JustPaste.it

Gerwant widział wiele w swoim życiu.

Strach przed nadciagającą armią. Popłoch we wsi, w której wybuchł pożar. Przerażenie w atakowanej przez smoka warowni. Lęk w dziecięcych oczach, kiedy wyciągał jedno po drugim z wampirzej jamy w ciemną noc, gdy spotykały się z jego spojrzeniem.

Ale nigdy nie widział takiej paniki.

Dziewki zaczęły krzyczeć i piszczeć w histerii, mężczyźni – nieliczni w gronie – odstąpili w tył, by w końcu rzucić się do ucieczki. Wszyscy, których płci nie był w stanie jednoznacznie określić, uciekali i krzyczeli przy tym. Ludzie tratowali się, przepychali, pędzili na oślep od jednego do drugiego krańca korytarza, nie mogąc zdecydować się, która drogą ucieczki będzie szybsza. Nawet strażnicy z rękoma na pasach, cofnęli się jak najdalej i wymieniali ze sobą nerwowe spojrzenia. W końcu jeden z nich sięgnął po czarny prostokąt i zaczął do niego mówić.

- Mamy zabójstwo... cholera... zabójstwo... nie, nie widziałem trupa... cholera, to dr tu przyjedź i sam go obejrzyj!

- Ani kroku! – Krzyknął drugi i wyciągnął w stronę Gerwanta niewielki, mieszczący się w dłoni, czarny walec, zupełnie jakby był to jakiś rodzaj broni. Cofnął się przy tym jeszcze bardziej i wpadł na ścianę, a z nerwów niemal upuścił trzymany przedmiot.

Całkiem jakby po raz pierwszy widzieli trupa.

Wiedźmin spojrzał na Aldara, białego jak nieboszczyk, zupełnie jakby cała krew z jego ciała na raz odpłynęła. Ten oddychał zbyt szybko, hiperwentylowal i zaraz pewnie zemdleje. To niedobrze. Był jedyną osobą, z którą Gerwant mógł porozmawiać.

- Słuchaj.  – Powiedział do niego najspokojniej jak mógł. – Wiem, jak to wygląda, ale to nie ja to zabiłem. Popatrz, na moim mieczu nie ma krwi. Drugi jest związany, nie mogłem go użyć.

- Policja zaraz tu będzie! – Krzyknął ostrzegawczo ten, który wcześniej mówił do pudełka.

- Czy gdybym go zabił, to wyszedłbym tędy? Kto byłby tak głupi?

- Jesteśmy na trzecim piętrze. – Odezwał się drugi strażnik, który nabrał trochę odwagi. – Policji będziesz się tłumaczyć!

- Dobrze wiesz, że miałem z nim pogadać. – Ciągnął Gerwant dalej, trzymając nerwy na wodzy. – Na nic nie zda mi się martwy. Gdybym chciał uciec, nie zatrzymalibyście mnie siłą. Słyszysz?!

Zrobił krok, by zbliżyć się do Aldara, który zamienił się w posąg i tylko nieznaczne kołysanie, drżenie wargi i tik mięśnia policzka zdradzały, że to żywy człowiek. Wtedy strażnik podskoczył do niego, a gdy zawartość owalnej fiolki trysnęła na twarz wiedźmina, pierzchł jak najdalej.

- Szlag! – Wiedzminski miecz, prowadzony na wpół automatycznie, przez instynkt, zatrzymał się o kilka centymetrów przed twarzą ochroniarza, który przywarł do ściany niczym przerażony królik. – Za takie coś powinienem dokończyć ruch. – Odgrażał się Gerwant, drugą ręką pocierając coraz mocniej piekące oczy. – Ale nie mam zamiaru tu dziś nikogo zabijać!

- Mo... możesz to udowodnić? – Wyjąkał mężczyzna z dwoma sztucznymi mięczaki, gdy w końcu odzyskał mowę. – Bo jak nie ty... to kto?

Wiedźmin opuścił broń.

- Była tu dziewczyna. Podobna do Cirii, tylko starsza, wyższa...

