, że wybierze właściwą drogę, w głąb przejścia, w ciemność, zamiast ku światłu krasnoludzkich ognisk. Udało się.
Szedł powoli, bezszelestnie, jak skradające się dzikie zwierzę, przeczuwające, że niebezpieczeństwo jest w pobliżu. Po kilku minutach tunel opadł mu dołowi i skręcił w lewo, a wiedzmiński medalion zaczął drgać. Ze szczeliny w ścianie wyciekała woda, płynęła nierówną podłogą w głąb tunelu. Ściany były wysokie, szacował, że na jakieś osiem metrów. Wystarczająco, by strop był ukryty nawet przed jego zmutowanymi, wspomaganymi przez eliksiry oczyma. Żadnej roślinności – było zbyt wysoko i zbyt zimno – tylko wiatr pędzący przez podziemne korytarze. Szedł dalej, medalion coraz mocniej poruszał się pod koszulą. Schodził dalej w głąb ziemi, tunel zakręcił powtórnie, zrobiło się cieplej.
Część tunelu była zalana.
Woda ściekająca ze ścian utworzyła niewielkie jezioro w najniższym miejscu, gdzie podłoga zapadła się do środka, tworząc stożkowate zagłębienie. Gerwant schylił się po kamień i rzucił go w wodę. Usłyszał plusk, spokojna tafla zafalowała, tworząc kręgi. Zero innego ruchu, zero innego dźwięku, poza kamieniem uderzającym o dno, nic, co mogłyby odebrać wyczulone wiedzminskie zmysły. Nie wyglądało na to, by było tam głęboko, jednak i tak wolał znaleźć suchą drogę. Przylgnął do ściany i krok po kroku sunął po wąskim gzymsie, który pozostał po zniszczonej podłodze. Zaczynał odczuwać znużenie, mimo tańczącego pod ubraniem medalionu – by prawidłowo funkcjonować pod wpływem eliksirów potrzebował walki, niebezpieczeństwa, ryzyka. Bez tego zapadnie w sen o ich działanie się zakończy.
Atak przyszedł niepostrzeżenie, w najgorszym możliwym momencie, gdy Gerwant próbował pokonać najwęższa część przeprawy. Bestia wynurzyła się z cienia, kopytami zaparła o wystającą skałę i ruszyła na wiedźmina. Choć była wielka i wyglądała jak potężny byk, to poruszała się z zadziwiającą zwinnością, płynęła w powietrzu niczym zjawa. Gewant zdążył spojrzeć w płonące czerwienią ślepia i skoczył na oślep, unikając pędzącego rogatego tarana. Trafił na opadająca ku wodzie ścianę i ześlizgnął się do jeziora, tylko szczęściu zawdzięczając, że nie został stratowany przez potwora, który wbił się kopytami w skałę tam, gdzie przed sekunda był wiedźmin.
Woda była lodowata, aż przyprawiała o ciarki. To nic, nie tym powinien się przejmować – bestia zaraz wpadnie tu za nim, a bez pewnego gruntu pod nogami, bez możliwości wzięcia oddechu, niechybnie zginie. Byk jednak nie ruszył za nim. Stanął nad tafla jeziora, parsknął i klapnął paszczą. Ognisty blask jej wnętrza rzucał ostry kontrast z czarną jak smoła skórą. Stał, patrzył (o ile mógł coś dostrzec w ciemności) jak Gerwant tonie, ale nie robił nic więcej. Czekał.
Wiedźmin, gdy dotknął plecami dna, przystąpił do działania. Płuca już piekły, protestując przeciw brakowi powietrza, woda ograniczała ruchy, ale miał szansę. Nadal ściskał miecz w dłoni. To była jedna z pierwszych lekcji, jakie odebrał w Starej Warowni – jeżeli stracisz broń, już jesteś trupem. Odbił się od dna, miecz chwycił tak, by przylegał do przedramienia i popłynął mu powierzchni, gdzie czekał na niego potwór.
Ale wiedźmin miał już plan – niepewny, wymagający ryzyka, czyli taki, jak zawsze. Gdy zbliżał się do powierzchni, stwór zarżał i rozdziawił pysk, widząc zbliżającą się ofiarę. Wiedźmin był już tuż przed granicą jeziora i powietrza, kiedy ułożył dłoń w znak. Ściana wody przed nim eksplodowała prosto w jarzący się jak rozżarzone pysk bestii. Złapał oddech, wykorzystując moment gdy powietrze wypełniło przestrzeń przed nim, by chwilę później znów przykryła go woda. Bykostwór ryknął i usunął się w cień, a Gerwant popłynął do przeciwległego brzegu i wygramolił się na powierzchnię. Przez kilka chwil był kompletnie odsłonięty, kiedy próbował złapać oparcie na śliskiej skalę, ale przeciwnik gdzieś zniknął. Nie potrafił określić, gdzie przebywa, nie widział śladów, nie wyczuwał zapachu żadnego poza własnym, zupełnie jakby potwór rozpłynął się w ciemności, tylko medalion drgał ostrzegawczo.
