JustPaste.it

Z budynku, przez frontowe drzwi, wybiegło dwóch mężczyzn. Obydwaj krzyczeli coś, zataczali się nieznacznie i trzymali w dłoniach długie noże – popularną broń rzezimieszków wszystkich miast. Stanęli naprzeciw siebie, w samym centrum drogi stanowiącej jedną z bocznych arterii miasta, obrzucili się obelgami po raz ostatni, a potem ruszyli do walki. Wtórował im wiatr i śnieżyca.
Pojedynek był krótki, rozstrzygnął się właściwie po pierwszym ciosie, ko kurs, kto szybciej wbije drugiemu kindżał w brzuch.
Pechowy strażnik, który akurat zszedł w te rejony w momencie, gdy brunatne plama rosła pod ciałem konającego, topiąc świeży śnieg, zorientowawszy się, gdzie trafił, natychmiast odwrócił wzrok i zmienił kierunek.
Zwycięzca wytarł nóż o płaszcz, schował go i ze spokojem wrócił do środka.
Skryty w zaułku po przeciwnej stronie drogi młody wiedźmin uznał, że to miejsce będzie całkiem odpowiednie, by spędzić noc z dala od oczu straży, ruszył za nim do wnętrza „Uśmiechu Kurtyzany”.
***
We wnętrzu było tłoczno, gwarno i ciepło. Drewniane kufle stukały raz po raz o stoły i szynkwas, a dwie korpulentne kelnerki przepychały się przez ciżbę z dzbanami pełnymi bimbru rozrobionego z mętną wodą, która udawała za wszelką cenę sok z bliżej nieokreślonych owoców i napełniały naczynia. Piwa, jak w każdej innej karczmie dla ludzi (choć nie tylko oni tutaj gościli) już nie było. Gerwant uznał, że może to i dobrze.
Przecisnął się przez tłum, zwinnie omijając przy tym kilka okazji do karczemnej awantury, które raz po raz wybuchały i kończyły się równie szybko, albo – jak w przypadku który mógł wcześniej zaobserwować – dwóch dyskutantów opuszczało lokal by w bardziej swobodnych warunkach przedstawić sobie nawzajem własne racje.
Na wyścielanych skórami ławach pod zamkniętymi okiennicami, oraz tuż przy ogniu kominka, na kolanach pijanych mężczyzn, siedziały kobiety którym lokal zawdzięczał swoją nazwę. Nad wszystkim pieczę sprawowało dwóch ogromnych, wyższych od głowę od najwyższego z gości, mężczyzn, każdy stał w jednym końcu sali ze sztywno założonymi rękoma. Każdy u pasa miał pokaźny miecz.
Gerwant bez stali przerzuconej przez plecy czuł się jak bez ubrania, kompletnie nagi.
- Pokój. Na jedną noc. – Wypowiedział do karczmarza, kiedy już udało mu się dotrzeć do szynkwasu. – Może dłużej. Płacę złotem. – Nie blefował, stał kilka złotych monet od Jappira, była to mahakamska waluta, nie pamiętał jej nazwy. Pieniądze ciężkie i dobrej próby.
- Nie ma. – Odpowiedział karczmarz, ponury typ o głęboko osadzonych oczach. – Ale jak kupisz kufel bimbru, albo zapłacisz za usługę całonocną, to możesz schlać się na umór i spać tu, w izbie, że wszystkimi. Jak się nie boisz, że cię okradną. – Karczmarz przyjrzał się mu dokładniej, po czym pokiwał głową ze zrozumieniem. – Ale tacy jak ty niczego się nie boją, co?
- Wiedźmini nie boją się wielu rzeczy, na pewno nie łotrzyków. – Odparł Gerwant.
- Nie wiedzmini. – Odpowiedział karczmarz. – Uciekinierzy z królewskich lochów. – Wyszeptał i mrugnął porozumiewawczo.
- Takis odważny, heeep... – Zaczepił go barczysty mężczyzna z ospowata twarzą i bliznami w każdym możliwym miejscu, które wydawało spod skórzanej kurty jaką nosił. Na oko był po czterdziestce i wyglądał jak żywy spis stoczonych bitew. – Słyszeliście, nie boi się, a to podlotek ledwie, może się spróbuje z którym z nas, co? – Mówił wolno i z trudnością, język odmawiał posłuszeństwa oszołomionemu alkoholem umysłowi.
Wiedźmin zerknął ja miecz u jego pasa. Trochę wysłużony, ale wyglądał na solidną robotę. Przyszedł mu mi do głowy pewien pomysł.
- Może z tobą? Jak wygram, miecz będzie mój.
Mężczyzna zaśmiał się w głos.