Coś ukuło to w plecy, a potem piekący, powodujący drgawki ból rozlał się po jego ciele. Sięgnął ku plecom, walcząc z obezwładniającym uczuciem, jednak gdy dotknął czegoś, co do nich przywarło, poraziło to jeszcze mocniej. Oberwał kiedyś podobnym zaklęciem, było niczym piorun... a podobno nie posiadali tu magii.

- Jest niewinny! – Krzyknął Aldar, który chyba zawierzył jego słowom. – Wyłącz to!

Wiedźmin nadal trzymał się na nogach, ale musiał podeprzeć się ręką o ścianę. Był w tej chwili zupełnie bezbronny. Na nic zdawał się mu miecz w dłoni,  kiedy nie mógł go użyć, bo ledwo utrzymywał to w dłoni.

W końcu ból ustał, a Gerwant, zaskoczony nagłą ulgą, padł na podłogę.

- Wyczerpał generator. - Z niedowierzaniem wymamrotał strażnik, który trzymał w rękach narzędzie połączone z plecami Gerwanta dwoma cienkimi linkami. Białowłosy wojownik spojrzał na niego spod brwi, dodawszy dwa do dwóch.

- Gdzie ta policja?! – Zaczął histeryzować drugi. – Przecież mógłby już nas wszystkich pozabijać! – Nagle jakby o czymś sobie przypomniał i sięgnął do pasa, nerwowo próbując odpiąć takie samo urządzenie jak to, którego użył jego towarzysz.

- Nie! Opanujcie się! – Między wiedźmina a strażników wbiegł Aldar w akcie odwagi, która w tym świecie wydawała się być wyjątkowo niespotykaną cechą.

Tyle, że cierpliwość wiedźmina była już na wyczerpaniu.

Wstał z wysiłkiem i, nim strażnikowi udało się ominąć zasłaniającego mu cel mężczyznę i wymierzyć swoją broń, skupił całą moc w jeden gest i wystawił w jego kierunku środkowy palec.

Niewidzialna siła pchnęła dwóch mężczyzn na przeciwległą ścianę, wybiła szyby z okien. Gdy skończyło się jej działanie, strażnicy padli nieprzytomni na posadzkę. Nogi pod wiedzminem załamały się i dołączył do nich, skulony w nagłym ataku zimna, które objęło jego ciało.

- Co jest, Gera...? – Widział jak przez mgłę, jak ktoś schudła się nad nim. - ...Gerwant? Co tu się dzieje? Hej?

Wiedźmin nie odpowiadał.

Wypuścił z ręki miecz.

Ostrze spadło na kamień, dźwięcząc przy tym w całym tunelu. Broń tylko ograniczała jego ruchy, a w tym starciu stalowy oręż nie mógł nic zdziałać.

Gerwant zachwiał się, otumaniony na kilka bezcennych sekund przez nieokreśloną siłę, i zadrżał przez chłód, który przeszył go niczym niewidzialna strzała wypuszczony z niewiadomego kierunku.

To mógł być efekt uboczny eliksirów, jeżeli nie przygotował mieszanki należycie. Kilka kropel dysproporcji mogło to nawet zabić – ale nie tym powinien się teraz martwić. Bycza zjawa nie czekała, aż przeciwnik dojdzie do siebie, już rozpoczęła szarżę prosto na Gerwanta. Każde uderzenie kopyt o wydrążoną górską skałę przybliżało regaty taran do jego celu. Opuszczone nisko rogi gotowe były do ataku. Wiedźmin nie miał czasu, by obmyślić plan działania. Nie miał czasu na nic, tym bardziej na obmyśloną reakcję.

Zrobił to, co ostatnie w takiej chwili przyszłoby do głowy – ruszył pędem w stronę potwora, z krzykiem na ustach, wytężając mięśnie do największego wysiłku. Bestia nie zwolniła, nie zmieniła rytmu, gnała przed siebie na oślep jak dotychczas. Gdy już rogi ostre jak piki rozerwać miały wiedźmina, ten skoczył, kumulując całą siłę w tej jeden skok. Ułożył dłoń w znak i uderzenie mocy zmusiło byka, by mocniej wbił kopyta w podłoże, podczas gdy Gerwant przekręciwszy się w powietrzu niczym kot, przelatywał nad jego grzbietem.