Podejrzewał już, jakiego rodzaju to przeciwnik i nie podobało mu się to. Szczególnie dlatego, że srebrny miecz zostawił u wejścia, razem z eliksirami. Musi znaleźć jakiś sposób, by mieć to przy sobie – choć potrzebował go rzadko, a dodatkowy oręż ograniczałby ruchy.... to kwestia przyszłości, teraz miał na głowie bardziej palący problem.
Dosłownie.
Najpierw pojawiły się ślepia, dwa błędne ogniki majaczące daleko w głębi tunelu. Później nozdrza, wypuszczające ze wściekłością obłoki żółtoczerwonej pary i w końcu paszcza świecąca płomieniem. Ogniste plamy zbliżały się ku Gerwantowi, a w miarę ich pędu potwór materializował się, wychodził z cienia i nabierał kształtów. Gdy był już blisko, pojawiły się nawet pulsujące przygaszoną czerwienią żyły na jego cielsku. Stał się śmiertelnie materialny.
Tym razem wiedźmin miał czas, by się przygotować. Poznał rytm kroków bestii, widział jak przenosi ciężar, oceniał, gdzie uderzy. Czekał. Byk szarżował, obniżył łeb, szkice rogów połyskiwały czerwienią, jakby cały był ogniem zamkniętym kamieniu, pałał żądzą mordu. Wpadł na swoją ofiarę i zatoczył łuk łbem, by nabić swoją ofiarę na jeden z rogów, albo wyrzucić ją w powietrze – ale trafił w próżnię. W ostatnim momencie Gerwant przetoczył się w bok, tuż poza zasięg potwora i wymierzył morderczy cios w gardło tuż pod żuchwę bestii. Miecz przeszył ciało zwierzęcia, z ramy strzelił shop iskier, stwór ryknął, zakręcił w powietrzu i pobiegł po suficie, by jeszcze raz spróbować nadziać swój cel. Wiedźmin dopadł do ziemi i szpice rogów minęły o łokieć.
Ostrze wiedzminskiego miecza świeciło czerwienią niczym w kuźni.
- Szlak by to. – Zaklął i rzucił się pędem w stronę wejścia, gdzie zostawił srebrny oręż, w nadziei że dobiegnie tam nim byk postanowi zawrócić.
Bestia pomknęła w cień, zdematerializowała się, po czym zmaterializowała ponownie, już pędząc na Gerwanta. Do srebrnego ostrza było za daleko. Z oddali zawitał chłodny, niosący bagaż deszczowych kropel wiatr. Wiedźmin dopadł do ściany, tam, gdzie była szczelina, za sama z której woda sącząc się przez setki lat, utworzyła jezioro w głębi tunelu. Wystawił miecz przed siebie, stanął w pozie do ataku. Potwór natarł na niego z rynkiem, a gdy był już blisko, opuścił łeb aż do ziemi I zmienił rytm, tak, by zdezorientować swoją ofiarę. Ale Gerwant nie uskoczył w bok, nie przetoczył się po ziemi. Odbił się mocno w górę i w kierunku nadciagającego potwora, w locie wymierzył cios prosto w jego ślepie. I trafił. Posypały się iskry, stwór zaryczał wściekle i uderzył w skałę tam, gdzie woda wydrążyła swoją ścieżkę – Gerwant za to odbił się od grzbietu potwora (był piekielnie gorący, jak kamienie palone w ogniu) i pomknął po drugi ze swoich mieczy. Jeden róg bestii utknął w skale, jej łeb zalała woda. Wydawszy z siebie ryk, bykostwór znów rozwiał się w cieniu.
Wiedźmin nie tracił czasu – biegł co tchu ku zawiniętej w skóry broni. Jeszcze kilkadziesiąt kroków. Widział już wejście, słyszał i widział kawalkadę deszczu na zewnątrz (niech mokną, skurczybyki, dobrze im tak), widział swój pozostawiony ekwipunek w pół drogi do końca tunelu. Wpakował się w straszne gowno (słyszał w głowie głos Vessemira udzielający im porad, nim wyruszyli w nieznane: „ ...nigdy, przenigdy nie idźcie na żywioł, nie leźcie prosto mu niebezpieczeństwu, kiedy nie wiedzie dokładnie z czym macie do czynienia. I babom nic nie obiecujcie, bo to w zasadzie to samo.” mówił mistrz), ale nie miał zamiaru się poddawać. To eliksiry zaćmiły jego osąd, wywołały rządzę walki i zwycięstwa, wiedział o tym, mimo to nie mógł postąpić inaczej – istny paradoks: był pewien, że kroczy ku zgubie, ale właśnie tam musiał się udać.
Jeszcze kilkanaście metrów.
Cień u szczytu podziemnego przejścia zgęstniał i pojawiły się błędne ognie. Oczy, nozdrza, paszcza... Potwór zeskoczył z sufitu, przekręcił się w powietrzu w niemożliwy sposób, utwierdzając wiedźmina w przekonaniu że zasady tego świata są dla tej istoty kwestią czysto umowną, i zmaterializował się w pełni, wbiwszy kopyto w twarde podłoże.
Tuż obok ułożonego przy skalnej ścianie wiedzminskiego srebrnego miecza.
Było źle.