- Jak wyjdziesz żywcem, to sam to zabierzesz, kurwi wypierdku. Dawaj! – W jednej chwili w dłoni pijanego pojawił się nóż, idealna broń do walki w ciasnym ùpomieszczeniu. Pijackie odurzenie zniknęło z jego oczu, postawa poprawiła się, chwiejność ustąpiła miejsca pewnym i płynnym ruchom. Najpierw Gerwant pomyślał, że mężczyzna tylko udawał pijanego, jednak po serii obelg, którą ten wykrzyczał do młodego wiedźmina zrozumiał, że to lata wojaczki i setki takich awantur, z których wychodził zwycięsko, spowodowały, że ciało przeciwnika działało samo. Różnica doświadczenia była między nimi kolosalna.
W innych warunkach człowiek nie stanowiłby groźnego przeciwnika dla wiedźmina, ale Gerwant nie miał żadnej broni, ani możliwości uniku, otoczony zewsząd ludźmi. I nigdy nie brał udziału w karczemnej bitce.
Nie miał innego wyboru. Skupił magię w dłoni i złożył palce w znak, gotowy wystrzelić w ostatniej chwili, prosto w twarz bliznowatego, tak, by go ogłuszyć.
Błękitne, ledwie zauważalne iskierki, zatańczyły wokół jego nadgarstka.
- Dijjskra, odpuść sobie. – Drobna dłoń opadła na ramię pijanego mężczyzny, gdy ten ruszał już na wiedźmina. – Jesteś tak pijany, że ledwo byś władał własną kuska, a co dopiero bił się z zabójcą potworów, nawet jeżeli to tylko dzieciak.
Kobieta, piękna elfka, o smuklej posturze, z krągłymi posladkami i wyraźnym wcięciem w talii (na to Gerwant zwrócił uwagę najpierw), zaśmiała się, a wraz z nią mały tłum, który akurat przypatrywał się rozwojowi wypadków.
Gerwant znał już ten głos.
- Zostaw otwarte drzwi do pokoju, a pokaże ci w nocy, że wywijam kuska nie gorzej niż nożem! – Odpowiedział mężczyzna, ale znów chwiał się jak pijany. Napięcie opadło.
- A ty, młody wiedźminie. – Odezwała się do bo cicho, gdy podeszła bliżej, ciepłym, wiele obiecującym głosem. – Jeżeli szukasz pokoju, to możesz iść za mną.
***
Kiedy było po wszystkim odwróciła się do niego plecami i zasnęła beztroskim snem. Wyglądała pięknie, nawet jak na elfkę. Nie był w stanie oszacować jej wieku, ale z pewnością była starsza od niego. Słyszał opowieści na południu, że nie ma już młodych elfów – a ich dzieci nikt od dawna nie widział, przynajmniej nie w stronach, które odwiedzał. Tak mało poznał świata, jeszcze tyle było przed nim – a jeżeli nie podejmie szybko decyzji, co robić, może już nie zobaczyć wiele więcej.
Elfka - przedstawiała się jako Zaia, ale nie miał wątpliwości, że to fałszywe imię – była członkinią buntowników.
- Czemu się w to angażujesz? – Zapytał ją, nim zrobili to po raz drugi. – Nie pochodzisz stąd.
Ona uśmiechnęła się wtedy a w jej oczach dojrzał błysk przeszłości, taki, jaki można dostrzec w spojrzeniu starca gdy wraca myślami do młodych lat. Nie pasował do jej młodej twarzy.
- Nikt nie pochodzi stąd. – Odparła. – A na pewno żaden z ludzi. Elfy miały nazwy na każdy tutejszy kamień, każdą górę i każde drzewo w tutejszych lasach nim pierwsza wasza łódź nadpłynęła z zachodu. Nazywacie się zdobywcami, bohaterami, ale my pamiętamy jak było naprawdę. Przypłynęliście tutaj jak uciekinierzy, obdarci i bezbronni, szukający schronienia. Dzieci zagubione w starym i groźnym świecie. Mogliśmy was wystrzelać, nawet nie zadając sobie trudu by pokazywać się wam na oczy, kiedy wkroczyliście w nasze lasy z pilami i siekierami by budować swoje obrzydliwe domostwa. Ale pozwoliliśmy wam na to – opowiadała – ofiarowaliśmy prawo do życia i zapomnieliśmy o was, tak było was mało. A gdy sobie o was przypomnieliśmy, kiedy przyszliście w nasze pradawne puszcze z ogniem i toporem, było Was już zbyt wielu, by was wystrzelać.
Nie powiedziała już nic więcej.
- Skoro tak nienawidzisz ludzi, to dlaczego...