Bestia nie dała jednak za wygraną – gdy znak przestał działać, zdematerializowała się częściowo, przekręciła tak, jakby nie posiadała kręgosłupa i ruszyła za Gerwantem, który nie mógł już nic zrobić. Padł na ziemię i przetoczył się, jak najdalej od płynącego w powietrzu byka, który znów nabierał masy i realności. Szpice rogów zalśniły złowróżbnie czerwienią, zbliżając się do niego, dwa śmiertelne punkty.

Próbował wstać i skoczyć, ale coś krępowało jego ruchy. Dłonie spięte miał cienkimi, jednak niemożliwymi do rozerwania kajdanami, od barku do biodra trzymał to pas, który wydawał się luźny, lecz przy każdym bardziej zdecydowanym ruchu zaciskał się z siłą. Poza tym siedział wygodnie, we wnętrzu przypominającym powóz jakimi podróżowały wysoko urodzone kobiety, prosząc się o atak leśnych bandytów.

Szamotał się, próbował wyrwać, by jak najszybciej się otrząsnąć. Wiedział, że to wszystko nie jest prawdziwe. Więzy. Wygodne siedzenie. Krata przed nim. Mężczyźni siedzący plecami do niego za kartą. Wrażenie ruchu. Przesuwające się za ciemną taflą szkła ogromne kamienne monolity, zmieniające się światła na słupach, tłumy ubranych w dziwaczne stroje ludzi przelewające się we wszystkich kierunkach.

- Spokój. – Nakazał jeden z mężczyzn przed nim. – Bo zaraz się do ciebie przesiądę i ci pomogę.

Wszystko było halucynacja, wywołaną przez źle przygotowany eliksir. Słyszał w głowie napomnienia mistrza Vessemira, historię o młodych wiedzminach, którzy pomylili recepturę i przypłacili życiem moment oderwania od świata. A może eliksir był doby, a tutejsza woda zatruta przez obecność zjawy. Nieważne. Musiał tam wrócić, musiał działać szybko, musiał nim zostanie nadziany jak wieprz nad ogniskiem.

Ogromny łeb byka był tuż przy nim. Gerwant działał instynktownie, nim zdążył uświadomić sobie, w jakiej jest sytuacji. Odepchnął się  od skały siłą wszystkich kończyn, by uciec z pola rażenia potwora, ale poczuł opór w tułowiu, jakby coś trzymało go w pobliżu paszczy potwora. Chwilę później brutalna siła poderwała go do góry i, powodując ból w trzewiach (czuł jakby w jego wnętrzu przesuwało się coś, czego tam w ogóle nie powinno być), wyrzuciła wysoki aż pod strop.

Poczuł smak krwi w ustach i już wiedział, co się stało.

Dotknął brzucha – przez dziurę w ciele wypływała krew, a flaki wychodziły na wierzch.

Na ułamek chwili zatrzymał się w powietrzu, siła lotu walczyła z siłą przyciągania, w tym jednym momencie znalazły się w równowadze... a potem zaczął spadać.

- Nie! – Krzyknął, nie ze strachu, ale z gniewu, bo to nie miało prawa się przydarzyć.

- Za późno na przemyślenia. Wysiadaj. – Facet w czarnej kamizelce, grubej i wyglądającej na solidną, otworzył drzwi, sięgnął gdzieś ku pasowi i uwolnił z niego Gerwanta, choć kajdany zostawił.

Wiedźmin spojrzał po sobie. Był cały, choć mięśnie promieniowały bólem, a głęboko w klatce przyczaiło się zimno.

Mężczyzna chwycił go pod ramię i szarpnął do góry i na zewnątrz. Dał się kierować i opuścił pojazd.

Potem poprowadzili go we dwóch do budynku.

***

- Imię i nazwisko. – Nieprzyjemny, łysy gość z odstającymi uszami marszczył przed nim czoło, już samym spojrzeniem próbując wskazać mu, że znalazł się w całkiem gownianej sytuacji.

- Gerwant. Z Rybii. – Odpowiedział, tak jak odpowiadał zawsze i każdemu. Zdarzało mu się już być przesłuchiwanym. Trzymanym w lochach, przykutym do zimnych ścian grubym i ciężkim łańcuchem. Sam kiedyś także dokonywał przesłuchania. Przed laty, w Tajgarze... gdy o tym myślał, wspomnienia były mgliste.

- A ja Alicja z Krainy Czarów. – Odpowiedział policjant. – A może sierotka Marysia, kurwa?!

- Znałem czarownica, który pomaga w takich problemach.

Łysy uderzył otwartą dłonią o blat stołu. Chciał to przestraszyć. Gerwant zaśmiał się w duchu, widząc tak nieudolne próby zastraszenia. Żadnych noży, narzędzi tortur, nawet lania lodowatą wodą. Tylko siedział naprzeciw niego, stroił groźne miny i przerzucał karty papieru.

- Czy wiesz o co jesteś oskarżony? Morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Grozi ci dożywocie. Całe życie w pierdlu. – Tłumaczył mu policjant. – I pewnie tyle dostaniesz, jak nie zaczniesz współpracować.

- Nie zabiłem Sapkowskiego. – Spokojnie powtórzył To, co już wcześniej mówił. – Była tam dziewczyna. Możecie sprawdzić moją broń...

- Broń. – Mężczyzna zbliżył do niego twarz. – Podoba ci się odgrywanie rycerzyka na przyjęciach dla dzieciaków? Nie lubili cię w dzieciństwie i wsiąkłeś za mocno?

Wiedźmin westchnął.

Chciał oszczędzić sobie czasu, a znał jeden, tylko jeden sposób, by przekonać kogoś z tego świata, kim naprawdę jest.

- Pokażę ci coś. – Powiedział i wyciągnął swoje (nadal skrepowane kajdanami) dłonie na stół. – Wstań i lepiej się odsuń. Dla bezpieczeństwa.

- Posiedzę. – Odpowiedział mężczyzna i rozparł się na krześle.

Gerwant wzruszył ramionami. Niech mu będzie.

- Jak chcesz. – Odparł, a potem skupił myśli i wykonał znak. Dłoń zaciśnięta w pięść wystawiony do góry jeden, środkowy, palec.

Nie zadziałało.

Jak to?

Policjant poczerwieniał, zacisnął zęby, wstał i otworzył drzwi.

- Panowie, odprowadźcie pana rycerza do celi. – Polecił im. – Tylko uważajcie, bo w Sali przesłuchań wysiadły dziś kamery. – Dodał i spojrzał na nich porozumiewawczo.

Dwóch dryblasów w niebieskich mundurach weszło do środka.

Obydwaj już trzymali w rękach masywne, białe pałki.

***

Kiedy skończyli, zaprowadzili go do małego, ciasnego pokoju z jedną pryczą, po czym zamknęli za nim drzwi. Usiadł na łóżku i z zaskoczeniem uznał, że to jest całkiem miękkie i wygodne, a nie spodziewał się, że dostanie chociażby siennik. Bili to też jakoś niemrawo.

- Jeżeli tak wyglądają tutejsze więzienia, to co powstrzymuje przestępców? – Rozparł się na pryczy i próbował obmyślić plan działania.

Zabrali mu miecze.

Zabrali skórzaną, wzmacnianą metalowymi kółkami i ćwiekami kurtkę, zabrali mu pas, pasek od spodni, buty z paskami, dwa noże, torbę ziół, sakiewkę – wszystko umieścili w depozycie. Jak tylko wykombinuje, jak się stąd wydostać, będzie musiał odzyskać to wszystko.

A gdy tylko mu się to uda, odnajdzie sposób żeby wynieść się z tego popieprzonego świata. Już odczuwał jego wpływ. Magia zniknęła. W głowie miał zamęt.