Przyłożyła mu palce do ust na znak, by milczał, drobną dłonią chwyciła jego członka i trzymała tak długo, aż stwardniał, a potem weszła na niego.
Więcej już nie rozmawiali o tym. Wiedźmin został sam z myślami.
***
Następne trzy dni z życia wiedźmina zajęły dobrych kilka stron tekstu, a Amakuchi wciąż pisał, bez wytchnienia, nie odrywając wzroku od monitora, zamknięty w swoim wewnętrznym świecie gdzie był odporny na bodźce z rzeczywistości.
W tym czasie wiedźmin próbował ułożyć i wcielić w życie plan odzyskania swoich mieczy, jednak ten ostatecznie spalił na panewce, ponieważ nie potrafił stwierdzić gdzie się teraz znajdują. Myślał też o opuszczeniu miasta, ale straże z pewnością dostały rozkaz by to wypatrywać – a noce, w czasie których mógł się wymknąć zajmowała mu piękna elfka. Toczył też wewnętrzny spór o to, czy powinien wmieszać się w tok wydarzeń, przekazać informację królewskiej szpiegowi, ale koniec końców nie podjął żadnej decyzji, co też oznaczało decyzję. Robiąc to wszystko, przeżywając w konsekwencji rzeczy całkiem nieistotne dla fabuły, znudził srodze Tyriona, który nie śledził już tekstu słowo po słowie, tylko zerkał w oczekiwaniu, kiedy nadejdzie moment kulminacji.
Trzy dni Gerwant spędził w pokoju Zaii, na jej koszt, co nie wydawało mi się wtedy wcale niczym niegodnym, jednak na samo wspomnienie o tym twarz jego pogrążonego w letargu alter ego z przyszłości wykrzywiała się w dezaprobacie, co z kolei wprawiało karła w wesołość.
Koniec końców wiedźmin mieczy nie odzyskał, nie wyniósł się z miasta, nie spotkał już więcej Jappira i nie przekazał królewskim szpiclom żadnego ostrzeżenia – i tak zakończył się trzeci, ostatni dzień oczekiwań.
Zbliżała się noc, w którą wszystko miało się rozstrzygnąć.
***
Zniknęła gdzieś z samego ranka, to znaczy w okolicach wczesnego popołudnia, bo wtedy się budzili się przez ostatnie dni, gdy zasypiali tuż przed brzaskiem. Wiedzmin, gdy wspominając później ten dzień, będzie przekonany, że tego ranka bił się z myślami w poczuciu obowiązku i odpowiedzialności za los miasta. Fakty są takie, że pierwsze o czym pomyślał po przebudzeniu, to okrągłe, jędrne, pełne pośladki i sterczące na przekór upływowi czasu piersi Zaii. Elfka zawróciła mu w głowie, choć w ich relacji nie było romantycznych uniesień, tylko czysta namiętność.
Gdy wieczorem wracał do Uśmiechu Kurtyzany, kończąc bezcelową i ryzykowną tułaczkę po ulicach, by przygotować się na to, co przyniesie noc, dopiero uprzytomnił sobie fakt, że kompletnie nie wie co robić, ale nie może, po prostu nie może, siedzieć z założonymi rękami. Odsunąć od siebie widmo decyzji to jedno, a biernie przyglądać się, jak giną ludzie (i nieludzie) to coś zupełnie innego.
Odezwał się w nim niespokojny duch i szczerze pożałował, że roztrwonił część pieniędzy na jadło i podłe napitki, a za to, co pozostało, nie kupi nawet byle jakiego miecza.
Gdy wszedł do karczmy, wewnątrz było niespodziewanie pusto i cicho. W izbie, prócz trzech rozrzuconych po kątach przysypiających maruderów, którzy zdecydowanie przesadzili z bimbrem i najpewniej nie mieli już przy sobie sakiewek, krzątała się jedynie korpulentna kelnerka.
Gdy zobaczyła wiedźmina, od razu podeszła ku niemu z napełnionym kuflem.
- Napitku? – Zaproponowała.
Przecząco pokręcił głową, jednak ona nie ustępowała. Zagrodziła mu drogę na górę i wcisnęła kufel w ręce.
- Za darmo. – Powiedziała. – Dziś tak pusto, jakby wszyscy naraz wyjechali.
Może tak było, pomyślał Gerwant. Klientka lokalu składała się z wszelkiej maści mętów, rębajłów, przestępców i szumowin, a ci, którym prowadząc taką działalność dostatecznie długo udało się przeżyć, musieli posiadać swego rodzaju instynkt. Jak szczury, które pierwsze uciekały z tonącego okrętu.
- Dziś zachować muszę trzeźwy umysł. – Odparł, próbując oddać jej kufel, ale dziewczyną nie ustępowała.