Był całkiem przekonany, że pamiętał, dokładnie pamiętał, jak ginie w górach nad Tajgarem, jak Etsai przebija na wskroś jego ciało, bo stracił cenne sekundy przez halucynacje, ale to nie miało sensu. Odtwarzał w myślach swoje życie wstecz, od skutku do przyczyny. Wpadał na coraz więcej ślepych punktów, im dalej sięgał pamięcią.

Żył.

Szlag by to, przecież to oczywiste, że żył, nie miał w naturze kwestionować tak pewnych i namacalnych kwestii – nie był myślicielem, tylko wojownikiem.

Wspomniał Tajgar.

Zasypane śniegiem, skuter lodem, porośnięte gęstą tundrą na południu, pokryte wieczną zmarzlina na północy państwo, które teraz, po Wojnie Północnej (sam się przyczynił – nieświadomie! – do jej wybuchu) należało de facto do Kuviru. Cała Północ-północy należała de facto do Kuviru, nawet jeżeli wchodzące swymi granicami na jej teren państwa jeszcze o tym nie wiedziały. Kuvir to nie Milfgaard, nie rzuci swoich sił na wycieńczającą, wieloletnią wojnę w której jedynie co zdobędzie to połacie spalonej ziemi. Kuvir działa inaczej i walczy tylko wtedy, gdy jest pewien zwycięstwa. W Kuvirze nie marnotrawi się zasobów, szczególnie żywności, oraz nie niszczy się żyznych pól. W Kuvirze wszystkim wasalom żyje się spokojnie w całkiem wystarczającej iluzji suwerenności. Tajgar nie jest tu wyjątkiem.

Ale przed laty,  kiedy był tam po raz pierwszy, sytuacja wyglądała inaczej. Dumne państwo pośród gór, bez dostępu do morza przez osiem miesięcy w roku, kiedy wszystkie porty i rzeki są skute lodem, miało równie surowego i twardego władcę.

Gerwant doskonale pamiętał ich spotkanie.

***

Stolica Tajgaru była większa i bardziej pełna życia, niż przypuszczał.

Nie mógł zrozumieć, dlaczego ci wszyscy ludzie, mając do wyboru jakiekolwiek inne miejsce na świecie, z których w niemal każdym warunki były przyjemniejsze niż tutaj, decydują się pozostać.

Jechał na wskroś miasta, głównym, wyłożonym kamieniami traktem od Południowej Bramy, aż trafił do kolejnego przejścia, ciasnego, tak, że musiał zejść z konia by się przez nie przedostać. Korytarz biegł w górę, dość stromo, by sprawiać problemy – jednak kiedy go pokonał, trafił do miejsca o którym wcześniej tylko słyszał.

Wewnętrzne miasto.

Wysoko w górze dostrzegał kopulaste sklepienie wykonane z kamienia, na którym ząb czasu pozostawił swój ślad na tyle, by Gerwant obawiał się, że za chwilę spadnie mu na głowę, ale tutejsi nie zwracali na to uwagi. Przechadzali się po ogromnym, osłoniętym przed zimnem i wiatrem placu, kupowali na rozłożonych straganach, wchodzili do ukrytych w półmroku sklepów i karczm, które oblepiały ściany kopuły. Budynki miały wiele pięter, łączyły je schody, przejścia, korytarze – wszystkie oświetlone blaskiem ognia pochodni, świec, lamp oliwnych, oraz ogromnego ogniska w centrum placu, które płonęło nieustannie. Wieczny Ogień. Tyle, że nie rozpalany z powodu bogobojnej czci, ale z czystego pragmatyzmu. Gdy przechadzał się po okręgu, przypatrując się szyldom wypisanym połyskliwymi, kontrastującymi ze sobą kolorami, dostrzegł jak niskie są wnętrza tutejszych przybytków.

To dlatego, że całe Wewnętrzne Miasto, całą kopułe wraz z przyległościami, oraz część pałacu, zbudowały krasnoludy całe tysiąclecia temu. To ludzie ich stąd wypędzili, elfy nie zapuszczały się w podobne miejsca.