Usłyszał huk.
Potem drugi i trzeci.
W pogodny, bezwietrzny dzień jak ten dźwięk roznosił się bez przeszkód. Strzały dochodziły z dzielnicy Nieludzi. Czyli coś musiało pójść nie tak. Z tego co mówił Jappir, zaatakować planowali w środku nocy, w wewnętrznym mieście, tuż przed bramą do pałacu. Skoro użyli strzelb tu, w dzielnicach zewnętrznych, to musiało oznaczać, że gwardia uprzedziła ich plan.
Zrobił unik i przetoczył się po podłodze w stronę szynkwasu, po czym skoczył i schronił się za nim.
Dlaczego?
Ciało zadziałało samo.
Najpierw poczuł dranie medalionu, sygnalizujące niebezpieczeństwo, a potem dostrzegł, że dziewczyną zerkam za jego plecy. To wystarczyło.
Góry wystrzelony z kuszy przebił jej ciało, zamiast utkwić w boku Gerwanta. Kolejny wbił się w szynową, tuż po tym jak wiedźmin zniknął za nim z pola widzenia napastników. Trzej mężczyzn, dotychczas udających pijanych, podniosło się z miejsc i odrzuciło do tyłu kaptury. Jednego Gerwant mógłby rozpoznać, gdyby podniósł teraz głowę i wykazał z kryjówki.
Poznał za to bezbłędnie jego głos.
- Myślałeś, że król wypuści cię bez nadzoru? – Zaśmiał się mistrz szpiegów. – Że powierzył tak istotną misję jakiemuś przybłędzie i odmieńcowi? Od początku byłeś tylko przynętą. Przyznaję, zniknąłeś mam z oczu na jakiś czas, ale potem, kiedy pojawiłeś się tutaj, w Uśmiechu Kurtyzany, przyszedłeś prosto do mnie. Nie zastanawiało cię, czemu straże cię nie szukają? Czemu nie wypytują? Czemu nie ma nagrody za twoją głowę? – Mistrz szpiegów mówił a dwóch pozostałych ostrożnie, by poruszać się bezszelestnie, okrążało szynkwas, by zamknąć Gerwantowi drogę ucieczki z dwóch stron. Wiedźmin, oczywiście, słyszał ich kroki, był przecież mutantem. Zajął pozycję przy jednym z rogów i obmyślał naprędce plan wykaraskania się z tej sytuacji. Na jednej z półek pod ladą szynkwasu znalazł nóż. Mały, ale dobrze wyważony.
Ostatnim razem pozwolił się pojmać i to był wielki błąd, ale wtedy przyszedł po niego cały oddział straży – teraz było jedynie trzech. Poza tym teraz nie zależało im, by pochwycić go żywego, co rozwiązywało problemy natury etycznej. Skoro oni chcą zabić jego...
- Karczma, do której strażnicy nawet nie zaglądają. – Prychnął mistrz szpiegów. – Dla średnio inteligentnego chłopka byłoby oczywiste, że to jama kapusiów i podsłuchiwaczy. Szkoda tej grubej dziewki, była dobrym donosicielem, ale dzięki niej mamy was. Ta elfia kurwa z którą tutaj byłeś jest już w naszych rękach, moi ludzie obserwowali ją, czekali tylko na znak. Pewnie teraz nieźle z nią sobie używają. – Zarechotał obleśnie.
Tamci dwaj już byli na swoich miejscach, na pewno dawali sobie teraz znaki, by zaatakować jednocześnie.
Musiał ich uprzedzić.
Wyskoczył zza szynkwasu, mocnym odbiciem wylądował na ladzie. Zwykły człowiek nie wykonałby takiego skoku, ale on był wiedzminem, do tego ćwiczył całe życie. Zabijać i nie dać się zabić, to była jego profesja. Jeszcze w locie cisnął nożem, prawie nie celując, ale trafił bezbłędnie w prawe oko stojącego dalej kusznika, a ten zwalił się na ziemię. Wypuścił bełt z kuszy tuż przed śmiercią, ale nie trafił celu. Drugiemu, którego miał na wyciągnięcie ręki, wystrzelił znak prosto w twarz i siła pchnięcia złamała mu kark.
Ten też wystrzelił.
Został tylko mistrz szpiegów i królewski kat w jednym. Wiedźmin nie mógł przypomnieć sobie jego imienia, ale pamiętał doskonale każde uderzenie bata, które od niego otrzymał. Blizny wiedźmina goiły się szybko, ale ból pozostawał – czuł go nawet teraz.
Był całkiem odsłonięty. Gdyby tamten miał kusze, albo chociaż miecz w dłoniach, Gerwant już by stracił życie, więc jego plan działania okazał się mizerny. Na szczęście mistrza szpiegów zgubiła pewność siebie. Dopiero, gdy dwaj jego ludzie padli, ten sięgnął bo broń u pasa.
- To już koniec, białowłosa przybłędo. – Zagroził, przyjmując pozę do walki, ale nie ruszył do przodu. Gerwant chciał odskoczyć, zwiększyć dystans i wykorzystać resztki mocy, które mu pozostały, by spróbować ucieczki, ale poczuł, że prawa noga promieniuje bólem przy próbie ruchu.
Spojrzał w dół, ku łydce, skąd sterczał bełt kuszy. Drugi strzelec musiał trafić.
Mistrz szpiegów wystartował gdy tylko wiedźmin odezwał od niego wzrok. Zakręcił mieczem młynka i ciął zamaszyście, na odlew. Gerwant osunął się z szynkwasu na podłogę tuż przed tym, jak ostrze miecza przecięło powietrze w miejscu, gdzie się znajdował. Ranna noga utrudniała mu ruchy, nie było mowy o ucieczce. Mistrz szpiegów zawołał coś jeszcze, najpewniej jakąś obelgę, chełpiąc się przy tym zwycięstwem, ale Gerwant nie dosłyszał słów – zagłuszyła je wrzawa na ulicy przed karczmą. Gdyby przysłuchał się głosom, zrozumiałby do czego doszło. Gdyby wyszedł na zewnątrz, zobaczyłby czerwoną łunę pożaru unoszącą się nad dzielnicą Nieludzi w tę bezśnieżną i bezwietrzną noc. Ale na razie miał własne zmartwienia.
Mistrz szpiegów nie rzucił się za nim. Mimo pewnego głosu był ostrożny, szybko wyciągnął wnioski z tego, co spotkało jego podkomendnych. Czekał.
- Jesteś ranny, mutancie. Nie uciekniesz. Zaczekam tu w końcu wytkniesz nos ze swojej nory... – Wiedźmin jednym szybkim ruchem wyszarpnął bełt z łydki, z całych sił powstrzymując krzyk. Ostrze, najeżone haczykowatymi wypustkami, rozrywało tkanki i krew zalała podłogę strumieniem. Wiedział, że usunięcie grotu w taki sposób to zła decyzja, ale w tej chwili była to jedyna broń jaką dysponował i musiał jakoś ją wykorzystać. Raną będzie martwił się później. - ...jak szczur, chowasz się przed nieuniknionym. Wyjdź na spotkanie przeznaczeniu, no, już...
Drzwi trzasnęły.
Do środka wpadło kilku ludzi (albo Nieludzi, Gerwant słyszał jedynie kroki i głosy zlane w jeden hałas). Mistrz szpiegów obrócił się ku nim, z mieczem w dłoni. Najpewniej w mgnieniu oka oceni sytuację i znajdzie rozwiązanie. Może to nawet jego ludzie przyszli na pomoc.
Wiedźmin zebrał wszystkie siły, napiął mięśnie – aż pociemniało mu w oczach od bólu i utraty krwi – zaparł o ladę rękoma i wybił się prosto w stronę przeciwnika, w nadziei na to, że ten nie zdąży odwrócić się, unieść miecza i nabić lecącego w powietrzu Gerwanta jak bażanta na rożen.
Mistrz szpiegów odwrócił się ku wiedzminowi. Ale nie zdążył unieść miecza, który opuścił chwilę wcześniej, by dać znać bandzie oprychów, która wpadła tu najpewniej przyciągnięta perspektywą łatwych łupów, alkoholu za darmo i bezbronnych kelnerek do gwałcenia.
***
Kiedy planował zasadzkę, miał wszystko obmyślone starannie.
Spodziewał się, że wiedźmin wróci tuż przed zmrokiem – tak wracał przez ostatnie dwa dni i czekał w wynajętym pokoju na elfke. Kelnerka miała podać mu napitek z niewielką dawką trucizny, która spowolniłaby jego ruchy i przytępiła zmysły. Wtedy by się nim zajęli. Miał ze sobą dwóch ludzi, kolejnych trzech czekało w pobliżu. Wystarczyłby sztylet w pierś, nie zależało mu na teatralnej śmierci. Otumaniony narkotykiem wiedźmin pewnie nawet by mi spostrzegł, że umiera.