Teraz, gdy minęły wieki wieku od tamtego dnia, krasnoludów w Tajgarze było niemal tyle, co ludzi.

- Wiedźmin. – Usłyszał szept za plecami. – To wiedźmin. – Powtórzył ktoś inny.

Czy wiedźmini było w tych stronach darzeni innym stosunkiem, niż pospolitą niechęcią? Odkąd zszedł z gór i rozdzielił się z grupą Jappira, szmuglującym tajemnicze beczki tu aż z Mohokamu, nie spotkał nikogo na swojej drodze. Wsie opustoszały w zimie, chłopi przenieśli się z rodzinami w pobliże kopalń, gdzie mogli zarobić pracując, albo  (jak rok był dobry) sprzedając swoje przetwory.

Dość miał tych szeptów i podjął decyzję, że musi się napić. Wybrał karczmę przypadkowo, zupełnie nie kierując się nazwą – Cycata krasnoludka nie brzmiała zachęcająco – i zniknął z placu. Wnętrze lokalu było przytulne, niskie (nie był gigantem, a niemal sięgał głową sufitu) i pogrążone w dymie i półmroku.

- Piwa. – Oznajmił, siadając przy szynku.

Karczmarz, człowiek, ale z brodą godną krasnoluda, prychnął.

- Każdy by chciał.

- Mam pieniądze. – Odparł Gerwant i wyciągnął na stół srebrnego orema.

- Piwa brakuje już od tygodnia. – Odparł karczmarz, wzruszywszy ramionami. – Bimbru mogę ci dać.

- To krasnoludy. – Wtrącił się skrypty w cieniu mężczyzna, który przysiadł przy szynku tam, gdzie było najmniej światła. – Jakieś licho wypędziło ich z kopalń i wszystkie się zleciały tutaj, żeby beczki osuszyć. To ich zemsta, za to żeśmy ich pokonali i przejęli miasto.

- Nie importujecie?

- Nie będziemy pić tych szczochow z Kuviru. Najpierw dają ci własne piwo, potem dają ci własne zboże, mięso, tkaniny... a potem się okazuje, że wszystko jest ich. Pfu! – Mężczyzna w cieniu splunął i machnął ręką wymownie.

- Cicho, Vladek, przestań pieprzyć. W Tajgarze mamy tylko drzewa, złoto i żelazo. Bez handlu będziemy mogli żreć korę, miecze i błyskotki. – Wtrącił się barman. – Nie ma piwa, bo porty zamarznięte, a przez góry nie żaden transport się nie przeprawi. Ale zima już się kończy, nad morzem już roztopy. Bimber?

- Polej. – Karczmarz skinął głową i sięgnął po drewniany kubek, który napełnił mętnym płynem, po czym postawił przed Gerwantem. Bimber był ciepły, cierpki i mocny. – A co gdyby ktoś znalazł sposób?

Karczmarz zmarszczył czoło i podniósł jedną brew. Wyglądał tak, jakby nad czymś myślał, coś próbował uchwycić, ale przedmiot jego dociekań był poza zasięgiem.

- Jak się tu w ogóle dostałeś, panie wiedźmin? – Dopytywał mężczyzna ukryty w cieniu. – Niewielu przybywa o tej porze roku.

- Na południu już wiosna.

- Z południa, he? – Zerkał na Gerwanta podejrzliwie.

- Wszyscy przybywają z południa, Vladek, zakupy łbie. – Znów wtrącił się karczmarz. – Już ci mówiłem, żebyś w moim lokalu nie pieprzył o tych obcych wrogach i epokach co szczaja do mleka.

- Ja po prostu jestem tem.... no, patreriota! – Wyprężył pierś do przodu.

Drzwi do karczmy uchyliły się i do środka wszedł patrol. Trzech zbrojnych, z bronią w ręku. Nie wyglądali na takich, którzy się patyczkują.

- Wiedźmin. – Powiedział jeden. – Jest tu?

Ludzie zamilkli.