Pierwsze zaskoczenie przyszło w chwili, gdy okazało się, że lokal jest zupełnie pusty. Nastręczało to pewnych problemów, ponieważ plan odebrania mu życia niepostrzeżenie nie wchodził w rachubę i istniało ryzyko walki z mutantem, a oni przebrali się za pospolitych oprychów, nie mieli na sobie pancerza ani kolczugi. Z drugiej strony, w pustym lokalu nie obawiał się ryzyka dekonspiracji i spalenia najlepszego punktu z którego czerpał informacje o życiu półświatka – a na wszelki wypadek polecił swoim ludziom zabrać kusze. Był przezorny, od lat robił w tej branży.
Drugie zaskoczenie przyszło w chwili, gdy wiedźmin nie przyjął napitku (gruba raszpla była kiepską aktorką, zresztą jakiego faceta takie cielsko mogło przekonać do czegokolwiek?), za to zorientował się, że polują na niego. Zabił dwóch ludzi,, choć był nieuzbrojony. Można się było tego spodziewać, przecież od małego szklono go do zabijania, a te wiedzminskie eksperymenty uczyniły z niego coś bliższego potworom niż człowiekowi czy nawet nieludziom. Jednak nadal posiadał nad wiedzminem przewagę – miał miecz, piękną bastardowa broń, lekko wygiętą, stylizowaną na zurrikanska szable, doskonale wyważona i ostrą jak brzytwa. Do tego na zewnątrz czekała trójka jego ludzi, którzy wkroczą, jeśli sprawa będzie się przedłużać. I jeszcze szczęśliwy los sprawił, że jeden z pocisków dobiegł wiedźmina. Bez problemu przetrzyma go tutaj, wystarczy grać na czas.
Trzecie zaskoczenie wpadło z łoskotem do wnętrza karczmy. Początkowo sądził, że to jego ludzie, w pierwszej sekundzie wręcz ich zobaczył w miejsce zakazanych, wynędzniałych mord bandytów. Ten incydent kompletnie wybił to z równowagi, nie posiadał na tę okoliczność żadnego planu...
...i wszystko nagle stało się jasne. Był jeszcze jakiś nieznany czynnik, niedostrzegalna zmienna, której nie wziął pod uwagę w kalkulacjach, ukryta siła krzyżująca mu szyki. Karczma była pustą, bo ktoś uprzedził te zapijaczone mordy, że będzie nalot – albo, że w mieście coś będzie się dziać. Jego ludzie nie przyszli, ponieważ zostali zaatakowani. Bandą, która wpadła do środka to nie byli nieludzie, nie posiadali też tej nowej idiotycznej broni o której słyszał, więc musiały wybuchnąć zamieszki w całym mieście. To, że wszystko działo się na raz, było zbyt wielkim zbiegiem okoliczności. Ktoś to uratował, rozpisał jak scenariusz...
Ktoś to...
***
Grot strzały wbił się głęboko w gardło mistrza szpiegów, a gdy Gerwant wyszarpnął bełt, krew trysnęła jak z fontanny. Przebił główną tętnice i mężczyzna był martwy w parę chwil. Umierając, rozluźnił uścisk dłoni i wypuścił miecz, ale Gerwant nie pozwolił ostrzu uderzyć o ziemię złapał rękojeść w locie i, przełamując ból krwawiącej nogi, ustawił się w obronnej pozie. Cały we krwi, w oczach przepełnionych bitewnym amokiem.
Bandyci popatrzył na niego, rozejrzeli się w około dostrzegając cztery trupy i zero potencjalnych łupów, za to potencjalny problem, nawet jeśli był ranny i zmęczony walką i postanowili się wycofać, by znaleźć miejsce bardziej przyjazne do splądrowania.
Gdy wyszli, wiedźmin wypuścił miecz i klapnął na ziemię. Rana nadal krwawiła obficie i musiał coś z nią zrobić. Pokuśtykał do szynkwasu, przetrząsnął wszystkie szafki i szuflady i w jednej z nich znalazł do połowy opróżnioną butelkę z okropnym, mętnym alkoholem. Pociągał łyk a resztę wylał na ranę. Zapiekło. Potem poczłapał ku grubej denatce, odezwał kawał materiału z jej sukni i sporządził prowizoryczny opatrunek uciskowy. Stanął na nodze raz, a potem drugi. Bolało, ale było lepiej niż nieraz przez ostatni rok, kiedy o włos wymykał się śmierci. Podszedł do zwłok mistrza szpiegów, splunął na nie, a potem, wytarłszy krew z twarzy w jego płaszcz, podniósł miecz i wyszedł na zewnątrz.
Prosto w chaos.
***
Tajgar płonął.