Większość odruchowo odsuwała się jak najdalej od Gerwanta, nikt jednak nie miał odwagi przemówić. Albo po prostu nie miał ochoty, jak karczmarz wpatrujący się z niechęcią w strażników.

Nikt poza Vladkiem.

- Tutaj siedzi! – Zawołał i wskazał palcem, a strażnicy podeszli.

- Pójdziesz z nami.

Gdy to zabierali, usłyszał, że ktoś za nim splunął i dobrze wiedział kto to.

***

 Lochy w Tajgarze były pierwszymi, w jakich miał okazję wylądować.

Przykuli go do ściany ciężkimi kajdanami, w kamiennej grocie, będącej najpewniej pozostałością starej kopalni zaadaptowanej do nowej funkcji, było ciemno, wilgotno i zimno, choć cieplej niż na zewnątrz, na świeżym powietrzu. Naprzeciw niego płonęła jedna samotna pochodnia.

Krata celi poruszyła się że szczękiem.

- Namyśliłeś się już?  Ułatwisz sobie życie, a ja będę mógł się zająć ważniejszymi sprawami.

Mężczyzna, który mówił, był bardzo wysoki i szczupły, przywodził na myśl pająka. Był śniady, czarnowłosy i mówił z akcentem sugerującym, że wspólny język Północy nie jest jego rodzimym dialektem. Ubrany był na styl tubylców, ale przytroczony do pasa pejcz pochodził z południa.

- Jeszcze nie miałem czasu się dobrze zastanowić. – Odpowiedział Gerwant hardo, sprzeniewierzając się wszystkim zasadom Vessemira, jakich mu udzielił. Nie zgrywaj bohatera. Myśl przede wszystkim o przeżyciu. Nie graj na nerwach ważnym dupkom z dworskiej świty.

Kraniec pejcz uderzył w ramię, powodując krwawienie.

- Co planuje banda Jappira? Jak przedostali się przez góry? Co przewozili? – Zadawał wciąż te same trzy pytania.

Wiedzmin za to udzielał na nie wciąż tych samych odpowiedzi:

- Nie wiem. Przeprawili się przez góry starym krasnoludzkim tunelem, nie wiem gdzie się znajduje, nie pamiętam nic od momentu, kiedy Etsai przebił mnie rogiem i... nie, to było inaczej... – Gerwant przekręcił się na pryczy, spojrzał w zakratowane okno, przez które wypadało pomarańczowe światło zachodzącego słońca. – Musiało być inaczej. Pokonałem zjawę, nie wiem jak, ale pokonałem ją. A potem byliśmy już po drugiej stronie, u stóp gór. Nie pamiętam więcej. Nie pokazali mi, co wiozą.

- Niestety, nie mogę przyjąć takiej odpowiedzi.

Pejcz świsnął w powietrzu i kolejną rana pojawiła się na ciele wiedźmina. Gerwant nawet nie pisnął.

Za drzwiami lochu coś wywołało wielkie poruszenie. Ktoś biegł w jedną stronę, ktoś w przeciwną. Matowy krok wielu nóg zagłuszył wkrótce wszystkie odgłosy. Kolumna pieszych zatrzymała się przez wejściem do lochu wiedźmina, drzwi otworzyły się.

- Co tu się dzieje? – Postawy, siwobrody mężczyzna wkroczył do środka. Nosił przerzucone przez znamiona futro niedźwiedzia, gruby północny miecz jednoręczny u pasa i srebrny diadem na głowie.

- Panie. – Pająk klęknął na jedno kolano. – Pochwyciliśmy zdrajcę. Współpracował z bandą Jappira przy akcji przemytu. Podejrzewam, że...

Władca machnął ręką i kat zamilkł.

- Wiedźmin. – Powiedział król, chyba sam do siebie, po czym podszedł do przykutego do ściany więźnia. Przyglądał się mu jak zdobyczy. Podszedł bliżej, tak blisko, że mógł dojrzeć jego oczy.

- Przywitałbym się, ale jestem trochę skrępowany.

Pająk już miał strzelić swoim pejczem, ale w tym momencie król roześmiał się i poklepał wiedźmina po krwawiącym ramieniu.

- Wiedzminie, czy jesteś szpiegiem? – W jednej chwili uśmiech króla zniknął, twarz ściągnęła się, a spojrzenie nabrało mocy. Gerwant słyszał niekiedy, że trudno wytrzymać jego spojrzenie, ale tym razem trafił na godnego przeciwnika. Król Tajgaru miał aparycje zabójcy.

- Nie. – Odparł krótko wiedźmin.

Król patrzył mu jeszcze w oczy, długo, bardzo długo, jak dziki kot oceniający przeciwnika, aż w końcu uśmiechnął się i znów klepnął Gerwanta po ramieniu.

- Uwolnić go. – Rozkazał, zwróciwszy się do Pająka. – Dopilnuj, by wypoczął i zjawił się na wieczornej uczcie. Wybacz, wiedzminie, to małe nieporozumienie. Będziesz mi towarzyszył. W końcu ktoś z jajami wśród tej bandy zasrancow.

- Ale panie, to obcy. Przybył z bandą Jappira. – Tłumaczył Pająk. – Nie można mu ufać.

- Dość tych jęków. – Stanowczo stwierdził król. – Nic mi nie grozi. Nie widzisz, jaką ma dziurę w brzuchu, aż bebechy wylazły na wierzch.

Wiedźmin zerknął w dół i zobaczył plamę krwi pod stopami. Wypływała z jego brzucha szkarłatnym strumieniem, zmieniała się pod jego stopami w stale rosnącą kałuże.

- Odsuń się, Panie, nim cię dosięgnie. – Ostrzegał zatrwożony kat. - Inaczej ciebie też pochłonie.

***

Poderwał się, ledwie powstrzymując krzyk.

W pierwszej chwili złapał się na brzuch, w desperackiej próbie zatamowania krwawienia, ale jego działanie nie miało najmniejszego sensu – wcale nie krwawił.

Nie był w lochu, jedynie w pomieszczeniu zwanym aresztem. Nie było zimy, a środek lata. Nie był młody, już od dawna.

Spojrzał w kierunku okna.

Na parapecie, w blasku świateł z zewnątrz, które mąciły spokój nocy, siedział mężczyzna. Białowłosy, tak jak Gerwany, ale nie miał świętych włosów na krótko – bujna fryzura strzelała w górę falami w nieładzie. Twarz miał zakrytą, podobnie jak jedno oko. Drugim był wpatrzony władzom w niewielką książkę z kolorową okładką, którą czytał od końca do początku. Miał na sobie zieloną kamizelkę z wieloma kieszeniami, która przypadła Gerwantowi do gustu, sztylet przywiązany do nogawki i krótki miecz. Na czole nosił opaskę z metalową blaszką. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak jeden z błaznów, których spotkał wcześniej, ale było w nim coś innego. Autentycznego.

- W końcu się obudziłeś. – Odezwał się nie patrząc na Gerwanta, zamknął książkę  (to nie była nawet książka, zauważył wiedźmin, zamiast tekstu wypełniały ją obrazki) i schował do kieszeni. – Nim przejdziemy do pytań i rozwiążemy twój kryzys tożsamości, może wyjedziemy stąd póki tamci są nieprzytomni? – Zaproponował i nie czekając na odpowiedź skoczył ku drzwiom i otworzył je.

- Muszę zabrać swoje rzeczy. – Powiedział Gerwant, gdy wstał i ruszył za nim.

- Już się tym zająłem.

Zamaskowany mężczyzna prześlizgnął się przy chrapiącym strażniku, przemknął przez korytarz, zniknął na chwilę w pomieszczeniu na drugim końcu, a gdy wrócił, miał ze sobą kurtkę z ćwiekami, mocne buty, pasy, medalion i najważniejsze: dwa miecze.

- To idziemy, czy będziemy czekać aż znów cię zamkną?

Wiedźmin, autentycznie wdzięczny, skinął głową i razem, mijając śpiących policjantów, przedostali się do wyjścia.