Ogień rozszalał się w dzielnicy nieludzi, a potem rozlał na inne części zewnętrznego miasta. Później powietrze rozdarł przeraźliwy huk, dużo potężniejszy niż pojedyncze wystrzały, które tej nocy powtarzały się tak często, że zlały się w jeden kakofoniczny koncert z jękami kobiet i dzieci, krzykami mężczyzn i szczękiem metalu. To skład prochu wyleciał w powietrze, wysadzając ze sobą okoliczne budynki. Ogień rozlał się po niebie, zupełnie jakby Dziki Gin wstąpił na nieboskłon w rydwanach z płomieni. Mury Starego Miasta nie imały się ognia, jednak w kilku miejscach przed laty wyżłobiono otwory okienne i dodatkowe lufty – eksplozja zniosła mu nim płonące fragmenty domostw i ogień wkrótce pojawił się wewnątrz kopulastej konstrukcji miasta, smażąc żywcem tych, którzy nie zdołali dopaść do wrót na czas.
Na każdym rogu wybuchały mniejsze i większe bitwy. Ludzie walczyli z nieludzmi, bandyci z uczciwymi, strażnicy z buntownikami. Śnieg przybrał czerwoną barwę i stopniał w kałuże i rzeki purpury.
Gdzieś (gdzie?) piskliwy, zrozpaczony głos wołał pomocy. Gerwant poszedł tam i zobaczył dziewczynkę może dwunastoletnią, którą czterech mężczyzn odzierało z ubrań. Zginęli nim zdążyli podciągnąć spodnie. Dziewczynka nie dziękowała – pobiegła w stronę zwłok mężczyzny i kobiety i wtuliła się w nie z płaczem. Nie był w stanie zrobić dla niej nic więcej.
Szedł dalej, nie wiedząc dokąd. Zamiast uciekać, zbliżał się do Starego Miasta. Dlaczego nogi niosły go właśnie tam?
Wpadł na dwóch strażników katujących krasnoluda. Byli bardziej wymagającym przeciwnikiem niż gwałciciele – potrzebował aż trzech ruchów, by ich posiekać.
- Wiedźmin! – Krzyknął uratowany. – Ty byłeś tam! Z buntownikami! – Krasnolud splunął krwista ślina na Gerwanta. – To przez was, wszystko przez was!
Szedł dalej.
Wpadł na grupkę elfów stojących nad zwłokami kilku ludzi. Ich też posiekał, bo rzucili się w jego stronę.
Nic tu nie miało sensu.
Miasto płonęło i staczało się coraz głębiej w otchłań gwałtu i przemocy, a wiedźmin był w samym środku zawieruchy, w oku cyklonu. Nie było powodów, by tu pozostać, ale nie potrafił zawrócić. Ta elfia kurwa... jest już w naszych rękach, głos mistrza szpiegów powtarzał raz po raz w jego głowie. Gerwant nie kochał jej, nawet się dobrze nie znali, łączył ich tylko seks, nic więcej – mimo to szedł ją ratować. Ją, albo kogokolwiek innego.
Przecież był odpowiedzialny za to wszystko.
Było coraz gorącej. Płomienie obejmowały domu po obydwu stronach drogi, tej samej, którą przed niemal tygodniem wkroczył do Wewnętrznego Miasta. Tutaj już nikt z nikim nie walczył - wszyscy uciekali w przeciwnym kierunku niż ten, w którym on sam podążał. Strzały stały się coraz rzadsze, a odgłosy bitwy stłumione, jakby dobiegały z wnętrza pałacu, szpetnie nadbudowanego nad kopułą miasta.
Nie mógł oszacować, która strona wygrywa.
Ruszył na wschód, by obejść kopułę od strony, gdzie ognia jest mniej i dostać się do pałacu zewnętrznym wejściem.
Uświadomił sobie, że biegnie, mimo ramy która nie przestała do końca krwawic.
- Gerwant! Gerwant, na pizde zurrikanki, gdzie ty biegniesz?! – Zawołał to ktoś, a potem potężna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu i szarpnęła nim w ból uliczki, aż wpadli razem do rynsztoka.
Krasnolud był brudny i śmierdział fekaliami.
- Jappir. – Wypowiedział jego imię wiedźmin. – Co tu robisz? Nie bierzesz udziału w walce? Jest tam ktoś, kogo muszę...
Krasnolud zaśmiał się i poklepał po udach, co w tej scenerii nadawało mu wygląd szaleńca.
- Tylko nie mów, że idziesz po Deirre... Tobie przedstawiła się inaczej, nie pamiętam jak. Jej tam nie ma.
- Pojmali ją. Muszę...
Krasnolud pociągnął to dalej rynsztokiem, z dala od ognia, który się rozprzestrzeniał.
- Wyjaśnijmy coś sobie. – Rzekł Jappir. – Nic nie musisz. Jej tam nie ma i na pewno jej nie pojmali. Miała dobrego ochroniarza. Bohnar... jakoś tak. Człowiek. Nawet ty tak nie machasz mieczem jak on. Są już pewnie daleko stąd.
- Daleko stąd? Nie mieliście wywołać buntu, obalić króla, powołać... – Gerwant był zbity z tropu. Krasnolud odciągnął go jeszcze dalej, ale wiedźmin w końcu nie pozwolił się prowadzić. – Czy ty uciekasz, Jappir?!
- Uciekam, a jakże! – Zawołał krasnolud. – A co ja mam tu więcej do roboty? Zapłata czeka w banku Vivennich, nie w zgliszczach miasta! Nic nie rozumiesz, co? – Westchnął i zaśmiał się pod nosem. – Jesteś jeszcze dzieciak, kompletnie nie znasz świata, co się dziwić. Posłuchaj wszystko ci wyjaśnię, tylko chodź. Powiem Ci, bo nas nie wydałeś. Nie wiem czy to z powodu sympatii do mnie, lojalności, poczucia sprawiedliwości czy cipki tej elfki, ale nie poszedłeś do króla z informacją, chociaż mogłeś. Nie patrz tak, wiem, że miałeś nas szpiegować. Czemu ci pomogłem? Bo, chłopcze, to czy nas szpiegowałeś czy nie całkiem nie miało znaczenia! W gruncie rzeczy mogło być nawet pomocne.
- Co ty pieprzysz, Jappir. Mieliście zdobyć miasto, ustanowić krasnoludzka radę...
- I Ty w to uwierzyłeś? O ilu radach nieludzi słyszałeś? Powiem ci, jak było. Ten cały proch, ta broń, to tylko teatr. Sztuczka żeby poderwać tłumy. Przecież strzelba nie jest szybsza od kuszy, nie jest celniejsza od łuku, a i co z tego, że przebije płytowa zbroję. Widziałeś tu kogoś w takiej? Za to potrzebuje drogiego prochu i mnóstwo metalu, z którego można zrobić miecze. To tylko zabawka robiąca przedstawienie, a na robienie przedstawienia już ktoś ma monopol. Czarodzieje, te miękkie faje, przebywają właśnie z poselstwem w Mohokamie by zakazać produkcji a tym bardziej wywozu prochu. Schemat broni zginie pewnie razem z miastem, magiczny przyszłaś króla Kuviru już się o to postara.
- Króla Kuviru? Jappir, majaczysz. – Odpowiedział, gdy szli dalej, kanałem, bezpieczni od ognia, choć śmierdzący.
- Nie, chłopcze. Jeszcze nie zrozumiałeś. Nie było żadnej rady do powołania, przynajmniej nie naprawdę. Nikt rozsądny by w to nie uwierzył. Sądzisz że królestwa ludzi zaakceptowałyby ten fakt? Od początku to była tylko bajka. Ja i Deirre przybyliśmy tu w jednym i tym samym celu. Mieliśmy wywołać chaos w mieście. Bunt nieludzi i zamieszki wśród ludzi. By zapobiec eskalacji pogromów i nie dopuścić do tego by chaos ogarnął całe królestwo, armia Kuviru wkroczy do Tajgaru z bratnią pomocą. Już pewnie przekraczają granicę, dym płonącego miasta widać z dala, nie potrzebują posłańca. Zastana tutaj bezkrólewie, tego możesz być pewien, nawet jak król przeżył, to zaraz straci głowę. Po to przyjechał tu Bohnar czy jak mu tam. Możni przyjmą króla Kuviru jak bohatera, już od dawna są przekupieni. Co Kuvir chce, Kuvir dostaje, w ten czy inny sposób. Niektórzy mogą na tym sporo zarobić.
- Przecież zginie wielu krasnoludów, elfów, nie mówiąc o ludziach! Jesteś szumowina, Jappir, sprzedałeś swoich!
Krasnolud zaśmiał się ponownie.
- Ty niby jesteś lepszy? Zdradziłeś ludzi, nie przekazałeś informacji szpiegom, bo polubiłeś krasnoluda i spodobało ci się pieprzenie elfki! Ale nie martw się, przyjacielu, nic tu nie mogłeś zmienić. Cała ta historia skończyłaby się dokładnie tak samo nawet bez twojego udziału. Dlatego to, co mogłeś zrobić albo nie zrobić, nie miało najmniejszego znaczenia, ale chyba to rozumiesz. Bo przecież nie myślałeś sobie, że na barkach jednego młodego wiedźmina ktoś złożył los całego miasta i królestwa. To by było śmieszne.
Szli dalej, aż po skraj miasta, a potem się rozstali.
Przez cały ten czas wiedźmin nie powiedział już ani słowa.